178027.fb2 Z?ota mucha - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Z?ota mucha - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Zbliżyłam się, przestałam udawać, że nic mnie nie obchodzą, obchodzili jak cholera, zatrzymałam się i przyjrzałam porządnie. Oczywiście, tam był bursztyn! Nareszcie, po raz pierwszy, w wirującej, kłębiącej się, chlupoczącej wodzie dostrzegłam kawałki, wymarzone i upragnione, o wiele większe niż te na brzegu, a wśród nich istną kobyłę, co najmniej ze trzy deka, bryła niczym pół pięści! Tę bryłę właśnie usiłowali złapać. W przeciwieństwie do mnie zobaczyli ją od razu i opętała ich zachłanność. Mnie również, ale nie mogłam przecież odepchnąć ich stamtąd przemocą, chociaż ochotę na to miałam wielką.

Nie lubiłam ich z całej siły, co nie robiło na nich najmniejszego wrażenia. Wysiłki czynili równie potężne, jak bezskuteczne, mokrzy już byli kompletnie, a działo się to przecież w marcu. Marcowa aura kąpielom nie sprzyja. Nie stałam im nad głową bez przerwy, jakieś szczątki honoru jeszcze się we mnie kołatały, znów się zaczęłam przechadzać, tyle że w mniejszym zakresie, nie tak całkiem do końca wału. Ciężko mi było oderwać od nich oko.

Jeden wreszcie poderwał się i popędził do przejścia przez wydmy, drugi został na moje nieszczęście, klęczał nad dziurą, chciwie wpatrzony w jej zawartość, od czasu do czasu sięgał ręką, jak kot łowiący ryby, chwilami zaś oglądał się i zbierał te małe kawałki, wyrzucane na brzeg. Dzięki czemu nawet i te kawałki już dla mnie przepadły. Chyba nigdy w życiu do nikogo nie żywiłam tak intensywnej nieżyczliwości, jak do tych przeklętych geologów.

Wrócił tamten pierwszy i przyniósł ze sobą dziurawe wiaderko na sznurku oraz olbrzymią łyżkę wazową. Nie łyżkę, łychę. Podobnego rozmiaru łychy wazowe ujrzałam w ćwierć wieku później, w londyńskim skarbcu, z tym że londyńskie były ze złota. Nie wiem, co by mi się w owym momencie wydało cenniejsze, te ze złota, czy ta z jakiegoś żelastwa. Chyba jednak, mając wybór, chwyciłabym tę, bo tamte ze złota były za ciężkie. Dużo mnie obchodziło złoto w obliczu bursztynowej bryły…

I źle bym uczyniła, bo łycha nie zdała egzaminu, okazała się do bani, udawało się nią zaczerpnąć wody i tyle. Geologowie zaczęli operować dziurawym wiaderkiem, też przyrządem nie najdoskonalszym. W końcu jeden z nich nie wytrzymał, z determinacją zdjął buty i spodnie, w gaciach wlazł do dołka, zanurzył całe ramiona, dłonią zatykając dno wiadra, i wyrwał na brzeg wielki kłąb śmieci. A razem z nimi upragnioną bryłę.

Tak byli nią obaj przejęci, że ten z wody wcale się od razu nie ubierał, tylko w upojeniu oglądał zdobycz. Dopiero kiedy przemarzł doszczętnie, chwycił spodnie, skarpetki i buty, po czym obaj, szczęśliwi niebotycznie, odbiegli do swojego obozu, pozostawiając na plaży jednostkę wściekłą, do wypęku przepełnioną zawiścią, oburzoną, rozgoryczoną i znacznie mądrzejszą niż przedtem.

Nareszcie zrozumiałam sens śmieci. Nie do pojęcia, że nie wcześniej!

Wróciłam do domu o zmierzchu i poskarżyłam się wymarzonemu mężczyźnie. Wbrew moim nadziejom nie okazał mi żadnej litości.

– Trzeba było samej wygarnąć te śmieci od razu – wytknął – a nie czekać, aż kto inny przyleci.

– Czym? – rozzłościłam się. – Siłą woli? Najlepszy byłby durszlak na długim drągu, ale nie miałam durszlaka nawet na krótkim!

– Nie durszlak, tylko siatka. Jeszcze nie zdołałaś zauważyć? Rybacy łowią bursztyn siatkami, kaczorkiem, tak to nazywają. Służy do wybierania ryb.

– I śmieci…

– I śmieci, zgadza się. Te śmieci to drewno, te same pokłady, w których zastygała żywica, drewno sprzed dwudziestu milionów lat. Ma podobny ciężar właściwy i dlatego morze wyrzuca to razem.

Odniosłam się do tej informacji z niesmakiem. Drewno, cha, cha. No dobrze, drewno również, ale ta cała reszta…? Jakieś szmaty, rybie flaki, zdechłe ptactwo w kawałkach, smoła, węgiel kamienny, węgiel drzewny, skórki od wszelkich owoców, plastykowe opakowania, rozmaite robactwo, szczątki obuwia, szczątki sieci i lin, kości, jarzyny, głównie cebula, ale widziałam i marchewkę, diabli wiedzą, co jeszcze. A nowa czapka marynarska z ruskiego okrętu wojennego, a wielki grzebień, pozbawiony zaledwie dwóch zębów, a zagłówek kolejowy z sypialnego wagonu, a butelka niemowlęca ze smoczkiem w doskonałym stanie, a mało używana rura do pompowania czegoś, może wody, gruba jak ręka, a kanister plastykowy z zakrętką, a czterometrowa decha dębowa, dwucalówka… W porządku, niech będzie, decha to drewno… Ale baniak żelazny trzy metry średnicy, długi jak wagon kolejowy…?

Nie powiedział wprost, że jestem bezdennie głupia, bo zawsze się wyrażał elegancko, ale dał mi to do zrozumienia bardzo wyraźnie. Nic z tego wszystkiego nie pochodzi sprzed dwudziestu milionów lat, szczególnie za tworzywa sztuczne można gwarantować, ważne jest wyłącznie właśnie drewno, i nie byle jakie, nie połamane deseczki ze skrzynek na ryby, tylko czarne kawałki, od malutkich strzępków poczynając, a na grubych pniakach kończąc, poprzez patyki najróżniejszych rozmiarów. To jest owo drewno bursztynowi towarzyszące i po nim się rozpoznaje, czy morze ruszyło właściwe warstwy. Bez czarnego drewna o bursztynie nie ma co marzyć.

Byłam zdolną dziewczynką i teraz już szybko nauczyłam się rozpoznawać czarne strzępki.

Nieco później zaś nauczyłam się dostrzegać czarne śmieci w morzu.

Trafiłam przy porcie na gmerających siatkami w morzu rybaków-bursztyniarzy i Waldemar, bo w jego domu już wtedy zamieszkaliśmy, z litości pokazał mi, w czym dzieło. Tak długo wpatrywałam się w falującą wodę, że wreszcie musiałam zobaczyć nie tylko jedną czarną plamę, ale też inne, mniejsze, odleglejsze, chyboczące się przy dnie czarne smugi i nawet kołyszące się z falą kawałki, głównie patyki. Posunął się tak daleko, że dał mi na chwilę do ręki swoją siatkę, pouczył, jak się to robi, zagarniać należało od dna i od razu unosić, pociągając, żeby zawartość nie wypłynęła z powrotem. Ciężka ta jego siatka była jak piorun, ale udało mi się osiągnąć sukces i wyłowiłam sobie ten pierwszy bursztyn, mleczny, trójkątny, nieduży, ale i tak większy niż wszystkie zebrane. Zapłonęłam amokiem doskonałym.

Mój wymarzony mężczyzna, symulując brak głębszego zainteresowania, włączył się w imprezę, rzekomo dla mojej przyjemności. Przyobiecał mi siatkę. Mimo licznych starań i jeszcze liczniejszych pozorów, Panem Bogiem jednak nie był i wszystkiego nie wiedział. Zaczął od eksperymentu, nabywając w Elblągu siatkę rybacką, rodzaj podbieraka, doskonałą na mazurską uklejkę. W morskich śmieciach wygięła się i połamała od pierwszego kopa. Nic nie mówiłam, ale musiałam chyba jakoś patrzeć, bo szarpnęła nim ambicja i zapowiedział, że jeszcze zobaczę.

Zobaczyłam w rok później. Był to już siódmy rok od owej chwili, kiedy pierwszy raz ujrzałam złocistą smugę na plaży…

Mój wymarzeniec potraktował sprawę poważnie i dwie siatki z grzebieniówki wykonał własnoręcznie. Znakomite! Bez porównania lżejsze niż te rybackie kaczorki, a za to nie do zdarcia, drągi zaś do nich wetknął też zdumiewająco lekkie, z jakiegoś idealnie wysuszonego drewna, znalezionego w głębiach lasu. Na maszty by się nadawały. Od słodkiego pieska różnił się zgoła wstrząsająco, a ciągle jeszcze robiłam porównania, słodki piesek kazałby mi o te siatki postarać się samej i jeszcze by krytykował. Boże, do jakiegoż nieba przeszłam…! W dodatku, zważywszy iż były to czasy reglamentacji i przydziałów specjalnych, dzięki czemu niczego nie można było zwyczajnie kupić, mój wymarzeniec kazał sobie prywatnie uszyć nieprzemakalny kombinezon. Wyglądał w nim epokowo! W efekcie tych wszystkich jego poczynań moje serce zakwitło wzmożonym uwielbieniem dla bóstwa.

Od pierwszej chwili zabawy zawarliśmy umowę, jedna kupa jego, druga moja, na zmianę. W płomieniach uczuć i wypiekach na twarzy, siąkając energicznie nosem, z którego mi ciekło nie od kataru, tylko z zimna, przegarniałam jego kupy, wybierając z nich jego zdobycz. Jako rzetelnie w tym momencie zakochana oślica marzyłam, żeby w którejś znaleźć jakiś cud, bryłę wagi pół kilo, z muchą w środku, obłoczkiem, trawką, krokodylem…! Nie jest wykluczone, że gdybym znalazła coś takiego w swojej, przełożyłabym do jego, bo niczego w owych chwilach nie pragnęłam bardziej niż uszczęśliwić mężczyznę.

Inne sposoby uszczęśliwiania najwidoczniej wychodziły mi nie najlepiej.

Bursztyn ogólnie był, pogoda sprzyjała, śmieci podchodziły. Trzeciego dnia tej współpracy, być może przez brak półkilowej bryły, ponownie opętały mnie zeszłoroczne chęci. Zalęgło się we mnie cichutkie na razie i nieśmiałe pragnienie posiadania całkowicie własnej kupy, osobiście wyciągniętej z morza. Pragnienie nabierało rumieńców, poza tym trochę się czułam jak pasożyt, bo jak to tak, on pracuje, a ja korzystam, nie przywykłam do takich dziwnych sytuacji, wolałabym sama… Siatkę miałam, długie gumiaki też, ale jakoś umykała mi szansa. Każde śmieci, wypatrzone bliżej brzegu, w płytszej wodzie, on od razu wyciągał i znów robiło się to samo, jedno dla niego, drugie dla mnie. Swoją chciwość na bursztyn starał się powściągliwie ukrywać, ale też w nim tkwiła, widać ją było, wyłaziła szparami, jak para spod nieszczelnej pokrywki na bulgoczącym garnku.

W dodatku udawał, że moje staranne wydłubywanie jego zdobyczy nie stanowi dla niego żadnej pomocy. Może i rzeczywiście wcale go nie chciał, w tych śmietnikowych znaleziskach każda bryłka, każdy kawałek, miodowo błyskający spod czarnych patyków, to były odkrycia, od których serce łomotało. Może ja pragnęłam własnej, prywatnej kupy, a on własnego, prywatnego łomotu…?

W każdym razie na moje pełne zapału pytanie:

– Wygrzebać ci…?

Odpowiadał obojętnie:

– Jak chcesz. Jeśli ci to sprawia przyjemność…

Dość rychło przestało mi sprawiać przyjemność.

Co gorsza, tak się jakoś składało, że te jego kupy były urodzajniejsze, przytrafiały się w nich większe sztuki niż w moich. W moich przeważnie drobnica. Nie, cóż znowu, nie oszukiwał mnie, broń Boże, ciągnął uczciwie jak leci, ale tajemnicza i złośliwa siła kierowała jego ręką i siatką niekorzystnie dla mnie. Nie lubiła mnie widocznie.

Nie wytrzymałam, przełamałam rozterkę, czwartego dnia zrobiłam to samo co w ubiegłym roku, oznajmiłam, że idę w przeciwną stronę. Morze jak zupa, ledwo chlupocze, nic nie wyrzuca, ale nie szkodzi, udam się w kierunku Związku Radzieckiego i popatrzę, co tam słychać.

– Ja bym raczej popatrzył, co widać – skorygowało mnie bóstwo. – No dobrze, może coś tam się jeszcze plącze, ale to będą wybiórki. Wątpię, czy podsunie coś nowego.

Nowe, nie nowe, musiałam odetchnąć. Niechby nawet wybiórki, ale moje własne. Rozeszliśmy się w dwie przeciwne strony świata.

Wlokłam się jak za pogrzebem, z przyjemnością gapiąc się na czyste morze, czysty piaseczek i nikłą linię starych śmieci, sto razy przegrzebanych. Przy nim nie mogłabym się tak wlec, zawsze chodził szybciej, zmuszając do ruchu i mnie. A ja właśnie chciałam sobie trochę poleźć niczym paralityczka, postać chwilami, połypać okiem na imitację fali, ponapawać się ulubionym widokiem. Nareszcie zyskałam tę możliwość.

Rzeczywiście, na nowości nie było szans. Co miało wyleźć, wylazło przez minione kilka dni po sztormie, kiedy fala siadała. Wiatr, o ile ten łagodny powiewek można było nazwać wiatrem, wiał od lądu, z południa. Pozwalało to pomyśleć o wstecznej fali, tyle że ta fala nie miała w sobie żadnej siły, kawałek gąbki mogła przysunąć do brzegu, ale nic więcej. Poza tym gąbkę by odepchnęła. Lazłam twardo na wschód, z niechęcią wspominając geologów. Oczywiście, teraz, kiedy mam siatkę i długie buty, nic takiego się nie przytrafi, nie pojawi się żaden dołek z urodzajnymi śmieciami, do wody mogę się pchać najwyżej dla przyjemności.

A jednak…

Już gdzieś w połowie drogi do granicy, własnym oczom nie wierząc, wypatrzyłam tuż za pierwszą łachą niewielką czarną plamę, niemrawo poruszającą się na dnie. Właściwie trwała w miejscu, nie leciały z niej nawet czarne strzępki. Zbliżyłam się bez pośpiechu, bo w tej sytuacji atmosferycznej plama nie zając, powolutku weszłam do wody, przelazłam głębię powyżej kolan, zamoczyłam dół kurtki, wylazłam na łachę i w wodzie do połowy łydek sięgnęłam siatką. Wygarnęłam część, reszta się nieco oddaliła i zmąciła, wlazłam głębiej, sięgnęłam dalej. W upojeniu, bo wreszcie moje, i bez emocji, bo wybiórki. Zapełniłam siatkę w dwóch trzecich i wylazłam na brzeg. Coś mi po drodze w czarnym wnętrzu błysnęło, ale uznałam, że to pewnie pobożne życzenie. Wywaliłam kupę na piasek.

Pobożne życzenie przemieniło się w bursztyn. Jezus Mario! Bursztyn jak byk, chyba ze cztery deka, no, nie czepiajmy się, niech będzie trzy i pół! Nie płaski, bryłowaty, przezroczysty, miodowy, odłamany od większej całości, z wnętrzem doskonale widocznym pod światło.

Błogość zalała mnie od stóp do głów. Wyciągnęłam z kieszeni foliową torebkę, uroczyście wrzuciłam do niej cud, z dziką eksplozją namiętności pochyliłam się znów nad kupą. Ależ tak, były w niej bursztyny! Przepiękna kupa, jeśli nie liczyć elementów, rażących nieco poczucie estetyki, zaśmiardniętego i w połowie pożartego dorsza, starego trepa oraz ptasiej nogi, też mocno przechodzonej. Rzecz jasna, już nie takie jak ten pierwszy, ale godne uwagi, jeden płaski, okrągły, z czymś połyskującym w środku, gotowy medalion! Boże drogi, jedna nędzna kupka śmieci i tyle szczęścia…!

Nie kończąc przegrzebywania, ponownie wlazłam w morze, rozproszone śmieci znów zgromadziły się za łachą, wygarnęłam je, mocząc dokładnie rękawiczki, rękawy i kieszenie kurtki. Wywaliłam to na brzeg. Jeszcze jeden trochę większy, a reszta sam drobiazg, ale drobiazg też potrzebny, żaden naszyjnik nie składa się z samych wielkich bałwanów. Znalazłam się w raju.

Wymarzeniec pojawił się od zachodniej strony, kiedy zdecydowałam się wracać.

– Aż do Leśniczówki nic nie ma – powiadomił mnie. – Przez ten kierunek wiatru wszystkie resztki przesunęły się w tę stronę. Można pewnie znaleźć coś u ruskich, ale tam się już nie pchaj.

Obejrzałam się i zobaczyłam siatkę graniczną w odległości jakichś trzystu metrów, co mnie zdumiało, bo wcale nie wiedziałam, że doszłam aż tutaj. Zaraz potem wydało mi się nie do pojęcia, że w tak krótkim czasie przeleciał piętnaście kilometrów, wreszcie popatrzyłam na zegarek i stwierdziłam, że tkwiłam w raju już trzy i pół godziny. Nie zauważyłam upływu czasu.

Wróciliśmy do domu w tempie normalnym, snując się jeszcze nieco po lesie. Pozbyłam się nadmiernej ilości odzieży i spełniłam obowiązki, mianowicie wysypałam nasze bursztyny na duże arkusze papieru, żeby obeschły i dały się oddzielić od piasku i śmietków. Serwetkami śniadaniowymi wytarłam smołę. Po czym zeszłam do kuchni.

Mój wymarzeniec już tam był, robił herbatę. Stał nad czajnikiem, czekając na zagotowanie się wody. Cała rodzina gospodarzy, w postaci trzech osób dorosłych i jednego małego dziecka, też tam była.

– Czy pan wie, co oni robią? – mówił Waldemar, w owym czasie bardzo młody, tak zdenerwowany, że nie był w stanie wyjść poza te sześć słów. – Czy pan wie, co oni robią? Wie pan, co oni robią?

– Powiedz wreszcie, co oni robią, i przestań się jąkać – zażądała surowo jego żona, Jadwiga, równie młoda i bardzo piękna, w typie Mariny Vlady. – Skąd pan ma wiedzieć, co oni robią?

– Co oni robią, to dawno wiadomo – mruknął z kąta dziadek, trzymający dziecko na kolanach.

Od ogólnego wzburzenia powietrze było gęste, więc zatrzymałam się w progu, zaciekawiona, na razie nie wkraczając do akcji. Waldemara częściowo odblokowało.