178027.fb2
– Prawdę mówiąc, nie wiem – odparłam w zadumie. – Piwo, doskonały pomysł! Pani Jadwigo, poproszę kieliszek, przywykłam już tutaj pić piwo w kieliszku. Niech pan nie marga, panie Waldku, przywiozłam panu klientkę jak rzadko. Ona chce bursztyn ekstra i płaci każde pieniądze. Dobrze mówię? – zwróciłam się do Danusi.
Danusia przez cały czas usiłowała być cicha i bezwonna, żeby jej przypadkiem znikąd nie wyrzucili. Z roziskrzonym wzrokiem i w rumieńcach słuchała wszystkiego, kryjąc się po rozmaitych kątach i przy każdej okazji serwując napoje. Przyświadczyła mi teraz z zapałem.
– Pan mi pokaże? – spytała chciwie. – I sprzeda…?
Waldemar popatrzył na mnie podejrzliwie. Kiwnęłam głową.
– Ona panu naprawdę zapłaci potrójną cenę, albo i lepiej, bo ma bogatego męża. Araba. Wydarliśmy jej z zębów złotą muchę, niech dostanie coś w zamian…
– Nie ma ten pani mąż jakiego brata? – zainteresowała się Jadwiga.
– Ma, jedenastu, ale wszyscy młodsi i mniej bogaci – odparła z żalem Danusia, natychmiast pojmując sens pytania.
– Szkoda…
Wróciliśmy do tematu.
– Nie ja to wszystko ruszyłam, tylko Franio – powiedziałam stanowczo. – Gdyby go nie zabili, nic by nie było, gliny by się nie włączyły…
– A nie pani mąż przypadkiem? – spytał Waldemar nieufnie. – Ten ostatni poprzedni?
– Diabli go wiedzą. Dlaczego on?
– No jak to, był tutaj przecież. Parę razy nawet, tak z doskoku, a ostatnio, kiedy…? Cztery dni temu. Z moją żoną rozmawiał.
– Pytał o tę dziewczynę z przeciwka, pamięta pani? – podchwyciła Jadwiga, rezygnując z lekkim sercem ze szwagrów Danusi. – Tę co uciekała przed ludźmi, jak ona się… Piotrowska.
– Marysia Piotrowska? – zdumiał się Kocio. – A cóż ona ma z tym wspólnego? Plącze się ustawicznie, nic nie rozumiem.
– Mieszkała tam – przypomniałam. – Może to jakaś przyjaciółka tej poszukiwanej Grażynki? Wiekiem by pasowała, Misiakówna to teraz dorosła kobieta. Kociu, a Piotrowska przecież w bursztynie siedzi?
– No siedzi, fakt.
– Może coś wiedzieć…
– A złota mucha gdzie? – zaciekawił się nagle Waldemar. – Bo zdaje się, że o nią to wszystko? I tamte pozostałe…?
– Tego nikt nie wie. Ostatni miał je Franio, wierzę Hindusowi…
Musiałam, rzecz jasna, opowiedzieć wszystko, co widziałam i czego byłam świadkiem. Zastosowałam duży skrót.
– I sam pan widzi, panie Waldku, jak się to o mnie obijało – dodałam. – Dziwi się pan, że się czepiam?
– Nie, ja się dziwię, że pani jeszcze tej złotej muchy w ręku nie trzyma – odparł złośliwie Waldemar. – Jak już się pani dowiedziała, gdzie ona jest, trzeba było ją ukraść.
Pomyślałam o Ani, patologicznie niezdolnej do kradzieży, i pożałowałam gorzko, że nie poleciałam włamywać się do Idusi jeszcze tego samego wieczoru.
– Pewnie bym ukradła, ale ciągle dowiadywałam się za późno – rzekłam z westchnieniem. – Teraz już przepadło, musi to wszystko mieć zabójca Frania. Ciekawe, co zrobi, bo chyba nie ujawni.
– Waldek ma jeszcze jedną niezwykłość – powiedziała Jadwiga. – Wyciągnął w dwa tygodnie potem, jak pani wyjechała. Ostatni bursztyn tej wiosny.
Obydwoje z Kociem zainteresowaliśmy się żywo, a Danusia wręcz wybuchła. Waldemar ociągał się przez chwilę, ale poszedł po łup. Położył na stole bułę jak pięść, a może nawet trochę większą.
– Po sztormie podeszło. Pod światło… Teraz jest moda na bańki powietrzne, powiem państwu, że takich jeszcze nie widziałem. Szesnaście deka.
Jaśniusieńki bursztyn, idealnie czysty, mogliśmy to bez trudu ocenić nawet w jego stanie surowym, wypełniony kulistymi bańkami, jedną wielką i pięcioma mniejszymi. Widok to był nie do opisania.
– O Boże…!!! – jęknęła Danusia namiętnie i dziko. Całe śledztwo poszło w kąt, bursztyn miał w sobie magiczną siłę. Rozpłomieniony Waldemar przyniósł pozostałe zdobycze, obiad Jadwigi dla letnich gości spóźnił się skandalicznie. Wypiliśmy całe piwo z lodówki. Dopiero kiedy pierwsi ludzie z dziećmi zaczęli nadciągać z plaży, spłynęło na nas opamiętanie. Danusia z Waldemarem dobili targu w sypialni, obydwoje robili wrażenie zachwyconych.
Wsiadaliśmy do samochodu, kiedy z willi naprzeciwko wyszły dwie osoby, facet i dziewczyna. Danusia siedziała już w środku z jedną nogą na zewnątrz. Zatrzymałam się w otwartych drzwiczkach, Kocio po drugiej stronie również. Racjonalnych powodów po temu nie było.
Wyszli na drogę i skierowali się ku nam. Ją poznałam natychmiast, Piotrowska, która przestraszyła się dzika i unikała Terliczaka, jego nie byłam pewna. Znów znajoma twarz? Obsesja jakaś, znam wszystkie twarze świata…?
– A, to ty, Kociu – powiedziała dziewczyna do Kocia znękanym głosem.
– A, to pani – powiedział facet do mnie znacznie żywiej. – Zapamiętałem panią, pani była u nas na Hożej dziesięć lat temu. Nie, dwanaście.
– Cześć, Maryśka, co ty tu robisz? – powiedział Kocio niemrawo.
– Czy już panią ktoś złapał i wypytywał o Grażynę Misiak? – spytałam, zanim zdążyłam pomyśleć, co mówię.
Zamieszanie, które tym spowodowałam, uspokoiło się dopiero po ładnych paru minutach. Dziewczyna w pierwszym momencie runęła do ucieczki, wpadła na przejeżdżający powoli akurat obok nas wózek z rybami, z drugiej strony na ten wózek wpadło dziecko na rowerze, węgorze i leszcze spłynęły mi pod koła samochodu, mamusia dziecka z krzykiem rzuciła się ku niemu, dziewczynę złapał jej facet, ten mąż z Hożej, i przytrzymał przemocą, usiłował coś wyjaśnić, Kocio próbował czynić mi delikatne wyrzuty, młody Rosiak zatrzymał motor i rzucił się wygarniać ryby spod podwozia, wszyscy mówili i krzyczeli równocześnie. Dziewczyna zaczęła płakać.
– Już nie mam siły! – wychlipała i było to pierwsze całe zdanie, jakie zdołałam w tym galimatiasie usłyszeć i zrozumieć.
Kocio pomógł Rosiakowi, kazali mi ostrożnie przejechać kawałek, żeby stworzyć dostęp do tych cholernych węgorzy, które natychmiast rozlazły się wszędzie. Za skarby świata nie chciałam ani jednego przejechać i rozmazać po trylince. Mamusia zabrała dziecko, któremu nic się nie stało i które strasznie chciało zostać na przedstawieniu, poszła z nim dalej. Mąż z Hożej twardo trzymał żonę w objęciach.
– Trafiła pani w sedno – rzekł do mnie, kiedy wysiadłam z samochodu, a młody Rosiak odjechał z nietkniętym połowem. – Raz to wreszcie trzeba wyjaśnić i skończyć. Właściwie prawie się nie znamy, ale pani mi się spodobała wtedy, na Hożej, a w ogóle znamy Konstantego. Jesteśmy, powiedziałbym, zaprzyjaźnieni, nie?
– Owszem – przyświadczył Kocio. – Chyba tak?
Skierował pytające spojrzenie na ową Marysię. Skończyła właśnie chlipanie i zaczynała wycierać nos. Kiwnęła głową.
– Mam do niego zaufanie – powiedziała słabo gdzieś w przestrzeń. – Od kiedy się znamy, żadnych świństw nie robił. Pani też, rozpoznałam panią, jak ten dzik leciał, ale się bałam. Całe życie się boję. No nie, nie całe, większość. Osiemnaście lat.
– I najwyższy czas z tym skończyć – zaopiniował mąż energicznie. – Powiedz wreszcie wszystko, bo ja wariactwa dostanę. Czy pani sobie wyobraża – zwrócił się nagle do mnie – że ja nic nie wiem, ona ode mnie ucieka i do tej pory nie chce mieć dzieci? Myśmy się już rozchodzili i schodzili trzy razy, bo ja ją kocham. Wcale się nie wstydzę do tego przyznać.
– Ja jego też – wyznała żona cichutko.
– Nie ma zakazu – zauważył Kocio pocieszająco.
Zakrawało to na jakiś obłęd. Kochające się małżeństwo dopada nas znienacka na drodze przed domem Waldemara, komunikując, że z miłości się rozchodzą, i przy okazji rozwalając chłopakowi ryby. Deklarując zarazem zaufanie do Kocia i zapewne do mnie. Co to miało znaczyć i czego się właściwie po nas spodziewali? Porady małżeńskiej?
– No dobrze – powiedziałam ostrożnie. – To co teraz?
– Pytała pani o Misiakównę – wytchnęła z siebie Marysia. – Niech będzie, wola boska. Powiem. Może to przeznaczenie…