178027.fb2
– Pieniędzy nie chciał, tyle że żyliśmy jakiś czas za moje, bo u nas pieniądze były. Babcia miała i ja miałam, po rodzicach, po dziadkach… Mieszkaliśmy bez meldowania…
– Jezus Mario – wyrwało mi się. – To dlatego na tej Hożej byliście tacy śmiertelnie wystraszeni!
– No pewnie. Wcale nie przez administrację, to znaczy Adam owszem, ale ja się bałam, że mnie ktoś znalazł. Okazało się, że nie, pani mi nie zrobiła nic złego. Skończyłam studia i przenieśliśmy się do Gdańska jako Piotrowscy i już nikt mnie nie kojarzył. Unikałam znajomych i dawnych koleżanek jak morowej zarazy, obcięłam i ufarbowałam włosy, przez dwa lata smarowałam rycyną, żeby mi ściemniały…
– Pomogło? – zainteresowałam się.
– Jeszcze jak! Proszę, teraz mam prawdziwe. Po tej historii sztuki wyspecjalizowałam się w bursztynie, bo do bursztynu zawsze mnie ciągnęło, byłam w Finlandii, badałam meble… Weszłam w środowisko bursztyniarzy i od ludzi, którzy mnie nie znali, dowiedziałam się o tej całej historii moich rodziców. Tylko Mierzei unikałam. Ten dom tutaj oficjalnie należy do poprzednich właścicieli, to znaczy nie tych najwcześniejszych, tylko następnych… O Boże, to trochę skomplikowane. Mam o tym mówić?
– W skrócie – zalecił kapitan.
– W skrócie to ci pierwsi nas znali, a ci następni już nie. Brakowało im pieniędzy na budowę, babcia im dała i de facto on należy do mnie. Babcia to załatwiła i mamy taki układ, że i oni mogą korzystać, i ja, jakaś obca i Piotrowska, a prawo własności jest jakoś tam potwierdzone notarialnie. Wszystko jedno. W każdym razie, wracając do tematu, poznałam oczywiście i Leżoła, i Baltazara i zorientowałam się, że oni mnie ciągle szukają. Bałam się. Przenieśliśmy się znów do Warszawy… No, były różne komplikacje, aż babcia umarła. Zdołała mnie zawiadomić, że jest chora, w ostatniej chwili zdążyłam do szpitala. Okazało się… Denerwowała się okropnie, bo okazało się, że pieniędzy nie trzymała w banku, obawiała się, że przy sprawie spadkowej wyjdzie na jaw, kim jestem, więc wolała mi je przekazać bezpośrednio. Wiadomość o tym została w domu na Topolowej, gdzie mnie nie było od lat, część pieniędzy też tam zostawiła, musiałam tam pojechać. Jako pielęgniarka, pewnie pan to wie…?
– Wiem – potwierdził kapitan.
– No i znalazłam wszystko, w tym list, informację. Cała reszta pieniędzy znajdowała się tutaj, babcia przywiozła je krótko przed śmiercią i ukryła. Musiałam po nie przyjechać. Ciągle się bałam, wróciliśmy do Gdańska, zwlekałam, wreszcie w tym roku… Strach strachem, ale nie chodziło mi tylko o pieniądze, chciałam wreszcie zobaczyć miejsce śmierci moich rodziców. Ten dziczy dół, w którym ich znaleziono…
Danusia zaserwowała jej pośpiesznie następny kieliszek.
– Ona potwornie streszcza – oznajmił ponuro mąż. – Nie mówi, że trzy razy uciekała ode mnie, żeby mnie nie narażać. Nie miałem pojęcia, na co narażać. Namawiała mnie na rozwód.
– A pan się nie chciał rozwodzić? – zainteresował się łagodnie kapitan.
– A po cholerę? Pewnie, że nie. Owszem, ożeniłem się z nią, można powiedzieć, dla draki, szczeniak byłem, dwadzieścia lat, podobała mi się, ale bez przesady, chciała ślubu, niech ma. Cywilny, rozwód bezproblemowy. A potem się w niej zakochałem i cześć pieśni, już mnie rozwód nie interesował, chciałem ją mieć za żonę przez całe życie. Chciałem dzieci. I nadal chcę. A ona nie i nie, kłóciliśmy się aż iskry szły, denerwująca była cholernie, wiedziałem, że ją gryzie jakaś tajemnica, ale nie wiedziałem jaka. I czego ona się boi. Uparta jak osioł, ale ja ją kocham. Niech pan jej przetłumaczy, żeby się przestała wygłupiać.
– No przecież już przestałam – zwróciła mu uwagę Marysia żałosnym głosem.
– A te przeprowadzki z miasta do miasta to była cała kołomyja. Ona tu, ja tam i odwrotnie, w rezultacie mamy dwa mieszkania. Mnie było wszystko jedno, ja jestem fotografik, mogę pracować wszędzie, ale ciągle mnie wściekle zaskakiwała. Może teraz to się skończy nareszcie.
– Skończy – zapewnił go kapitan. – Leżoł nie żyje, nie wiem, czy pani o tym już wie, a on był najbardziej bezwzględny. Poza tym wątpię, czy rzeczywiście chcieli panią zabić, raczej chyba ubić interes. To co na początku, kwestia prawa własności…
– Może pan ma rację, ale dlaczego, w takim razie, ciągle ktoś zostawał zabity? I skąd się tu wzięły te bursztyny? Pod poduszką w gościnnym pokoju…! Nie było ich, na to mogę przysiąc! W końcu maja parę osób mieszkało tu przez tydzień, znaleźliby!
Kapitan łypnął okiem na mnie.
– Zostały podrzucone w ostatniej chwili, niewątpliwie ubiegłej nocy. No dobrze, powiem. Zabójca Leżoła, wszystko na to wskazuje, po prostu zwrócił je pani po wielu latach. Mamy dowody, że szukał pani od dawna.
– Zabójca…? – wyrwało mi się z lekką zgrozą.
– Wie pani równie dobrze, jak ja, że same te bursztyny na spacer nie poszły. I wie pani, gdzie były. Owszem, przyznaję, że z dowodami krucho, wyłącznie zeznania świadków, i to pojedynczych, same poszlaki, można powiedzieć. Ale co wiemy, to wiemy…
Miał rację. Wiedziałam to nawet lepiej od niego. Wymarzeniec uwielbiał działać jako tajemnicza ręka, stojąca na straży sprawiedliwości, a bezszmerowe włamanie do zwyczajnej willi stanowiło dla niego miętę z bubrem. Chwałaż Bogu, że w tym wypadku za sprawiedliwość uznał zwrot skarbu prawowitemu właścicielowi, a nie jakąś nieziemską głupotę.
– A jak pan w końcu tę Marysię znalazł? – zaciekawiłam się.
– Tak jak mówiłem, przez urząd stanu cywilnego. Ostatni adres w Gdańsku nie stanowił problemu, a reszty się domyśliłem. No i znalazłem taksówkarza… Niech się państwo na to napatrzą, bo będę musiał zabrać do depozytu…
Marysia-Grażynka może i była strachliwa i nieśmiała, ale do bursztynu musiała żywić szczerą namiętność, bo poderwało ją nagle.
– Jak to…?! Przecież sam pan mówi, że to moje! Skoro to wreszcie odzyskałam… Walczę o to muzeum, ono będzie…!
– Będzie, zaraz, dostanie pani z powrotem – uspokoił ją pośpiesznie kapitan. – Na razie muszą zostać u nas, bo stanowią dowód rzeczowy w trzech sprawach. Niech się pani nie obawia, nie zginą, sam dopilnuję, bo ta pani już obiecała, że inaczej mnie zabije.
Pokazał mnie palcem, dziubiąc nim powietrze w moim kierunku kilkakrotnie, żeby już nie było żadnych wątpliwości. Mąż Marysi zerwał się nagle z krzesła i zaczął wyciągać z jakiejś torby sprzęt fotograficzny.
– Zrobię zdjęcia! Nie ma zakazu, co? Jeśli jest, niech pan się odwróci, mogłem je przecież zrobić wcześniej i nie przyznać się, nie? Kretyn jestem, że nie zrobiłem… Kocio, dawaj lampę! Maryśka, nastaw uchwyt…!
Kapitan patrzył na to przez chwilę w milczeniu, po czym westchnął.
– W obliczu wszystkich kantów, oszustw, przemytu, to tu jest dziecinna sielanka…
Złożywszy Ani szczegółową relację z nadmorskich wydarzeń, dowiedzieliśmy się dzięki niej całej reszty. Części zeznań znów udało nam się wysłuchać z taśm, udostępnionych przez kapitana prawie legalnie, z nadzieją, że w tym całym gadaniu dostrzeżemy coś, co jemu umknęło, a nam, osobom oblatanym w bursztynie, może się wydać znamienne. Ania miała w tym jakiś tajemniczy udział.
Słuchaliśmy w pełnym prywatnym składzie śledczym z Danusią włącznie.
Pierwszy i najrzetelniej złamał się, wbrew spodziewaniem, Orzesznik. Przeraziła go śmiertelnie możliwość przyłożenia mu mokrej roboty i wybielał się z całej siły, zwalając winę na kogo popadło, nie bacząc, żywy on czy martwy. Nic kompletnie o żadnych zbrodniach nie wiedział, dawno temu przyszedł do niego obcy gość i pokazał bursztyn, jakiego świat i ludzie nie widzieli, znad morza przywiózł, chciał się zorientować w cenie. No to przeleciał się po ludziach, bo dlaczego nie, sam był ciekaw i żadnej afery nie podejrzewał. Dopiero później, ze dwa lata minęły, ten podlec, Franio, puścił farbę, wyrwało mu się, że sprzedaż nie nastąpi, bo sprawa śmierdzi. I też nie wiedział dlaczego, aż Baltazar Frania wrobił.
On sam nic, kompletnie, ale zainteresował się i wysłuchał tej makabrycznej opowieści, tyle że wcale w nią nie wierzył. Podobno było tak, że we dwóch, Franio i jeden tamtejszy, ten Florian później utopiony, zabili owych ludzi. Nie poszli do nich w zbrodniczych zamiarach, cóż znowu, a w ogóle poszli oddzielnie, Franio chciał na siłę kupować, a ten Florian pewno ukraść, no i jakoś tak im wyszło… Nie wie jak, nie było go przy tym, za to był Baltazar. Z Franiem już miał sitwę, mordować może i nie mordował, ale pomagał im chować zwłoki i ładować bursztyn, a było tego razem siedemdziesiąt kilo, straszna forsa, bo większość pierwszy gatunek.
Chcieli od razu zawieźć do Gdańska, ale Florian się sprzeciwił. Pod jego domem posprzeczali się trochę i wtedy napatoczył się Terliczak. Podglądał, wszystko widział, wszystko słyszał, zażądał udziału, bo inaczej doniesie. Ugodzili się z nim jakoś, rozdzielili łup, ruszyli do tego Gdańska i wtedy nastąpiło najgorsze.
Na drodze ich podobno zatrzymał ten padalec, dodatkowy świadek z boku. Miał ich nagranych na taśmie, wszystko, całą zbrodnię, całe gadanie potem, z Terliczakiem włącznie. W rezultacie nie Terliczak zaszantażował ich wszystkich, tylko ten zwyrodnialec, a najlepsze bursztyny zabrał, jako zastaw, w oddzielnej torbie były, wiedział o tym i tylko ręką sięgnął do samochodu. Kopyto trzymał…
W tym miejscu mogłam zaświadczyć, że nie żadne kopyto, tylko straszaka. Słodki piesek lubił rozmaite zabawki.
Mało ich od tego szlag nie trafił, bo zamiast zysków, ponieśli straty, a jeszcze siedzieć w tamtych czasach poszliby na długo. Najgorzej się wściekł Terliczak…
Wytrzymali trzy lata, cisnął ich jak jaka prasa hydrauliczna. Orzesznik uparcie musiał udawać, że o niczym nie wie, a to całe gadanie o rabunku to jakieś głupie żarty, bo się zaczął bać Frania. Wykończyli go wreszcie i on, Orzesznik, też tu jest niewinny jak dziecko, bo owszem, o te trucizny wątrobowe pytał, ale myślał, że oni tak dla siebie, chcą się wystrzegać szkodliwych substancji, skąd miał wiedzieć, że na szantażystę się czają. Franio zwabił palanta na szmal, za złotą muchę pięć tysięcy zielonych mu obiecał, wtedy to była wielka forsa, w teczce nawet miał pieniądze, a tamten złotą muchę przyniósł. Elegancko załatwili, Franio się zmył, ten pluskwiak ataku dostał, Baltazar zabrał teczkę i cześć, koniec imprezy. Ale nagrania zostały, diabli wiedzą gdzie, przeszukali dom, bez skutku, dlatego bali się te znaczne bursztyny sprzedawać, bo ta pijawka mogła się zabezpieczyć…
– Nagrania są w policji – powiedziała Ania sucho. – Twój wymarzeniec dostarczył anonimowo. Ale wiadomo, że to on, nie bez powodu wdał się w romans z Idusią.
– Ciekawe, gdzie je znalazł – mruknęłam.
– Tego się już nie dowiemy, bo Idusia nie ma o nich pojęcia…
Potem się na nowo balanga zrobiła, bo te zwłoki znaleźli. Biedny Orzesznik dopiero wtedy uwierzył, że te zbrodnie to prawda, a nie dowcipy. Dlaczego nie doniósł, też pytanie, po pierwsze wykończyliby go, dintojra, a po drugie kto by uwierzył, że naprawdę nic nie wiedział. O, proszę, teraz też pan śledczy mu nie wierzy! Ale tym bardziej nie można było bursztynów sprzedać, chyba że za wyjątkową cenę, szczególnie że czepiała się jeszcze ta idiotka, wdowa, która je widziała. Nie dość że widziała, miała u siebie, udało się jej wyrwać, tylko ten z rybką jej zostawili na jakiś czas. A w ogóle to on sam, Orzesznik, był zdania, że do jakiejś legalności należy wrócić, bo ci zamordowani podobno dziecko mieli, więc z tym dzieckiem załatwić… Dziecko, dziecko… Dziecko rośnie. A jakichś opiekunów posiada, można z opiekunami. Odkupić niejako, wtedy już dałoby się pohandlować bez przeszkód, bo jest źródło, pierwszy właściciel, dziecko mogło je mieć wcześniej i kto udowodni, że ze zbrodni pochodzą? Bo kto je widział? Terliczak? Sam wmieszany! A nikt więcej pary z pyska nie puścił przez ładne parę lat, w śledztwie o nich mowy nie było, dopiero teraz się okazuje, że całe tłumy wiedziały…
Co do Frania, to on w ogóle nic nie rozumie. No owszem, jakaś wielka okazja się pojawiła, zagranicznik chciał zapłacić majątek, zebrali je do kupy… A, bo nikt ich nie chciał razem w domu trzymać na wszelki wypadek, więc się podzielili, każdy miał jedną sztukę, Franio zabrał wszystkie, umówił się i proszę, co z tego wyszło. Kto go sprzątnął, diabli wiedzą, on nawet szczegółów nie zna, Baltazar był lepiej zorientowany…
Baltazar, ciężko spłoszony, sam już nie wiedział, do czego się przyznawać, a do czego nie. W rezultacie przyznał się do wszystkiego, z wyjątkiem mokrej roboty. Osobiście w żadnych zbrodniach nie uczestniczył, nikogo nie mordował, to wszystko Franio. Bał się Frania śmiertelnie. Owszem, był w tej knajpie, ale myślał, że ten ich parszywy szantażysta pochorował się zwyczajnie, sam z siebie, a teczkę zabrał, żeby mienie ocalić. Jeszcze by rozkradli… Wyzdrowieje, to mu odda, tak myślał… Co do Floriana, zgadza się, załatwił go Terliczak, Baltazar był tam tego dnia i sam od niego duży bursztyn kupił, sprzedał w Warszawie niejakiemu Szczątkowi, ale był święcie przekonany, że Terliczak wyłowił go osobiście. A to jest świnia skończona, jak już tamten wykorkował, sam ich zaczął szantażować, Floriana i Frania, życia z nim nie mieli i to jest bardzo możliwe, że Florian próbował go utopić, bo on sam musiałby rozum stracić, żeby się takiej złotej kury pozbywać…
Terliczak w swoich zeznaniach głównie warczał z furią, zwalając co się dało na Frania, na Floriana, na słodkiego pieska i na mnie. Musiałam o wszystkim wiedzieć, udawałam tylko takie głupie niewiniątko, miał nadzieję, że się wystraszę i oddam forsę, którą mu ten łajdak, mój mąż, wyrwał. Należała mu się. Musiałam także mieć te taśmy z nagraniem, należało mi to odebrać. Bezsilna nienawiść aż z niego buchała. W kwestii Floriana w ogóle niech mu nikt nie zawraca głowy, rzucił się na niego ten chciwiec, a on go tylko odepchnął, sam też się przewrócił i poszedł pod wodę, jak się wygrzebał, to już Florian był nieżywy…
– To jest cud boski, że on cię nie zabił – powiedziała do mnie pobożnie Danusia, dolewając wszystkim wina.
– Nonsens, z zabitej już nic by nie wydoił. A miał wielkie nadzieje. W obliczu tych poglądów, które w sobie ustalił, powinien dbać o moje życie.