178030.fb2
– Obudź się! Michael!
Zerwała się z łóżka na równe nogi. Nagle ktoś popchnął ją powrotem na pościel.
– Spokojnie. Nic się nie dzieje. Po prostu musiałem cię obudzić – powiedział Royd. – Chciałem, żebyś się kilka godzin przespała, ale twój syn zaraz się obudzi i na pewno nie chciała¬byś, żeby spotkał tu obcego człowieka.
– Jasne – przyznała, odgarniając włosy z twarzy. Rzuciła okiem na budzik, który stał na szafce nocnej. W pół do szóstej. – Nie, nie chciałbym, żeby Michael… – Potrząsnęła głową, żeby odegnać resztki snu. – Ale on przed siódmą nie wstaje.
– To dobrze. – Nalał do kubka kawy z dzbanka, który stał na szafce nocnej, i podał jej. – W takim razie, mamy trochę czasu, żeby porozmawiać.
Usiadł w fotelu stojącym obok łóżka. – Przykryj się. Jest chłodno.
– Nie jest mi zimno – skłamała. Koszulka, którą miała na sobie, była cienka. Poza tym fakt, że była fizycznie i psychicz¬nie wyczerpana, zrobił swoje. – Rozumiem, że twoje było na wierzchu.
– Jock nie oddałby tej sprawy losowi. Chciał zostać ze mną, ale przekonałem go, że i tak muszę z tobą porozmawiać i muszę pobyć przez chwilę sam. – Uśmiechnął się. – Oczywiście mu¬siałem mu obiecać, że nie stracę nad sobą panowania i nie poderżnę ci gardła.
– Rozumiem jego obawy – powiedziała sucho. – Jack i ja zaprzyjaźniliśmy się, a ty jesteś wściekły. – Wzdrygnęła się na te słowa. – A ta wściekłość jest wymierzona we mnie. Nawet cię rozurmem.
– Świetnie. W takim razie jesteśmy na dobrej drodze, żeby się zrozumieć. – Nachylił się do przodu, chwycił koc i rzucił na jej gołe nogi. – Przykryj się, na miłość boską. Masz gęsią skórkę.
– Mam nadzieję, że nasza rozmowa nie będzie trwała długo. Co takiego mamy sobie do powiedzenia? Skrzywdziłam cię. Przepraszam. Jeśli jest coś, co mogłabym zrobić, żeby ci to wynagrodzić, zrobię to. – Usta jej wykrzywił dziwny uśmiech. – Jednak nie dam się zabić. Muszę myśleć o synu.
Royd milczał przez chwilę, przyglądając się jej twarzy.
– Boże. Gdyby nie było Michaela, zdaje się, że byś rru pozwoliła to zrobić.
– Nie bądź śmieszny. – Odwróciła wzrok. – Ale popełniłam straszną zbrodnię i musi istnieć jakaś forma odkupienia jej.
– Jeśli mówisz prawdę, nie wiedziałaś, co Sanborne robił z REM-4.
– Czy to powstrzymało Sanborne'a przed tym, co zrobił Jockowi, tobie i innym? Czy to uratowało mojego ojca i matkę? To była moja wina. – Ich oczy się spotkały. – Jeśli nie powstrzymam Sanborne'a, to się nigdy nie skończy. A tej myśli nie mogę znieść, Royd.
– Zabicie Sanborne'a nie wyeliminuje REM-4. Gdyby tak było, zabiłbym go, gdy tylko uciekłem z Garwood. Jest jeszcze Boch. Zabijesz jednego, a drugi czmychnie z dyskiem z REM-4 i tyle go widzieliśmy. Muszę pozbyć się ich obu, zakładu oraz wszystkich akt, każdego zapisku, każdej formuły, której używali w Garwood. Chcę zmieść REM-4 z powierzchni ziemi, żeby nikt więcej nie mógł zrobić nikomu tego, co mnie zrobili. – Ton jego głosu stał się ostrzejszy. – Nie pozwolę, żebyś pokrzyżowała mi plany zabójstwem Sanborne'a. Muszę zniszczyć wszystko.
Pasja, z którą wypowiedział te słowa, sprawiła, że Sophie na chwilę zaniemówiła.
– Co byś zrobił, gdybym jednak go zabiła?
– Lepiej, żebyś nie wiedziała. Myślisz, że teraz jestem wściekły?
Rzeczywiście, potrafiła sobie wyobrazić tę furię, która ogar¬nęłaby Royda, gdyby ktoś pokrzyżował jego plany.
– Być może będziesz musiał się z tym liczyć.
– Nikt mnie nie powstrzyma. Jeśli chcesz dopaść Sanborne' a, będziesz musiała przejść do mojego obozu.
Zesztywniała.
– Nie chcę…
– Myślisz, że ja chcę? Ale możesz mi być potrzebna. Przyszedłem tutaj z nadzieją, że uda mi się wydobyć z ciebie choć cień informacji, która ułatwi mi drogę do Sanborne'a i Bocha. Twoje nazwisko figurowało na liście z Amsterdamu. Myślałem, że z nimi współpracujesz.
– Przepraszam, że cię rozczarowałam – mruknęła sarka¬stycznie.
– W istocie. Nie chciałem być wmieszany w sytuację, w której musiałem zdjąć Caprio. To ciebie miałem ostatecznie sprzątnąć.
Uśmiechnęła się, chociaż jej oczy pozostały poważne. – W końcu ocaliłeś moje nic niewarte życie.
– Nie jest nic niewarte dla mnie. Nie pozwolę na to, żeby było bezwartościowe.
– Żartowałam. Moje życie ma sens. Jestem lekarzem, poma¬gam ludziom. Jestem matką, i to dobrą. Nie obchodzi mnie, czy jestem cokolwiek warta dla ciebie.
– Ależ obchodzi cię. Czujesz, że masz wobec mnie pewien dług, i mam zamiar to maksymalnie wykorzystać. – Rozsiadł się wygodnie w fotelu i wyciągnął przed siebie nogi. – Więc zacznij przyzwyczajać się do myśli, że nie zabijesz Sanborne'a, póki ja nie wyrażę na to zgody. Teraz odpręż się i posłuchaj.
– Przestań mi rozkazywać, Royd. Zrobię, co będę chciała.
– A chcesz, żeby REM-4 przeżył Sanborne'a? Wiesz, że tak będzie. Kontrola umysłu to rzecz bardzo kusząca, która przycią¬ga największe szumowiny. Przez ostatnie dekady wojska pół tuzina krajów przeprowadzają z nim eksperymenty. Wszystko się zmieniło, kiedy pojawiłaś się ty. Podałaś Sanborne'owi rozwiązanie na talerzu. Teraz musisz mi pomóc je odebrać.
– Nie muszę robić niczego, czego nie chcę robić.
– Ale ty chcesz to zrobić. Może nie podoba ci się, że przejmuję stery, ale to jest coś, co chcesz zrobić. Jock powiedział mi, że gdybyś mogła, włamałabyś się do zakładu i zniszczyłabyś każdą najmniejszą informację o REM-4. Kiedy się okazało, że to niemożliwe, postanowiłaś ukręcić łeb temu potworowi. Ale pozbawienie Sanborne'a głowy nie zmiecie z powierzchni ziemi REM-4. Musisz wysadzić całe jego królestwo.
Sophie wzięła głęboki oddech, starając się odsunąć od siebie wspomnienie, jakie przywołała jego szczerość. Royd miał rację. Dopóki nie okazało się, że nie może się dostać do zakładu, nie myślała o zabiciu Sanborne' a. Boże, wtedy nawet nie wiedziała o istnieniu Bocha.
Royd przypatrywał się jej uważnie.
– Jeśli żałujesz tego, co stało się twoim udziałem, musisz coś na to poradzić. Do diabła, pozbądź się tego cholernego REM-4A.
Przez chwilę milczała.
– Jak? – spytała wreszcie.
– To już coś. – Pochylił się w jej stronę. – Mój człowiek w zakładzie, Nate Kelly, mówi, że przez ostatnie pół roku Sanborne stara się zerwać ze wszystkim i wszystkimi, którzy są związani z REM-4 w tym zakładzie. Kompletna czystka. Mówi, że plotki o przenosinach krążyły, zanim jeszcze zaczęli przenosić sprzęt i archiwum. Sanborne albo zwolnił, albo przeniósł w inne miejsce dwunastu pracowników, którzy od początku związani byli z eksperymentami. Kelly ustalił dane dwóch i próbował się z nimi skontaktować. Jeden zginął w wypadku samochodowym, drugi wyjechał na dłuższe wakacje i nie spodziewano się, że szybko wróci.
– Zostali zamordowani?
– Możliwe. Tak, jak mówię, Sanborne robi czystkę. Myślę, że dowiemy się… Co się stało?
Sophie zagryzła dolna wargę.
– Moja przyjaciółka, Cindy, która przekazała mi informacje o Garwood…
– Miałaś ostatnio od niej jakieś wiadomości? Sophie zaprzeczyła ruchem głowy.
– Zwolniła się ponad rok temu. Ale brała udział we wczesnej fazie badań.
– Może jest bezpieczna. Zadzwoń do niej – poradził. – Ty jesteś wysoko na liście ludzi do wyeliminowania.
– Nie miałam do czynienia z Sanborne'em od czasu, kiedy wyszłam ze szpitala. Zadzwonił do mnie wtedy i zaproponował ogromne pieniądze w zamian za powrót do pracy. Posłałam go do diabła. Ale to był okres, kiedy próbowałam interweniować w FBI i u kilku kongresmenów. N a nic się nie zdały te moje wysiłki, ale myślę, że Sanborne obawiał się, że jeśli mnie zabije, mogłoby to wzbudzić podejrzenia.
– Miałaś z nim do czynienia dziś w nocy. To prawda.
– Widziano mnie w zakładzie. Pewnie uznał, że musi się mnie pozbyć, zanim go zabiję.
– Wybacz, ale nie sądzę, że strach przed tobą zmotywował go do tak szybkiego działania. Myślę, że już wcześniej planował zgładzenie ciebie, po prostu przyspieszył realizację tego planu. – Dlaczego właśnie teraz pozbywa się tych wszystkich ludzi?
– Mogę tylko zgadywać. Chce działać na rynku między¬narodowym.
– Co?
– Sanborne uważa, że REM-4 jest już na tyle opanowane, że może zacząć się starać o zagranicznych klientów. Do tego potrzebują bazy, która nie znajduje się na terenie Stanów Zjed¬noczonych, gdzie będą mogli swobodnie działać, a klienci nie będą przechodzić żadnej kontroli.
– Chce wszystko przenieść za granicę?
– Tak sądzi Kelly. Za granicę lub na którąś z wysp oddaloną niedaleko od głównego lądu. Prawdziwe pieniądze zarobi dopiera na rynku międzynarodowym. Dlatego musi się upewnić, że nikt nie pokrzyżuje mu planów. Chce, żebyś ty i twoje akcje w FBI pozostały już tylko wspomrlieniem.
– Stryczek raczej tego nie załatwi – powiedziała i zdała sobie sprawę, że jednak tak. Jeśli wszyscy uwierzyliby w samobójstwo. – Gdzie za granicą?
Royd pokręcił głową.
– Kelly tego nie ustalił. Wie tylko, że ciężarówki wyjeżdżające z zakładu kierują się do doków niedaleko Baltimore.
Sophie zacisnęła pięść.
– Musimy się tego dowiedzieć.
– To właśnie mam zamiar zrobić. Dlatego tu jestem.
– Myślałeś, że ja wiem.
– Taką miałem nadzieję. Ale moja wyprawa nie była nadaremna. Wciąż mogę cię wykorzystać.
– Słucham?
– Czy nie tego właśnie chcesz? To oczywiste, że trawi cię poczucie winy i szukasz tylko sposobu, żeby ją odkupić. Jeśli cię wykorzystam, dostaniesz to, czego pragnęłaś.
– Nie podoba mi się to słowo.
– Nazywam rzeczy po imieniu. Wykorzystam cię we wszel- kiej możliwej sprawie. W sposób, którego Jock by nie pochwalił.
– W jaki?
– Sanborne nasłał na ciebie swoje psy.
– Mówiłeś, że chciał się upewnić, odwrócić ode mme uwagę FBI.
– Chciał też odwrócić od ciebie uwagę swoich zagranicznych klientów. Tylko ty znasz podstawową formułę REM-4. Sanborne musi mieć monopol, a nie będzie go miał, dopóki żyjesz.
Sophie otworzyła szeroko oczy.
– Chyba nie myślał, że mogłabym ją sprzedać?
– Sanbome i Boch wierzą w nieograniczoną władzę korupcji. Na tym założeniu powstało Garwood. Założyli, że w końcu ulegniesz. Właściwie nie mieli wyboru, tylko w to wierzyć. Mówiłaś, że pracowałaś nad udoskonaleniem REM-4. Oni byli¬by szczęśliwi, gdyby mogli położyć łapę na twoich wynikach. To wszystko oznacza, że stałaś się dla nich głównym celem.
– Więc?
– To się dla mnie dobrze składa – powiedział bez ogródek.
– Jeśli tak im na tobie zależy, będą cię szukać. Może popełnią jakiś błąd. Może wyślą kogoś, kto będzie miał informacje, których potrzebuję. – Spojrzał jej prosto w oczy. – Mogę cię również użyć jako przynętę,
– Myślisz, że ci na to pozwolę?
– Tak. Myślę, że zaczynam cię poznawać. Pozwolisz mi na wiele, żeby odkupić dawne winy.
– To byłoby głupie.
– Zrobiłabyś to. Mylę się?
Nie odpowiedziała.
– Dlaczego tak myślisz?
– Ponieważ jesteśmy bardziej do siebie podobni, niż sądzisz. Dałbym się ukrzyżować, gdybym mógł cofnąć czas.
Wypowiedział te słowa cicho, ale na jego twarzy odmalowa- ło się poruszenie.
– Dlaczego?
– Bo kiedyś dokonałem złego wyboru. Podobnie jak ty.
Chciała go spytać, o jaki wybór chodziło, ale bała się dopuścić do zbytniej poufałości, która mogłaby ich tylko do siebie zbliżyć. A to byłoby zbliżenie się do wściekłego zwierzęcia, Pomyślała, że to nie jedyne podobieństwo. Kiedy tak tu siedział wielki, mocny, z napiętą twarzą, wydal jej się dziwnie znajomy.
Tygrys, tygrys w oślepiającym blasku… Odwróciła wzrok.
– Ja bym się tak nie poświęciła.
– Jasne. REM-4 od lat kieruje twoim życiem. – Chciała coś powiedzieć, ale powstrzymał ją, podnosząc w górę rękę. – Mo¬żesz przyłączyć się do mnie i zniszczyć REM-4 albo zabić Sanborne'a, ryzykując, że REM-4 będzie nadal niszczył ludzkie życie. Wybór należy do ciebie.
– Nie udawaj, że ci nie zależy.
Uśmiechnął się.
– No dobrze. Zależy mi. Mogłabyś mi to ułatwić.
Chwilę milczała.
– Co na to wszystko Jock?
– Jock jest rozdarty. Musi wracać do Szkocji. Wie, że potrafiłbym się tobą zaopiekować. Wie też, że nie musiałbym tego robić, gdyby tak było dla mnie wygodniej.
Tak, Royd nie liczyłby się z nią. Ale droga, którą podąża, to n;l, który ona wyznaczyła sobie już wiele lat temu.
– Przemyślę to.
– Tylko szybko. Muszę cię stąd zabrać. Mamy najwyżej kilka godzin, zanim Sanborne wyśle kogoś, żeby sprawdził, co z Caprio. Może już się zorientował, że Caprio nawalił, i zleca tę robotę komu innemu.
– Mam pracę. Nie mogę tak po prostu zniknąć.
– Możesz przecież zachorować. Jesteś lekarzem. Na pewno będziesz potrafiła symulować chorobę.
– Nie mam w zwyczaju kłamać – oburzyła się.
– A ja tak. Jeśli wiem, że to może uratować mi tyłek. – Wstał. – Rozejrzę się dookoła domu. Sprawdzę, czy wszystko w po¬rządku. Miej przy sobie telefon. – Podał jej wizytówkę z numerem telefonu. – Możesz też po prostu zawołać. Tak czy inaczej wrócę za godzinę. Możesz mnie wtedy przedstawić synowi, żeby wiedział, kim jestem. Na twoim miejscu nie posyłałbym go dzisiaj do szkoły.
Sophie przeszedł dreszcz.
– Zastanowię się. Zresztą on nie będzie wiedział, o co chodzi.
– Nie musi. I tak ma za sobą dużo gorzkich doświadczeń mówiąc to, Royd zmarszczył brwi. – Może mieć problem. Muszę coś wymyślić.
– Zostaw w spokoju mojego syna. Nie pozwolę ci go wykorzystać.
Uśmiechnął się.
– Widzisz, już pogodziłaś się z tym, że wykorzystam ciebie. Taka jest siła poczucia winy.
Spojrzała na niego w zamyśleniu.
– Jestem przekonana, że potrafisz być przerażający.
– Pewnie masz rację. – Ruszył w stronę drzwi. – Nastawię kawę i zadzwonię po Jocka. Będzie chciał, żebyś go upewniła, że powinien wracać do MacDuff' s Run.
– Już mu to powiedziałam.
– Ale teraz masz w ręku silniejszy argument.
– Jeszcze nie podjęłam decyzji, jeśli chodzi o ciebie, Royd.
– A więc pospiesz się. Nie możesz stracić takiej okazji. Mogę ci nawet obiecać, że ani ty, ani twój syn nie zginiecie, jeśli będziecie wykonywać moje polecenia.
Słyszała jego kroki w korytarzu i trzaśnięcie drzwi fron¬towych.
Boże.
Opadła na poduszki, myśląc o tym, co powiedział Royd.
Zanim się zjawił, wierzyła, że zabicie Sanborne'a położy kres nieszczęściu, które spowodowała. Teraz nie była pewna. Wszy¬stko się komplikuje.
Przynajmniej w swojej krucjacie nie będzie sama.
Royd i tak będzie ścigał Sanborne'a. Z nią czy bez niej. Jeśli się zgodzi najego warunki, może wiele stracić. Z drugiej strony Royd może się jej przydać.
Nie mogła już zasnąć. W stała z łóżka i poszła do łazienki.
Kwadrans później była ubrana i szła do kuchni.
Nagle zatrzymała się w progu.
Cholerny manipulator. Niech go diabli wezmą!
Na blacie kuchennym, obok ekspresu do kawy, leżały dwa stryczki, które wcześniej Jock wrzucił do kosza.
– W porządku, Jock. Nie jesteś już tam potrzebny – powie¬dział MacDuff. – Wracaj do domu.
– Sanborne zaczyna mieszać. Chciał ją zabić.
– Royd go powstrzymał. Powiedziałeś mi, że z nim jest bezpieczna. Ufasz mu?
– Ufam mężczyźnie, którego poznałem rok temu. Myślę, że ufam mu też teraz, ale stawka nie toczy się o moje życie. Możesz zadzwonić do Yenable'a z CIA i dowiedzieć się, czy mogą sporządzić raport o Roydzie?
– On nie zajmuje się Ameryką Południową. Poza tym, odkąd pomógł w pozbyciu się Thomasa Reilly' ego, awansował. Może nie chcieć ryzykować posady.
– Przekonaj go. Musi przecież mieć kontakty w Ameryce Południowej. Chcę wiedzieć.
– Jeśli raport cię usatysfakcjonuje, wrócisz? Jock przez chwilę milczał.
– Na trochę. Będę chciał trzymać rękę na pulsie. MacDuff zaklął pod nosem.
– Jock, to nie jest… – Urwał nagle. – Zaraz oddzwonię dodał po chwili.
Rozłączył się.
Jock wstał. Zanim wróci do domu Sophie, powinien wziąć prysznic. Royd powiedział mu, że kazał Sophie zostać z Micha¬elem w domu. Ale Royd nie znał Sophie. Ona i tak zrobi to, co będzie uważała za słuszne.
Jeśli mu się poszczęści, MacDuff wkrótce zdobędzie potrze¬bne mu informacje. Szkot zawsze osiągał zamierzony cel. Chce, żeby Jock wrócił do domu, i zrobi wszystko, żeby tak było.
Jeśli to będzie konieczne, MacDuff przyjedzie do Waszyngto¬nu. Boże! Jock, nie chciał mieszać go do tego wszystkiego. MacDuff i tak już uratował mu skórę, dzięki niemu nie zwariował. Ale zależność Jocka od jego przyjaciela musi się kiedyś skończyć.
Zadzwonił telefon.
– Właśnie wsiadła z dzieciakiem do samochodu – powiedział Royd. – Dokąd, u diabła, może jechać?
– Zabrała ze sobą jakieś rzeczy?
– Nie.
– W takim razie odwozi Michaela do szkoły. Pewnie zostanie w okolicy, żeby upewnić się, że wszystko porządku.
– Mówiłem jej, żeby została w domu, do cholery! – wybu¬chnął Royd.
– Jedziesz za nią?
– Oczywiście.
– Jeśli ich zgubisz, chłopak chodzi do Thomas Jefferson Middle School. Nie powinieneś rozmawiać z nią teraz, kiedy jesteś taki wściekły. Nie rób tego, jeśli chcesz, żeby współ¬pracowała. Pewnie ją czymś wkurzyłeś, prawda?
– Może. Ryzyko zawodowe. Mogłem albo ją zastraszyć, albo być agresywny.
– Chyba nic nie udało ci się wskórać.
– Będzie tego żałować. Boch i Sanborne już na pewno wiedzą, że Caprio nie wykonał zadania. Przyślą kogoś innego.
– Najpierw upewnią się, że teren jest czysty.
– W domu nie jest bezpieczna. Może nawet nie jest bezpieczna, w ogóle zostając w mieście. Przekonaj ją.
– Ale z tobą będzie bezpieczna? – upewnił się Jock po chwili milczenia.
– Obiecałem jej. Dotrzymuję obietnic. Porozmawiaj z nią.
– Zastanowię się.
Royd nie odzywał się chwilę.
– Jestem inny niż ty. Nie będę dla niej miły. Nie wybaczę jej, jeśli nawali. Będą nią manipulował i wykorzystam ją, żeby osiągnąć swój cel. Ale ostatecznie pozbędziemy się REM-4, a ona będzie żyła. Czy nie tego właśnie chcemy?
– Cel uświęca środki?
– A tak – burknął Royd. – Nie udawaj, że myślisz inaczej.
– Staram się tak nie myśleć. Tego nas uczyli na szkoleniu w Garwood. Nie chcę dać tym sukinsynom tej satysfakcji. – Nie zawsze się udaje.
Nie, nie zawsze, pomyślał Jock. Pranie mózgu, jakie im zafundowali, odwoływało się do najbardziej zwierzęcych in¬stynktów w człowieku.
– Czasami.
– Tak, czasami. Ale nie w przypadku Bacha i Sanborne'a.
– Royd zamilkł na chwilę. – Jestem przy szkole.
– Na jakiej ulicy.
– Sykomory.
– No tak, wiezie go do szkoły. Zaparkuje i będzie obserwowała szkołę. Chcesz, żebym tam pojechał?
Cisza.
– Tak. Muszę skontaktować się z Kellym i porobić plany. Zadzwonię do ciebie, jak skończę. Zmienię cię.
– Będę za pół godziny.
Cholerny Jock.
MacDuff wstał i podszedł do okna gabinetu. Patrzył na fale rozbijające się o brzeg. Tylko tego mu brakowało, żeby Jock I,rzucił na niego ten ciężar. Dlaczego ten chłopak nie może po prostu wrócić do domu?
Bo Jack nie jest już małym chłopcem. Robi, co uważa za słuszne, i nie potrzebuje MacDuffa. W pewnym sensie łatwiej było, kiedy Jock był tym cholernym robotem.
Łatwiej, ale nie lepiej. Stopniowo Jock stawał się człowie¬kiem, którym mógłby się stać wcześniej, gdyby nie padł ofiarą eksperymentów Thomasa Reilly'ego. Nie, to nieprawda. To doświadczenie zmieniło go. Nigdy już nie będzie tym żywym, radosnym chłopcem, który jako dziecko biegał po całym zam¬ku. Wszędzie go było pełno. Ale niech to, wyszedł z tej czeluści i MacDuff nie da sobie odebrać tego, że to on mu w tym pomógł.
Dobrze, a teraz trzeba sprowadzić go do domu. Musi zapom¬nieć O Sophie Dunston i jej problemach. Bóg wie, że Jack miał wystarczająco dużo własnych kłopotów.
MacDuff podniósł słuchawkę i wykręcił numer Venable'a.
– Mówi MacDuff. Chcę cię prosić o przysługę.
– Znowu? Oddałem ci przysługę, kiedy przekazałem ci prawa nad Jockiem. Nie będę znowu nadstawiał za ciebie głowy.
– To nic takiego. Potrzebne są mi pewne informacje.
Veanble chwilę milczał.
– Jeśli chodzi o Sanbome'a, wiesz, że nic nie mogę zrobić. To za duża szycha. Na niego trzeba mieć niezbite dowody. Wysłałem człowieka do Garwood. Nie znalazł żadnych powią¬zań z Sanbome'em. Fabryka plastiku, która splajtowała po roku działalności. Jeśli chodzi o Sophie Dunston, to CIA ma ją za wariatkę, która mści się na szefie za to, że ją wyrzucił.
– Jock jej wierzy.
– Myślisz, że jego mają za stabilnego psychicznie? Na miłość boską, on też był w psychiatryku. Poza tym trzy razy próbował popełnić samobójstwo.
– Nie chodzi o Sanborne'a.
– To dobrze, bo i tak nic nie mogę zrobić.
– Chcę, żebyś sprawdził człowieka, który pracuje dla was w Kolumbii. Potrzebuję informacji o nim jak najszybciej. Naj¬wyżej za kilka godzin.
– Będzie ciężko. Jestem bardzo zajęty.
– Wiem. Ale to pomoże mi sprowadzić Jocka do domu. Ty i tak nigdy nie pochwalałeś jego swobody.
– Racja – mruknął Venable. Westchnął. – Dobrze, kto to ma być?
– Cześć, Sophie.
Sophie zamarła. Odetchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła Jocka idącego w stronę samochodu.
W ręku trzymał torbę z MacDonalda.
– Przyniosłem ci cheeseburgera i frytki. Założę się, że nie jadłaś śniadania. Siedzisz tu już od kilku godzin.
– Skąd wiesz? – zdziwiła się. Odblokowała zamek, otworzy¬ła drzwi i wzięła cheeseburgera. – Śledziłeś mnie?
– Ja nie. Royd. Przekazał mi pieczę nad tobą. Powiedział, że ma do załatwienia sprawy, ale wydaje mi się, że po prostu chciał, żebym załagodził sytuację.
– Drań – mruknęła i ugryzła kanapkę. – Ten człowiek jest zimny jak lód.
– Nie. Wręcz odwrotnie. Jest raczej jak ogień. Frytkę?
Wzięła jedną..
– Bronisz go?
– Nie, tłumaczę. Nie marnowałbym śliny, gdybym nie wierzył, że powinnaś go zrozumieć.
– Dlaczego?
– Myślę, że wiesz. Jesteś zła, ale zdajesz sobie sprawę, że Royd mógłby ci pomóc.
– I powinnam mu ufać? Skinął głową.
– MacDuff uważa, że tak.
– Słucham?
– Poprosiłem, żeby sprawdził, jakie zadanie Royd wykony- wał ostatnio w Kolumbii.
– I?
– Znajomy z CIA skontaktował się z Ralphem Soldono, człowiekiem, który ma do cżynienia z Roydem w Kolumbii. Soldono jest pod wrażeniem Royda. Uważa go za wojskowego supermana. Pracuje sam albo z kilkoma jego Ludźmi.
– Co robi?
– Wszystko. Od odbijania ludzi z rąk buntowników do eliminowania szczególnie niebezpiecznych grup bandyckich. Jest szybki, bystry i nigdy się nie poddaje.
– Zdążyłam się zorientować.
– Soldono powiedział też, że Royd nigdy się nie wycofuje z roboty, bez względu na to, jak trudna się staje. I dotrzymuje słowa – dodał po chwili milczenia. – To chyba jest dla ciebie ważne?
– Tak. Powiedział, że nie zabije mnie ani Michaela i że REM-4 zostanie zniszczony. Mam mu wierzyć?
Uśmiechnął się.
– Za dobrze cię znam, żeby próbować wpływać na twoje decyzje. Mogę ci tylko dostarczyć potrzebne informacje i zo¬stawić do oceny. Soldono uważa, że można na Roydzie polegać. Ale ten facet nie jest ani grzeczny, ani subtelny. Może też narażać twoje życie. Sama musisz zdecydować, czy chcesz zaryzykować. Na pewno też nieraz zachowa się niestosownie.
– O, tak – potwierdziła Sophie, przypominając sobie dwa stryczki obok ekspresu do kawy.
Jock przyglądał się jej uważnie.
– Ale skłaniasz się ku niemu?
– Wiesz, że chciałam włamać się do zakładu i zniszczyć wszystkie informacje o REM-4. Nie mogłam. Royd ma w za¬kładzie swojego człowieka, który wie więcej ode mnie. Pewnie dużo więcej. Mówi, że chce się mną posłużyć. Pozwolę mu spróbować. Może ostatecznie to ja się nim posłużę. – Spojrzała na Jocka. – Ale ty nie masz tu już nic do roboty. Jedź do domu.
– Ciągle to słyszę. I może, jeśli spodoba mi się plan Royda, wrócę na jakiś czas. Zobaczę. Powiedziałaś coś Michaelowi? – Nie, obudziłam go późno i potraktowałam to jako wymów¬kę, żeby odwieźć go do szkoły.
– To nie będzie trwało długo. On…
– Wiem – przerwała mu. – Ale dopóki nie muszę, nic mu nie powiem. Nie chcę, żeby miewał jeszcze gorsze koszmary.
Skinął głową.
– Po prostu przygotuj się na to. – Otworzył drzwi. – Wracam do swojego samochodu. Muszę zadzwonić w kilka miejsc. Jeśli chcesz, zostanę i odbiorę Michaela.
– Nie, po lekcjach ma trening. Zabiorę go do Chuck E. Cheese w drodze do domu.
– Jechać z wami?
– Nie. Muszę coś jeszcze zrobić.
– Posiedzę tu chwilę. I obiecuję, że do końca dnia nie będziemy cię śledzić. Ani Royd, anija. Zadzwoń, jeśli zmienisz zdanie i będziesz chciała towarzystwa.
Popatrzyła, jak odchodzi. Wołałaby, żeby to Jock z nią został, nie Royd. Wolała też zmienić zdanie. Ale Royd był na tropie, a Jock musiał wracać do Szkocji. Na razie musiała zaufać temu draniowi.