178031.fb2
Maurice mieszkał w starszej części miasta, gdzie wszystkie budynki miały wyblakły kolor kości słoniowej, który wcześniej mógł być zarówno piaskową żółcią, jak i piaskowym różem. Adres, który dostałyśmy od Niewinnej Buźki, należał do budynku na rogu Rancho Drive i Silverando Parkway, piętrowego, z łukami w stylu śródziemnomorskim i obłażącym tynkiem. Chodnik prowadził między uschniętym trawnikiem a zdeptanymi sukulentami. Przez zardzewiałą furtkę widać było dziedziniec z dwoma wyblakłymi, przewróconymi na bok leżakami. W sumie posesja wyglądała na zaniedbaną. Najwyraźniej Maurice nie zarabiał na tyle dobrze, by stać go było na Sand Hill.
Zaparkowałam przy krawężniku i szybko sprawdziłam makijaż w wstecznym lusterku, zastanawiając się, co powiem Maurice'owi. Zważywszy na to, że ostatnim razem, kiedy się widzieliśmy, trzymał mnie na muszce, nie miałam zbyt wielkiej ochoty na tę rozmowę. Z drugiej strony, było bardzo możliwe, że mój ojciec próbuje uciec przed mafią w butach tancerki go – go, tak więc nie miałam wielkiego wyboru. Dla dodania sobie animuszu, jeszcze raz pociągnęłam rzęsy mascarą a na usta nałożyłam dodatkową warstwę Raspberry Perfection.
– Gotowa? – zapytałam Danę, wydymając wargi do lusterka. Dana wyciągnęła z torebki paralizator.
– Gotowa.
– Dana!
Podskoczyła w fotelu. – Co?
– Po co to? – Zamrugała oczami.
– No co? To tylko takie małe zabezpieczenie.
– Małym zabezpieczeniem są prezerwatywy. To jest niebezpieczne. Dana machnęła lekceważąco ręką.
– Och, daj spokój. Jest całkowicie nieszkodliwy. Marco po prostu nie umie się z nim obchodzić.
Przyglądałam się paralizatorowi. – A ty umiesz?
– Jasne – odparła Dana, przyczepiając „komórkę” do paska. – Używałam paralizatora w filmie science fiction z Benem Affleckiem, w którym grałam w zeszłym roku. Byłam Kosmitką Numer Trzy.
– I dali ci prawdziwy paralizator?
– Cóż… – Ściągnęła brwi. – Na początku, tak. Ale potem miał miejsce pewien incydent i powiedzieli, że lepiej, żebym miała rekwizyt. Ale wyglądał zupełnie jak prawdziwy i przysięgam, że pod koniec zdjęć byłam w te klocki prawdziwą mistrzynią.
– Incydent? – Zmrużyłam oczy. – O co chodziło? – Dana zbyła mnie. – Och, nic takiego. Zwykle nieporozumienie. Zaufaj mi, wiem, co robię. Dlaczego zawsze kiedy słyszę: „Zaufaj mi”, robię się nieufna?
Nim zdążyłam ją powstrzymać, Kosmitka Numer Trzy wysiadła z samochodu i ruszyła do drzwi Maurice'a.
Poszłam za nią w duchu modląc się do świętego od paralizatorów, żeby jej niechcący się nie uaktywnił. Przeszłyśmy między leżakami a wyschniętą trawą do mieszkania 24A. Dana zapukała do drzwi. Usłyszałam kroki, ale drzwi pozostały zamknięte. Mijały kolejne sekundy a ja odnosiłam niepokojące wrażenie, że ktoś się nam przyglądał przez judasza.
Dana zapukała jeszcze raz, tym razem głośniej. W końcu drzwi się uchyliły i zobaczyłyśmy małe oczka Maurice'a.
Dziś miał na sobie szare spodnie, czarną marynarkę i oczywiście golf, tym razem grafitowy. Kolory żałoby. Zauważyłam też, że ciągle chodzi w tych okropnych mokasynach z frędzlami. Miał czerwone oczy, jakby od wczoraj nie przestawał płakać, i co chwila rzucał nerwowe spojrzenia za nasze plecy, jakby się obawiał, że mogłyśmy przyprowadzić ze sobą policję mody.
– To znowu ty. Czego chcesz? – zapytał spiętym, nosowym głosem.
– Chciałabym z tobą chwilę porozmawiać. Martwię się o Larry'ego. Maurice patrzył to na mnie, to na Danę. W końcu wzruszył z rezygnacją ramionami i odsunął się na bok, żeby nas wpuścić.
Natychmiast stało się jasne, kto urządzał dom w Henderson. W saloniku stały takie same, kwieciste meble. Tyle że w małym mieszkanku Maurice'a duże meble z jaskrawymi obiciami wydawały się strasznie stłoczone i nie na miejscu. Przyszło mi do głowy, że Maurice jest gospodynią domową bez domu.
Tak samo jak w Henderson, tak i tu było nieskazitelnie czysto, a powietrze pachniało płynem do mycia szyb i potpourri. Z sypialni wyskoczył mały piesek, którego widziałam u Larry'ego, i zaczął biegać wokół naszych nóg. Parę razy piskliwie zaszczekał i tak wachlował do mnie ogonem, jakbym była co najmniej bekonową wróżką. Muszę przyznać, że był całkiem słodki. O ile akurat nie obśliniał moich butów.
– Jaki śliczny piesek! – wykrzyknęła Dana, schylając się, żeby go pogłaskać. – Jak się wabi?
– Queenie – odrzekł Maurice, parę razy pociągając nosem. – Należała do Hanka.
Maurice wziął Queenie na ręce i gestem zachęcił nas, żebyśmy usiadły na obitej perkalem sofie. Sam przycupnął na fotelu od kompletu, w jednej ręce ściskając zmiętą chusteczkę, a w drugiej psa. Maurice był niziutkim facetem, zaledwie kilka centymetrów wyższym ode mnie, ale odniosłam wrażenie, że od wczoraj jeszcze się skurczył, jakby powoli uchodziło z niego życie.
– Przykro mi z powodu Hanka – powiedziałam szczerze. Maurice skinął głową, przyciskając chusteczkę do kącika oka.
– Był dla mnie wszystkim – zapiszczał. – Gdybym tylko wiedział, że jest nieszczęśliwy… – Urwał, przygryzając wargę. Jego oczy wypełniły się łzami.
– Przykro mi – powiedziałam jeszcze raz, niezręcznie poklepując go po ręce. – Długo byliście razem?
– Trzy lata. – Maurice westchnął, wycierając nos w chusteczkę. – Od kiedy zacząłem tańczyć. Hank wziął mnie pod swoje skrzydła i nauczył wszystkiego, co sam umiał. – Maurice przełknął głośno ślinę.
– A więc ty też występujesz? – zagadnęłam. Skinął głową. – W El Cortez.
To wyjaśniało jego kiepskie zarobki. El Cortez jest najstarszym kasynem w Vegas, o czym dobitnie świadczy ich klientela. Sami osiemdziesięcioletni emeryci, co raczej nie idzie w parze z wysokimi napiwkami.
Starając się nie wyobrażać sobie Maurice'a w piórach i szpilkach, zadałam następne pytanie. To, na które bałam się poznać odpowiedź.
– Maurice, muszę wiedzieć, co dokładnie Hank i jego przyjaciele robili dla Monalda?
Maurice utkwił wzrok w wytartym oliwkowym dywanie. (Najwyraźniej wynajmujący nie mogli wybrzydzać).
– Już ci mówiłem, wszyscy tańczymy.
– To dlaczego ty mieszkasz w takiej klitce, a Hank i Larry mogli sobie pozwolić na dom w Henderson? – zapytała Dana, mrużąc oczy.
Maurice zacisnął usta, odruchowo głaszcząc Oueenie po głowie.
– Hank lubił wydawać pieniądze – wyjaśnił, unikając kontaktu wzrokowego. Nachyliłam się do niego.
– Chciałeś, żebym przekazała Monaldowi, że to już koniec. Co miałeś na myśli?
Maurice spojrzał na mnie, a potem na Danę, ale nadal milczał.
– Proszę? – jęknęłam błagalnie. – Nie chcę, żeby mój tata skończył tak, jak Hank.
Zadziałało. Poddał się, wzdychając żałośnie.
– Chciałbym ci pomóc, ale przysięgam, że nie wiem, w co się wplątali. – Zrobił minę porzuconego psa. – Nikt nie chciał mi niczego powiedzieć.
– Ale w coś się wplątali, tak? – Maurice przytaknął.
– Wiem tylko, że wykonywali na boku jakąś robotę dla Monalda. Ale przysięgam, że nie wiem, o co chodziło. Próbowałem wyciągnąć to od Hanka, ale on… – Głos mu się załamał. – Ostatnio nam się nie układało.
– Ooo? – Dana też się nachyliła. Maurice utkwił wzrok w dłoniach.
– Jakieś trzy miesiące temu, Hank zaczął dłużej zostawać w pracy. Do tego wychodził o różnych dziwnych porach, wtedy kiedy wiedziałem, że nie występuje. Zapytałem, go, co jest grane. Z początku mnie zbył. Ale pewnej nocy zobaczyłem jak wychodzi z gabinetu Monalda. Przyparłem go do muru, bo… – Zaczerwienił się. – Pomyślałem, że może on i Monaldo mają romans. Kiedy wrócił do domu, oskarżyłem go o zdradę i się pokłóciliśmy. Powiedział, że wykonuje jakąś ważną robotę dla Monalda. On, Larry i Bobbi. Nie chciał powiedzieć mi nic więcej. A następnego dnia kupił mi to na zgodę.
Maurice wyciągnął ręce. Z rękawów jego znoszonej marynarki zamrugały do nas diamentowe spinki do mankietów. I nie były to jakieś podróbki z kanału z zakupami, ale najprawdziwsze afrykańskie diamenty. W dodatku duże.
Dana zagwizdała z uznaniem.
– Ile karatów?
– Dwa. Każdy.
Dana znowu zagwizdała.
Maurice uśmiechnął się smutno. Do jego oczu ponownie napłynęły łzy.
– Hank potrafił być bardzo hojny.
– Larry siedział w tym razem z nim, tak? – Pomyślałam o poobijanym volvo, którym odjechał mój ojciec. Wcale nie sprawiał wrażenia kogoś, kto śpi na forsie.
Maurice wzruszył ramionami.
– Pewności nie mam. Myślałem, że tak, ale… – Urwał, znowu wbijając wzrok w dywan.
– Ale? – ciągnęłam go za język.
Wykręcał rękami chusteczkę, aż w powietrzu zaczęły fruwać małe białe strzępki bibuły, za którymi zaczęła uganiać się Queenie.
– Jakieś dwa tygodnie temu siedzieliśmy w domu z Hankiem, kiedy przyszedł Larry. Był zdenerwowany. Poprosił Hanka na stronę. Nie słyszałem, o czym mówili, wiem tylko, że się kłócili. Jedynym słowem, jakie zrozumiałem, było „Monaldo”. Potem Larry wsiadł do samochodu i odjechał.
Nic dziwnego, w końcu mówiliśmy o moim ojcu.
– Hank bardzo się tym zdenerwował – ciągnął Maurice. – Nawet kupił broń. – Skrzywił się. – Nie cierpię broni. Kiedy zapytałem Hanka, po co mu to świństwo, odparł, że ostrożności nigdy za wiele. Po odejściu Hanka – Maurice stłumił szloch – wziąłem pistolet i pojechałem do Larry'ego, żeby dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. Chciałem wiedzieć, o co im wtedy poszło i czego Hank bał się tak bardzo, że potrzebował broni. Uznałem, że… mam prawo wiedzieć, dlaczego odebrał sobie życie. – Maurice rozszlochał się w chusteczkę.
Przypomniała mi się wczorajsza rozmowa z Ramirezem i żałowałam, że nie mogę powiedzieć Maurice'owi, iż wiele wskazuje na to, że to Monaldo odebrał Hankowi życie. Zamiast tego, zapytałam;
– I co na to Larry? Maurice pociągnął nosem. – Nic. Powiedział, że nie może o tym mówić. Że nie chce nikogo więcej narażać. Powiedziałem, że trochę już na to za późno. I wtedy zjawiłaś się ty.
Mowa o beznadziejnym wyczuciu czasu.
Stawało się coraz bardziej oczywiste, że Larry wplątał się w coś bardzo niebezpiecznego. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie nadszedł czas, by poprosić Ramireza o pomoc. Mogłam sobie zgrywać dziewczynę Bonda, ale nawet ja nie byłam na tyle naiwna, żeby wierzyć, iż sama zdołam obronić Larry'ego przed mafią.
– Maurice, czy mówi ci coś nazwisko Marsucci? Spojrzał na mnie obojętnie.
– Nie. Ale co rusz dowiaduję się o nowych rzeczach, które ukrywał przede mną Hank. – Wyglądał, jakby znowu miał się rozpłakać.
– A co z Bobbim? – Zmieniłam temat, żeby powstrzymać potop. – Słyszałam, że od jakiegoś czasu nie pokazuje się w klubie. Widziałeś go może?
Maurice pokręcił głową.
– Nie. Hank też nie. Był tym bardzo poruszony. I zdenerwowany. Przygryzłam wargę. A teraz nie żył.
Z niepokojem zastanawiałam się, jaki los czeka Larry'ego. Queenie, najwyraźniej znudzona gonieniem za skrawkami chusteczki, wskoczyła na sofę i usadowiła się na kolanach Dany.
– Cześć, malutka – zaćwierkała Dana, drapiąc ją za uszkiem. Queenie waliła jak szalona ogonem w kwiecistą poduszkę. – Jesteś słodka, wiesz?
Ogon wachlował teraz tak szybko, że zrobił się niemal niewidzialny. Queenie kręciła się uszczęśliwiona po kolanach Dany. Wzdrygnęłam się, kiedy jej pazury wbijały się w sweter od Donny Karan. Ale Danie najwyraźniej to nie przeszkadzało.
– Jesteś absolutnie urocza – powiedziała słodkim, piskliwym głosem, którego używa się tylko wobec małych dzieci, zwierząt i sprzedawców, którzy mają słabość do atrakcyjnych blondynek i w związku z tym są skłonni udzielić rabatu na szpileczki. – Kto jest najśliczniejszym pieskiem? Ty, słoneczko. Tak, ty. Jesteś śliczną dziewczynką. Śliczniusią, śliczniusią, śliczniusią, Jesteś…
Nagle pies wydał z siebie dziwny, zduszony skowyt i znieruchomiał.
Maurice wstrzymał oddech.
– Co się stało? Co jej zrobiłaś?
– Ja, ja… – Dana spojrzała na bezwładnego psa, a potem na paralizator przy pasku.
No tak. Szybko odczepiłam paralizator i wrzuciłam do torebki Dany, żeby ukryć go przed Maurice'em.
– Boże, zabiłaś Queenie! – zawył Maurice. Porwał psa z kolan Dany i przycisnął go do piersi.
– Nie, Queenie żyje – zapewniłam go. – Jest tylko trochę… porażona.
– Porażona? – Maurice zrobił wielkie oczy. Wyraźnie moje słowa nie odniosły uspokajającego efektu, na jaki liczyłam.
– Eee, może nie tyle porażona, co… śpiąca. Tak. Po prostu śpi. Dana ma bardzo kojący wpływ na zwierzęta.
Maurice spojrzał na mnie, jakby brakowało mi piątej klepki.
– No dobrze, prawda jest taka, że Dana ma taki mały paralizator…
– Paralizator! – wykrzyknął Maurice. – Sparaliżowałyście moją Queenie?!
– Nie, nie! Nie jest sparaliżowana. Tylko lekko porażona. Mac mówi, że te paralizatory są zupełnie nieszkodliwe. A ona wie, co mówi; jest właścicielką sklepu z bronią. Prawdziwą bronią. Na prawdziwe kule i w ogóle. Nie żebym się na tym znała. Nie cierpię broni. I nie mam broni. Zresztą, Dana też nie.
– Jeszcze tylko przez dwa dni – wtrąciła pomocnie Dana.
– Widzisz? Nie ma tu żadnej prawdziwej, groźnej broni. No, może poza pistoletem, który ty masz. – Urwałam. – Ale nie masz go teraz przy sobie, prawda? – zapytałam, nagle zaniepokojona. Maurice tylko spojrzał na mnie wymownie. – Oczywiście, że nie. Nie żebym podejrzewała, że mógłbyś go użyć. Nie zrobiłbyś tego. Wydajesz się bardzo miłym człowiekiem. Nie żeby mili ludzie nie posiadali broni, bo mogą. I posiadają. Jak ty. Ale Dana nie ma broni. Tylko paralizator. To zupełnie dwie różne rzeczy. Paralizator może tylko lekko porazić prądem. Leciusieńko. O, widzisz. Queenie już dochodzi do siebie.
Śliniąc się na klapy marynarki Maurice'a, Queenie poruszyła tylnymi łapami.
– Widzisz, nic jej nie jest. Pewnie śni się jej jakiś przyjemny psi sen o smakołykach, hydrantach i gryzieniu mebli…
Znowu to spojrzenie.
– Nie, nie, nic o gryzieniu mebli. Jestem pewna, że Queenie nigdy nie pogryzłaby mebli. Zwłaszcza twoich. Inne rzeczy tak, ale nie meble. Okej, chyba powinnyśmy się zbierać…
Wycofałyśmy się z Daną do drzwi. Maurice nie spuszczał z nas załzawionych oczu, trzymając w ramionach drżącego psiaka. Ledwie wyszłyśmy, drzwi zamknęły się z trzaskiem i usłyszałam, jak Maurice przekręca klucz w zamku.
Uff, udało się. Spojrzałam na swoją najlepszą przyjaciółkę.
– Jesteś maniaczką! Nigdy więcej nie chcę widzieć tego cholerstwa.
– O co ci chodzi? – obruszyła się Dana.
– Przed chwilą poraziłaś prądem małego pieska! – To był wypadek.
– Nie będzie więcej wypadków, bo nie będziesz więcej wyjmować paralizatora z torebki – powiedziałam powoli i wyraźnie.
Dana wydęła wargi.
– Zupełnie jak wtedy, na planie z Benem Affleckiem.
– Boże, Bena też poraziłaś?
– Nie – odparła, kiedy wsiadłyśmy do samochodu, po czym dodała: – Zupełnie przypadkowo, troszkę poraziłam jego kota.
Co tam handlarze futrami, obrońcy praw zwierząt powinni zająć się Daną.
Po wyjściu od Maurice'a pojechałyśmy na szybki lunch do Burger Kinga, gdzie wzięłam podwójnego whoppera z serem, frytki i szejka waniliowego. Całkiem już sobie odpuściłam sukienkę od Nicole Miller, i tak była z zeszłego sezonu. Dana zamówiła sałatkę i wodę.
– Nie mogę uwierzyć, te to jesz – powiedziała, marszcząc nos na widok mojego hamburgera.
– Bo co? – zapytałam, przeżuwając z apetytem. Nie wstydzę się przyznać, że byłam dosłownie o krok od wywołanego ciągnącym się cheddarem orgazmu.
– Nie słyszałaś nigdy o chorobie szalonych krów? Masz pojęcie, czym karmili tego hamburgera, kiedy jeszcze żył?
Spojrzałam na jej sałatkę.
– Pewnie twoim lunchem.
– Innymi krowami. Antybiotykami. Hormonami wzrostu. Czemu nie zjesz czegoś zdrowego?
Spojrzałam na swojego hamburgera.
– Bo to jest smaczniejsze?
Dana pokręciła głową i włożyła do ust kawałek zwiędłej sałaty. Właśnie pochłaniałam ostami kęs nieba w bułeczce, kiedy zadzwoniła moja torebka. Odebrałam telefon, wkładając do ust cudownie tłustą frytkę. – Halo?
– Cześć, Mads. – O, cholera!
– Cześć, mamo.
– Jak tam Palm Springs?
– Eee… – Rozejrzałam się po zatłoczonym Burger Kingu, mając nadzieję, że nie usłyszy dzwonienia automatu do gry w rogu. – Jest naprawdę super.
– A jak pogoda?
– Super!
– A twój towarzysz? Jak się wam układa?
– Superrrrr – zamruczałam niczym rasowa tygrysica. – Wszystko jest naprawdę super.
– Cieszę się. Słuchaj, nie będę przeszkadzać, chciałam tylko powiedzieć, że kupiłam ci kwiatka.
– Kwiatka?
– Tak, pozbyłam się twojego plastikowego habazia i kupiłam ci prawdziwego fikusa.
Super. Tego mi było trzeba. Fikusa.
– Musisz go podlewać co trzy dni – ciągnęła mama – ale nie za dużo, żeby nie pływał. Wystarczy, że ziemia będzie wilgotna. Uważaj więc, żeby nie przelać. Kupiłam podstawkę pod donicę, ale nawet podstawka może nie uchronić dywanu przed zalaniem, więc nie szalej z wodą. Aha i raz w miesiącu podawaj odrobinę nawozu do kwiatów. Możesz go zmieszać z wodą w konewce.
Potarłam oczy, nagle czując w kościach wszystkie nieprzespane noce.
– Nie mam konewki, mamo. – Mamę zatkało.
– Jak to: nie masz konewki? Wszyscy mają konewki. Jak podlewasz kwiaty bez konewki?
– Nie mam kwiatów!
– Owszem, masz. Fikusa. Nieważne. Jutro kupię ci konewkę. – Zacisnęłam zęby.
– Mamo, muszę kończyć.
– Jasne, skarbie. Rozumiem. Nie każmy twojemu mężczyźnie czekać. Wiem, jacy jesteście wy młodzi. Kiedyś też byłam młoda. Oczywiście, przy Ralphiem, znowu czuję się, jakbym miała dwadzieścia trzy lata. Chwała temu, kto wynalazł małą niebieską tabletkę. – Zachichotała.
Poczułam, że drga mi oko.
– Jasne. Okej, naprawdę muszę kończyć. Pa, mamo. Rozłączyłam się, zastanawiając, jak długo jeszcze dam radę ciągnąć tę farsę. Mama może i nie ma wyczucia stylu, ale nie jest głupia. W każdej chwili może odkryć, że nie tylko nie jestem w Palm Springs z facetem, z którym nie uprawiam seksu, ale że ganiam po Mieście Grzechu, porażając małe pieski i ścigając jej byłego męża, który aktualnie nosi spódniczki. Wzdrygnęłam się na myśl o tym, jaka może mnie spotkać za to kara. Podejrzewałam, że przy niej kapelutki z baru z hot dogami są szczytem mody.
Kiedy dokończyłam frytki oraz deser w postaci czekoladowego ciastka (hej, po rozmowie z mamą potrzebowałam czegoś na ukojenie nerwów), a Dana dojadła swoje jedzenie dla królików, wskoczyłyśmy do mustanga i ruszyłyśmy do hotelu. Wjechałam na Piętnastkę, kierując się na południe, na Strip. Spojrzałam w lusterko, żeby sprawdzić, czy nie mam między zębami kawałków szalonej krowy i poprawić usta. Kiedy kończyłam poprawki, zauważyłam w lusterku niebieski samochód.
Obróciłam szybko głowę.
– Sukinsyn.
Tak jak myślałam: niebieski dodge, prowadzony przez mojego nowego znajomego, jechał sąsiednim pasem, trzymając się jeden samochód za nami.