178027.fb2
– Trzeźwy był czy pijany…?
– …te z Kątów się zaczaili, bo złe były jak pomór…
– …coś tam wypatrzyć musieli, bo co kogo obchodzi, że kto wyjechał…
– Ten mały Zbinio powiada, że pod ścianą na kolanach węszyli i przez lupę patrzali. Coś tam znaleźli, do torebeczek zbierali. Szparą podglądał, przegonili go…
– A po lesie to nie łazili…?
– Co tam po lesie, dużo znajdą w dziczych dołach…
Z szopy wyszedł funkcjonariusz MO w mundurze i bardzo stanowczo kazał się wszystkim rozejść. Naród nie był uparty, rozszedł się, ja zatem rozeszłam się również. Ruszyłam w dół, ku pętli autobusowej. Po głowie chodził mi Franio.
Nie znałam żadnego Frania, ale coś mi się zaczęło plątać w pamięci w sposób wysoce męczący. Franio, Franio… Gdzie słyszałam Frania? I to niedawno… Cholera. Na diabła mi Franio? Na kichę, ale niech go sobie przypomnę, bo mnie dręczy…
I nagle przypomniałam sobie. W tym gdańskim sklepie, gdzie spędziliśmy mnóstwo czasu, rozmawiając z właścicielem, na zapleczu ktoś powiedział gniewnym głosem: „Ty się, Franiu, nie wygłupiaj…” Nie zwróciłam na to żadnej uwagi, a jednak słowa zostały mi w pamięci. Ten sam Franio czy inny…? Tylu Franiów dookoła bursztynu…? Jeśli ten sam, należałoby może odnaleźć go, popytać…
Na parkingu przed sklepem oderwałam się od Frania, bo nagle ujrzałam swój samochód. Stał spokojnie z boku, wcale nie ukryty, chociaż nie rzucał się w oczy. A, to słodki piesek też tu jest…? Ucieszyłam się nawet, że mogę mieć w nosie autobus, bo zaniechałam już dużych wysiłków fizycznych i robiło mi się zimno, o wygłupach słodkiego pieska w ogóle nie pomyślałam. Zatrzymałam się i rozejrzałam dookoła.
Rozglądałam się tak i rozglądałam, przy okazji odpoczywając, i po kwadransie całkowicie przestało mi to sprawiać przyjemność. Deszcz wprawdzie już nie padał, ale słońce nie wyszło ani na chwilę i ten wściekły północny wiatr wiał nieźle i od tej strony. Wciąż czułam się mokra, nade wszystko w świecie chciałam wrócić w cztery ściany i pod dach, pozbyć się przynajmniej wody z gumiaków, mokrych rękawiczek i mokrej spódnicy, z kaptura coś mi niepojętym sposobem ściekało za kołnierz i w ogóle miałam dosyć wszelkich spacerów i świeżego powietrza. Gdzie ten piekielnik mógł się podziewać i kiedy zamierzał wrócić…?
Mimo woli spoglądałam w kierunku doskonale widocznej pętli autobusowej, ale nic tam nie stało, nic nie podjeżdżało i żadni pasażerowie nie czekali. Dochodziła czwarta, według mojej prywatnej logiki na autobus było jeszcze za wcześnie. Zaczęło się robić ciemno. Zastanowiłam się, czyby nie kupić w sklepie pół litra i nie zużyć, bodaj częściowo, dla ochrony zdrowia. Zanim zdążyłam podjąć decyzję, a wahałam się jeszcze przez drugi kwadrans, słodki piesek pojawił się nagle przy samochodzie. Dochodziło wpół do piątej.
Podniosłam się ze schodków przed sklepem i podeszłam. Na mój widok okazał niemiłe zaskoczenie.
– Co tu robisz?
– Gram na waltorni – odparłam złym głosem, z wybuchłą natychmiast furią. – A ty? Gdzie się podziewasz w tych ciemnościach, zimno mi jak cholera!
Nie odpowiedział na to ani jednym słowem i zrobił coś w ogóle nie do pojęcia. Wsiadł do samochodu, nie otwierając drzwiczek od strony pasażera, ruszył i zostawił mnie na tym parkingu przed sklepem.
Że mnie tam na miejscu jasny szlag nie trafił, to był zwyczajny cud boski. Nie wierzyłam własnym oczom. Różne mi numery wywijał, ale ten przekraczał wszystko. Na całe szczęście od wściekłej furii zrobiło mi się gorąco i te pół litra przestało mi być potrzebne, ale kupiłam je ze złości. Drugi cud, że miałam przy sobie portmonetkę, a należało mieć także zapasowe kluczyki od samochodu! Drogę do pętli autobusowej przeleciałam na skrzydłach szaleństwa, na poszarpanej i niewyraźnej kartce, stanowiącej rozkład jazdy, przy świetle zapalniczki przeczytałam, że autobus odjeżdża o osiemnastej, po trzecim spojrzeniu na zegarek zdołałam zrozumieć aktualną godzinę. Za dwadzieścia piąta. Mąciło mi się w oczach.
Musiałam stanowić chyba niezłe dziwowisko, kiedy siedziałam na ławeczce pod wiatą z pół litrem jarzębiaku w dłoni, popijając płyn dość regularnie, bo korek udało mi się wybić bez trudu, jednym gestem, ze strąkami mokrych włosów na twarzy i morderstwem w oczach. Chłop z flachą w ręku, to jeszcze, ale baba? Młoda w dodatku i w niezłym stanie…?
Obmyślanie sposobów zabicia go zajęło mnie tak, że nie zauważyłam upływu czasu i omal nie zapomniałam, na co tu czekam. Autobus przyjechał dziesięć minut przed czasem, możliwe że byłam już na bani, bo jakoś dziwnie łypano na mnie okiem, ale nie obchodziło mnie to wcale. Do Krynicy Morskiej dotarłam bez przeszkód, w butelce została ledwo jedna czwarta.
No i od tego się zaczęło. Nie bursztyn był mi w głowie i nie podejrzane sensacje. Zabrałabym samochód i wróciła do Warszawy bez niego, ale pilnował mnie niczym strażnik więzienny. W tydzień po powrocie do domu rozeszłam się z nim na zawsze, co by może nie nastąpiło, gdyby nie to, że sam chciał. Zrobił, co mógł, żeby przypadkiem nie pozostawić po sobie przyjemnego wspomnienia i zaraz potem przestał mi się kłaniać na ulicy. Sama byłam zdumiona, że związek, na początku tak płomienny, rozpadł się w jednym mgnieniu oka za obopólnym staraniem. Zgrzytając zębami, poprzysięgłam sobie nigdy więcej nie wychodzić za mąż, a jego czym prędzej zapomnieć, odcierpiałam swoje i nie od razu wygrzebałam się z depresji.
Z tej przyczyny, kiedy w trzy lata później umarł, od rozpaczy byłam niezmiernie daleka i w ogóle zbytnio mnie to nie obeszło.
– I nawet cię nie obchodzi, jak i dlaczego umarł? – spytała z niedowierzaniem nasza wspólna przyjaciółka. – To było przecież nagłe i podejrzane?
– Dlaczego podejrzane? – warknęłam w telefon, łamiąc się odrobinę.
– Jakieś zatrucie wątrobowe. Jak alkoholik… czy ja wiem, po denaturacie…? Nie był przecież alkoholikiem i nie pił denaturatu…?
Przyświadczyłam, że istotnie. Nie był i nie pił. Przyjaciółka znała niektóre szczegóły.
– Podobno był z kimś na kolacji, coś tam pili, a potem się okazało, że za dużo, nie wiem skąd denaturat, w restauracji im przecież nie dali, pogotowie przyjechało, no i do widzenia. Wątroba nie wytrzymała.
– A z kim był?
– Nie wiadomo. Nikt znajomy nic nie wie. Słuchaj, czy to możliwe, żeby go ktoś otruł?
Zastanowiłam się.
– Owszem, możliwe – odparłam po krótkiej chwili namysłu. – Sama byłabym chętnie w jakimś momencie go otruła. Nie zamierzam się w to wdawać.
– Czy nie powinnaś komuś powiedzieć…?
– Gdybym miała coś konkretnego do powiedzenia, pewnie bym to zrobiła. Ale to, co mam, to są wnioski natury przeważnie intymnej. Nie ma mnie w tej całej imprezie.
Na tym stanęło. Wnioski zachowałam dla siebie. Po czym przeniosłam się z deszczu pod rynnę.
Oczywistą jest rzeczą, że utratę jednego mężczyzny zrekompensować może wyłącznie drugi mężczyzna. Tak mi się przynajmniej w owym czasie wydawało, nie wiedziałam bowiem, że do tych celów nada się każda namiętność.
Kiedy zatem w sześć lat później ponownie stanęłam na wydmie przy porcie w Krynicy Morskiej, przy moim boku znajdował się cud urody i całej reszty. Wymarzony w bezsenne noce, od słodkiego pieska całkowicie odmienny.
Nie dość, że był nader piękny, to jeszcze o bursztynie wiedział bardzo dużo, bez porównania więcej niż ja. Wiedział, gdzie najczęściej morze go podsuwa i wyrzuca, wiedział dlaczego, znał proces szlifowania i nawet sam umiał z niego coś zrobić. Fakt. Widziałam na własne oczy. Ponadto był opiekuńczy, samowystarczalny, nie żerował na mnie i umiał naprawić kran. Przywlokłam go na Mierzeję, bo mnie do tego bursztynu znienacka zassało. Do Piasków. O port w Krynicy Morskiej zahaczyliśmy tylko po drodze.
I już po kilku dniach zaczęło mi coś przychodzić do głowy, starszej niż sześć lat temu i możliwe, że nawet nieco mądrzejszej, chociaż w tej kwestii miałam liczne wątpliwości. Ruszyło to przerażające coś na plaży.
Nie byliśmy małżeństwem. Do małżeństwa, po słodkim piesku, zraziłam się radykalnie i dotrzymywałam przysięgi. To całe zawracanie głowy z rozwodami było nie do wytrzymania i zabierało potworną ilość czasu, ponadto w tamtych czasach małżeństwo nie miało prawa do dwóch mieszkań i co, na litość boską, mielibyśmy z tym fantem zrobić, stracić jego czy moje, czy wdać się w upiorną imprezę, określaną mianem zamiany mieszkań…? To już chyba lepsze trzęsienie ziemi. A jeszcze lepsze: dać sobie spokój z urzędowymi papierami. No i fajnie. Ale połowiczny konkubinat też miał swoje mankamenty.
Wszystkie nasze rzeczy znajdowały się w dwóch różnych domach, wprawdzie blisko siebie, ale jednak jakoś tam, automatycznie i naturalnie, rozdzielone. Co moje, to moje, a co jego, to jego, chociaż wzajemne obdarowywanie się nimi nie napotykało trudności. Przez całe cztery lata nie przeszkadzało mi to w najmniejszym stopniu, wręcz nie dostrzegałam istniejącego stanu rzeczy, mimo iż bywanie u niego było mi właściwie niedostępne, piąte piętro bez windy w budownictwie, które jeszcze szanowało ludzki wzrost. Nigdy nie mogłam swobodnie chodzić po schodach, dusiłam się tak jak w górach, równie dobrze mógłby mieszkać na Giewoncie albo w skarbcu Narodowego Banku Polskiego. Czy tam Pekao SA, wszystko jedno.
I teraz nagle, chyba już od drugiego dnia, coś się we mnie zmieniło. Opadła mnie rozszalała zachłanność bursztynowa, chciałam ten bursztyn SAMA znaleźć, dla SIEBIE, mieć we własnym domu! Zorientowałam się, że wcale nie chcę błąkać się po plaży razem z nim, wolę oddzielnie. Ty pójdziesz górą, a ja doliną, ty na zachód, ja na wschód, albo odwrotnie…
W kwestii stron świata innych możliwości nie było.
Kochać, to ja go chyba tak naprawdę nie kochałam, ale zależało mi na nim straszliwie. Na jego wady, już widoczne, starannie zamykałam oczy. Chciałam go mieć. Chciałam być przy nim, mieć go przy sobie, patrzeć na niego, dotykać go, czuć się przy nim bezpieczna, coś znaczyć dla niego… On się mną opiekuje, a ja mogę się pławić w błogości przy jego boku…
On był chyba troszeczkę innego zdania…
Cała nasza akcja bursztynowa, dla której specjalnie tu przyjechaliśmy, nabrała rumieńców, kiedy narazili mi się ciężko geologowie. Tak się o nich mówiło, aczkolwiek naukowcy to nie byli z pewnością. Raczej pracownicy fizyczni, wykwalifikowani. Robiono jakieś wiercenia na całej Mierzei, w owym momencie stanowisko mieli kawałek za portem, z pół kilometra w kierunku granicy, dojazd do nich wiódł od strony lądu i było przejście na plażę przez wydmy. Wiercili już od trzech lat, co roku przenosząc cały sprzęt gdzie indziej, i o takich rzeczach jak ryby i bursztyn nabrali niezłego pojęcia. Tak się jakoś złożyło, że kilka sezonów było wtedy bursztynowych, morze dość często podsuwało śmieci, drobne okruchy same wylatywały na mokry piasek. Ślepa komenda mogła się wzbogacić.
Wciąż jeszcze tyle o bursztynie wiedziałam, co kot napłakał. Doświadczenia sprzed sześciu lat, przebite innymi emocjami, umknęły mi z pamięci. Śmieci uparcie do mnie nie przemawiały, nie umiałam wypatrzeć przezroczystej bryłki w wodzie, nie kojarzyłam chłamu w morzu z chłamem na plaży, nie rozróżniałam rodzajów śmietnika i pojęcia nie miałam, co sprawia, że przechodząc ten sam odcinek brzegu szósty raz, widzę nowe bursztynki. Lęgną się jak grzyby czy co…?
– Fakt, że w tym kraju morze rzuca człowiekowi bursztyn pod nogi, prawie godzi mnie z ustrojem – powiedziałam kiedyś smętnie przy takiej okazji.
Czwartego chyba dnia pozbyłam się swojego wymarzeńca, nakłoniwszy go do spaceru ku zachodowi, podczas gdy sama poszłam ku granicy, na wschód. Trafiłam na piękny, czarny, długi zwał i jęłam go przemierzać tam i z powrotem, zbierając morskie podarunki. Plaża, ogólnie biorąc, wyglądała różnie, to płaski placek, to mała skarpka, to jakby zatoczki i półwyspy, to płytkie łachy połączone z brzegiem, to znów długie zakola, kończące się malutką ostrogą. Fala była niewielka, ledwo dwa paski piany, wylewało się na półtora metra, a chwilami nawet mniej. Zupa, nie morze.
W jednym miejscu, akurat w środku urodzajnego waha, morze utworzyło śmieszny dołek, dość głęboki, w którym wirowała zaśmiecona woda. Tam właśnie spotykałam najpiękniejszą zdobycz. Za każdym obrotem stałam przez chwilę, tęsknie patrząc, czy nie wyleci coś większego, znów szłam do końca wału, wracałam, stałam przez chwilę, ruszałam w drugą stronę, wracałam i tak w kółko.
Godziny były późne popołudniowe, dochodziło wpół do piątej i geologowie zakończyli pracę, co mi w ogóle nie przyszło do głowy. Za kolejnym obrotem z zachodu na wschód spojrzałam przed siebie i z nader niemiłym piknięciem w sercu stwierdziłam, że mam konkurencję. Dwóch wyleciało zza wydm i dopadło owego dołka w środku wału. Szłam ku nim wolno, ciężko urażona, bo przy bursztynie nikt nie pragnie towarzystwa, przyglądałam się im i czułam coraz większe, zdecydowanie głupkowate zaciekawienie. Kretynka zupełna. Kotłowali się przy tym dołku. Dziko przejęci, klękali nad nim, sięgali ręką, usiłowali wchodzić nogami, woda przelewała się im przez wierzch gumiaków, wyraźnie polowali na coś, jak na pstrąga w potoku. Zainteresowałam się i nagle dotarło do mnie, że coś tam widzą. Bursztyn chyba? Może nawet duży…? Och, łobuzy i dranie, potrzebni tu jak dziura w moście, ten bursztyn za chwilę morze by mi wyrzuciło, a teraz co…?