178031.fb2
– Co jest? – Dana wyciągnęła szyję, zaciekawiona, co mnie tak poruszyło.
– Widzisz tego dodge'a neona?
– Co z nim? – zapytała.
– Myślę, że mnie śledzi.
– Och, Maddie. – Dana pokręciła głową. – Czy ty przypadkiem nie masz paranoi?
– Też tak myślałam, ale przysięgam ci, że widzę ten samochód czwarty raz w ciągu tygodnia. Najpierw w LA., a teraz tutaj. Mówię ci: on mnie śledzi.
Jechałam z jednym okiem utkwionym we wstecznym lusterku, ściskając kierownicę tak mocno, że aż zbielały mi kostki. Sama nie wiedziałam, co jest gorsze: myśleć, że ktoś mnie śledzi, czy wiedzieć, że faktycznie tak jest.
Dana jeszcze raz się obróciła, żeby przyjrzeć się samochodowi.
– Jak myślisz, co to za jeden?
– Nie wiem – odparłam – ale zaczynam się go bać.
Wdepnęłam gaz, wyrywając naprzód. Potem gwałtownie skręciłam wprawo, wcinając się przed limuzynę z przyciemnionymi szybami. Neon zjechał na lewy pas, wyprzedził limuzynę i z powrotem siadł mi na ogonie.
– Niezbyt przejmuje się tym, że go widzimy, co? – zauważyła Dana, cały czas patrząc przez tylną szybę.
Miała rację. Trochę mnie to wytrącało z równowagi. Albo nie wiedział, jak kogoś śledzić, albo był pewien, że nie wskażemy go później w rzędzie podejrzanych na posterunku. Bo zginiemy lub zostaniemy sparaliżowane w wypadku samochodowym.
Teraz wyraźnie widziałam kierowcę. To był ten sam blondyn, którego widziałam w kasynie. Miał okulary przeciwsłoneczne i pogniecioną koszulkę polo. Dla całego świata był jeszcze jednym, zwykłym użytkownikiem drogi. Tyle że teraz jego neon praktycznie tarł o mój tylny zderzak.
Wzięłam głęboki oddech, gwałtownie wdepnęłam hamulec i wcisnęłam się na prawy zewnętrzny pas, między dwie ciężarówki. Kierowca drugiej zatrąbił i wykonał obraźliwy gest ręką. Dana zaparła się rękami o deskę rozdzielczą.
– Łat! Wyluzuj, panno Earnhardt [Dale Earnhardt – słynny, zmarły tragicznie, kierowca rajdowy formuły NASCAR (przyp. tłum.).].
Ale było za późno. Wpadłam w panikę. Miałam do wyboru otwartą konfrontację albo ucieczkę, a zważywszy na to, że nie szło mi nawet na treningach tae – bo dla początkujących, zdecydowałam się na ucieczkę, modląc, żeby nie napatoczył się przypadkiem jakiś patrol drogówki. (Jestem już po imieniu z trzema sędziami z kolegium do spraw wykroczeń drogowych w LA., i wolałam nie dodawać do listy sędziów z Newady). Na szczęście, kierowca neona nie miał wyostrzonego dzięki adrenalinie refleksu i nie zdążył zahamować. Śmignął obok nas, a ja zjechałam z autostrady najbliższym zjazdem, gnając ulicami, jak po torze wyścigowym, dopóki nie upewniłam się, że go zgubiłam. Zatrzymałam mustanga na parkingu przed barem szybkiej obsługi, a kiedy adrenalina zaczęła opadać, poczułam, że mam nogi jak z galarety.
– Jezu – powiedziała Dana, wyciągając paznokcie z pokrytej sztuczną skórą deski rozdzielczą. – Co to było?
Nie odpowiedziałam, całkowicie skupiona na czynności oddychania. Wdech, wydech, wdech, wydech…
– Co to za świr, do cholery?
– Nie – wdech – wiem – wydech. Dana spojrzała na mnie.
– Dobrze się czujesz?
– Wszystko – wdech, wydech, wdech, wydech – w porządku. – A właściwie, będzie w porządku, jak już opanuję dyszenie i serce przestanie mi walić jak u dziesięciolatka na ritalinie.
Dana znalazła na tylnym siedzeniu porzuconą torbę z Taco Bell, do której kazała mi oddychać. Tygodniowy zapach taco z wołowiną przyprawiał o mdłości, ale po kilku wdechach i wydechach, ryzyko hiperwentylacji zaczęło mijać. Rytmicznie wdmuchując i zasysając powietrze z torebki, zastanawiałam się, kogo tak bardzo interesowały moje poczynania, że nie tylko ruszył za mną przez pustynię, ale i uganiał się za mną po Las Vegas. Ramireza? Larry'ego? Monalda? Mało prawdopodobne, zwłaszcza że dwóch ostatnich poznałam dopiero wczoraj. Jeśli chodziło o Ramireza, to jakoś nie mogłam sobie wyobrazić, żeby opłacił jakiegoś gościa w neonie, by ten miał oko na jego dziewczynę. No więc kim on był? Nie wiedziałam.
Dana zaproponowała, że poprowadzi do hotelu (pewnie nie chciała ryzykować kolejnej przejażdżki z panną Earnhardt). Z radością donoszę, że kiedy zatrzymałyśmy się przed kasynem, mój oddech całkowicie się uspokoił. (Choć nabrałam strasznego apetytu na taco). Dana udała się do kasyna, aleja nie miałam ochoty na popołudnie z ruletką. Z moim szczęściem, mądrze było nie ryzykować pieniędzy.
Automaty też odpadały, ale byłam zbyt nabuzowana, żeby siedzieć w pokoju. Zważywszy na to, że miałam dziś randkę z Panem Idealne Ciało, musiałam też oprzeć się pokusie, by pójść coś przekąsić. Spojrzałam na zegarek. Miałam jeszcze godzinę do umówionej wizyty w salonie piękności. Uznałam, że to dość czasu, by podjechać do Larry'ego, na wypadek, gdyby postanowił spędzić spokojne popołudnie w domu. Im więcej się o nim dowiadywałam, tym więcej miałam pytań. Cała ta akcja z mafią przypominała scenariusz filmu telewizyjnego, ale moje najważniejsze pytanie brzmiało: dlaczego Larry do mnie zadzwonił? Potrzebował pomocy, to jasne. Ale dlaczego zadzwonił akurat do mnie? Siedząca we mnie mała dziewczynka ciągle miała nadzieję na idealne spotkanie po latach z ojcem.
Niestety, kiedy zatrzymałam się przed numerem 319 na Sand Hill Lane, okazało się, że niepotrzebnie się łudziłam. Podjazd był pusty. Dla pewności zaparkowałam przy krawężniku i zadzwoniłam do drzwi. Nic.
Zerknęłam przez okno do garażu. Pusto. Żadnych oznak życia. Biorąc pod uwagę, jak do tej pory układał się mój dzień, nie byłam specjalnie zaskoczona.
Pan Sharpei znowu był w ogródku i podlewał kaktusy. Podeszłam do żywopłotu, który oddzielał oba podwórka, i pomachałam – do niego.
– Dzień dobry! – zawołałam. Sharpei nawet nie spojrzał. Odchrząknęłam.
– Dzień dobry!
Dalej nic. Krzyknęłam trochę głośniej.
– Proszę pana!
W końcu uniósł głowę i spojrzał na mnie, mrużąc oczy. Potem podkręcił swój aparat słuchowy.
– O, witam ponownie – powiedział. – Przepraszam. Żona przez cały dzień ogląda telezakupy. – Wskazał na ucho. – Musiałem wyciszyć Joan Rivers.
– Rozumiem. Mam pytanie. Widział pan dziś może Lar… eee, Lolę? Pokręcił głową.
– Nie, przykro mi. Ale widziałem, jak przyjechała wczoraj wieczorem. Akurat zaczynało się Koło fortuny. Gdy po Tańcu z gwiazdami wyjrzałem przez okno, zobaczyłem, jak ładuje walizkę do bagażnika. Potem odjechała.
Walizkę. Niedobrze.
– Pewnie nie wspominała, dokąd się wybiera? – Znowu pokręcił głową.
– Nie. Ale wyglądała, jakby się spieszyła. Może na jakąś gorącą randkę. – Sharpei ściągnął zmarszczki, żeby mrugnąć okiem.
Czułam, jak hamburger z szalonej krowy podchodzi mi do gardła.
– Dziękuję za informację.
– Nie ma sprawy. Przyjaciółki Loli są moimi przyjaciółkami. – Poruszył wymownie brwiami, a ja chciałam otulić się moim wyparciem jak kocykiem i nic więcej nie słyszeć.
Skierowałam się do domu. Cóż… doszłam do wniosku, że skoro Larry wyjechał, nikomu nie będzie przeszkadzać, jeśli troszkę się rozejrzę.
Otworzyłam furtkę i obeszłam dom na palcach. Skierowałam się do drzwi przesuwnych, tym razem uważając, żeby nie wejść na minę w postaci psiej zabawki. Zajrzałam przez szybę. Wszystko wyglądało tak samo jak wczoraj. Nawet płyn do mycia okien nadal stał na stoliku. Obejrzałam się szybko przez ramię i spróbowałam otworzyć drzwi. Zamknięte. A niby czego się spodziewałam?
Co dalej? Rozmyślając, omiotłam wzrokiem wnętrze domu. Szczerze mówiąc, nie miałam żadnego pomysłu. Jeśli Larry był zaangażowany w mafijne interesy, nie była to moja liga. Moja liga była pełna dziecięcych bucików – plastików Rainbow Brite i kapciuszków ze Spiderrnanem. Moja liga nie grała nawet w tę samą grę, co Amerykanie włoskiego pochodzenia z mafijnej rodziny.
Z drugiej strony – nie sądziłam, żeby Larry naprawdę należał do mafii. Wiem, wiem, widziałam człowieka tylko raz. No dobrze, dwa razy, jeśli liczyć rękę w oknie el camino rocznik 1974. Skąd mogłam wiedzieć, jaki jest naprawdę? Nie mogłam. Ale był moim ojcem. Jeśli nie ja wezmę jego stronę, to kto?
Powtarzając sobie, że wyświadczam Larry'emu przysługę, wyciągnęłam kartę kredytową z Macy's i utkwiłam wzrok w zamkniętych drzwiach, starając sobie przypomnieć, jak Veronica Mars [Veronica Mars – główna bohaterka serialu kryminalnego dla młodzieży pod rym samym tytułem (przyp. tłum.).] włamała się w zeszłym tygodniu do domu pewnego gościa. Ostrożnie wsunęłam rożek czerwonej plastikowej karty między metalową framugę a drzwi. Odczekałam chwilę, czekając na uruchomienie się alarmu, ale nic takiego się nie stało. Jak na razie, wszystko szło dobrze. Wcisnęłam kartę głębiej, aż po datę ważności. Potem powoli przesunęłam ją w dół, docierając do zamka. Hm… co teraz? Poruszyłam kartą. Niestety nic się nie wydarzyło. W serialu, Veronica była już wewnątrz domu przestępcy, włamała się do jego komputera i kopiowała dane z twardego dysku.
Parę razy przesunęłam kartę w górę i w dół. modląc się, by jakimś cudem zamek ustąpił. Nacisnęłam mocno na klamkę.
Trzask.
O, cholera. Pociągnęłam za kartę, ale wyszła tylko połowa.
– Nieee! – zawyłam. Wpatrywałam się w zniszczoną kartę Macy's. Czemu nie użyłam karty Nordstroma? Na tamtej przynajmniej przekroczyłam limit.
Musiałam pogodzić się z faktem, że nie jestem Veronica Mars. Nie mając ochoty poświęcać karty Banana Republic, odpuściłam sobie drzwi przesuwne.
Postanowiłam sprawdzić drugą stronę domu. Kto wie, może Larry tak się spieszył, że zostawił otwarte okno. Ruszyłam ścieżką z kamiennych płyt wokół budynku. Przy płocie zauważyłam rząd terakotowych donic i różne narzędzia ogrodnicze. Obok leżał zwinięty wąż ogrodowy. Na wszelki wypadek, uważnie go wyminęłam.
Z tej strony domu, na górze znajdowały się trzy okna, a na dole dwa. Sprawdziłam – wszystkie były zamknięte. Dodatkowo we wszystkich były pozaciągane beżowe żaluzje. Byłam bliska poddania się, kiedy na końcu ścieżki zauważyłam drzwi do garażu.
Czy są otwarte? Zważywszy na moje dotychczasowe szczęście, nie robiłam sobie zbyt wielkich nadziei. Wyobraźcie więc sobie moje zaskoczenie, kiedy z łatwością przekręciłam gałkę. Może wcale nie byłam aż tak pechowa, jak myślałam.
Jeszcze raz obejrzałam się przez ramię, po czym szybko weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi. Było ciemno, choć nie całkowicie, do wnętrza przez szparę pod drzwiami, wpadał nikły strumień światła. Odczekałam, aż oczy przyzwyczają się do mroku i ruszyłam powoli do drzwi po drugiej stronie. Po drodze dotarło do mnie, że nie jest to zwyczajny garaż. Było zbyt czysto. Panował tu idealny, a nawet obsesyjny, porządek. Pod przeciwległą ścianą stały śnieżnobiałe szarki, na podłodze nie było ani jednej plamy z oleju, a w kątach próżno było szukać zapomnianej pajęczyny. Pod inną ścianą stał stół dla majsterkowiczów w komplecie z tablicą a każde z narzędzi znajdowało się dokładnie na swoim miejscu. Starałam się nie myśleć o tym, jak Larry wymachuje młotkiem, wystrojony w falbaniastą spódniczkę i perukę. Ostrożnie przeszłam do końca garażu i otworzyłam drzwi do domu.
Znalazłam się w kuchni i zamrugałam, oślepiona nagłą potężną dawką światła. Nad zlewem wisiały żółte perkalowe zasłonki. Obrus od kompletu przykrywał niewielki stolik przy oknie. Blaty z corianu, kredens z bielonego drewna sosnowego i dwa obrazki z kogutami dopełniały stylizacji na francuską kuchnię na wsi. Stojąc w tym jasnym, radosnym pomieszczeniu, nie chciało się wierzyć, żeby właściciele domu byli uwikłani w jakąś niebezpieczną, przerażającą historię.
Ponieważ sama nie wiedziałam, czego szukam, postanowiłam zacząć od pokoju Hanka. W końcu, był on jedynym trupem w tej zagadce. Uznałam, że nie będzie mu przeszkadzało, jeśli trochę poszperam – to znaczy, przeprowadzę małe śledztwo – w jego rzeczach.
Pobiegłam na górę i weszłam do sypialni po prawej. Tu też było znać rękę Maurice'a. Lekkie, zwiewne tkaniny, ciemne drewno, na ścianach duże obrazy prosto z centrum handlowego, a na toaletce i nocnych szafkach małe, koronkowe serwetki. Gdybym nie wiedziała, kto naprawdę tu mieszkał, mogłabym przysiąc, że to sypialnia mojej sześćdziesięciopięcioletniej ciotki Mildred.
Szybko przejrzałam szafy i szuflady, starając się zignorować gęsią skórkę, której dostałam na myśl o tym, że dotykam rzeczy zmarłego. Ale w końcu nie umarł w tych ciuchach, prawda? Z tego co pamiętałam, w chwili śmierci był golusieńki. Zapamiętałam sobie, żeby podpytać o to Ramireza.
Obsesyjne zamiłowanie Maurice'a do porządku sprawiło, że nie znalazłam nic ciekawego, poza paroma sztukami kosztownej biżuterii i szufladą pełną rajstop w rozmiarze potrójne XL. Zerkając na zegarek (ciągle miałam szansę zdążyć na umówione woskowanie, o ile tylko ograniczę dalsze szperanie, to znaczy śledztwo, do dziesięciu minut), przeszłam do pokoju Larry'ego.
Wzdrygnęłam się na widok błyszczyka Raspberry Perfection leżącego na toaletce.
Generalnie uważam się za tolerancyjną dziewczynę. Lubię oglądać Porady Różowej Brygady i tak jak wszyscy opłakiwałam koniec Will & Grace, Nie odmawiam nikomu prawa do bycia innym, więc jeśli facet chce nosić perukę i rajstopy, nic mi do tego. Tylko dlaczego tym facetem musi być mój ojciec?
O wiele łatwiej jest być wolnym od uprzedzeń, jeśli coś nie dotyczy nas bezpośrednio.
Wzięłam głęboki oddech, przecięłam pokój i schowałam błyszczyk pod blond perukę. No, tak już lepiej. Dalej mogłam bawić się w zaprzeczanie.
Postanowiłam zacząć od nocnej szafki, bo jeśli chodzi o mnie, właśnie tam co wieczór ląduje zawartość moich kieszeni. Może Larry zostawił jakiś rachunek albo pudełko zapałek – cokolwiek, co podpowiedziałoby mi, gdzie może teraz być lub przed czym ucieka.
Zaczęłam od blatu szafki, rozwijając papierek po papierku. Były tu głównie rachunki ze spożywczego, drogerii i barów z fast foodem. Nie dowiedziałam się z nich niczego użytecznego, poza rym, że Larry zbyt tłusto jadał. Zanotowałam w pamięci, żeby powiedzieć Danie, iż moje ciągoty do niezdrowego jedzenia są uwarunkowane genetycznie.
Po sprawdzeniu szafki nocnej podeszłam do szafy (toaletkę pominęłam, ponieważ nie byłam pewna, czy mój kokon zaprzeczenia jest na tyle mocny, by wytrzymać widok „osobistych rzeczy”, jakie mogły kryć się w jej szufladach).
Otworzyłam drzwi i wciągnęłam głośno powietrze. Buty. Dziesiątki przepięknych, lśniących, designerskich butów. To było jak oglądanie wystawy butiku. Przyklękłam, żeby przyjrzeć się satynowym butom na koturnach z zeszłego sezonu od Michaela Korsy. Czarne, ozdobione kryształami górskimi, miały wiązania jak u baletek. Gdyby nie to, że były pięć rozmiarów za duże, znalazłabym się w niebie. Obróciłam je w dłoniach, przyglądając się najmniejszym detalom. Jeśli to były podróbki, to ja jestem żyrafą. Może i Larry miał coś wspólnego z kontenerami pełnymi podróbek, ale na pewno w nich nie chodził. To były oryginalne korsy po sześćset dolców za parę. Westchnęłam, odstawiając je na miejsce z należnym szacunkiem.
Ledwie stłumiłam pisk, kiedy zobaczyłam następną parę: pantofelki z paskiem od Jimmy'ego Choo w kolorze strażackiej czerwieni, na ośmiocentymetrowym obcasie ze złoconymi sprzączkami. Musiałam to przyznać Larry'emu: był drag queen z klasą. Wyjęłam szpilki z szafy i podziwiałam, jak we wpadającym przez okno świetle cudownie błyszczy lakierowana skóra. Nie mogłam się powstrzymać. Ściągnęłam swoje buty i podarowałam moim stopom chwilę rozkoszy w szpilkach od Jimmy'ego. Jestem pewna, że głośno jęknęłam. Może i noszę trzydziestkęósemkę, a to była porządna czterdziestkatrójka, ale miałam to gdzieś. Były fantastyczne. Więcej niż fantastyczne. Absolutnie w stylu Sary Jessiki Parker! Przybrałam kilka póz, jak modelka, przyglądając się im ze wszystkich stron. Zastanawiałam się właśnie, ile waty będę musiała napchać w palce, żeby móc w nich pójść na dzisiejszą randkę z Ramirezem, kiedy usłyszałam, jak na dole otworzyły się drzwi.
Znieruchomiałam.
– Hej! – zawołał głos. – Larry? Jesteś tam?
Wstrzymałam oddech. Znałam ten głos. Był to ten sam głos, który kłócił się wtedy w klubie z Monaldem. Gąsienica.
– Larry – powiedział śpiewnie. – Jesteś tam, stary? Drzwi frontowe były otwarte, więc pomyślałem, że wpadnę z wizytą.
Kłamczuch. Jeśli Gąsienica wszedł od frontu, był o niebo lepszym włamywaczem ode mnie. Niezbyt pocieszająca myśl.
– Larry! – zawołał w górę Gąsienica, tym razem ostrzejszym tonem. – Mam coś dla ciebie. Nie zmuszaj mnie, żebym wszedł na górę i cię poszukał.
Cholera! Rozglądałam się gorączkowo po pokoju, szukając jakiejś kryjówki. Po chwili Gąsienica ruszył ciężkim krokiem na górę. Szata była zbyt oczywista, nawet gdyby nie wypełniały jej buty. Łóżko, toaletka, szafka nocna – meble były za małe, żebym mogła się za nimi schować. Uniosłam narzutę w lamparcie cętki. Pod łóżkiem było jeszcze więcej butów. Łat. Zdaje się, że poza mną i Imeldą Marcos, Larry był jedyną osobą, która posiadała aż tyle par obuwia. Szybko odsunęłam stos pudełek i wcisnęłam się pod łóżko, między buty a koty kurzu. Tymczasem Gąsienica dotarł na piętro.
Słyszałam jego ciężki oddech, kiedy wszedł do pokoju, ale jedyne co widziałam to brązowe buty z zaokrąglonym, dziurkowanym czubkiem i kawałek czarnych spodni.
Podszedł do toaletki i słyszałam, jak otwiera szuflady, wszystko z nich wyrzucając. Na podłogę poleciały szminki, trzy głowy ze styropianu, biżuteria. Zładowała też blond peruka, a ukryty pod nią błyszczyk Raspberry Perfection przetoczył się po dywanie, zatrzymując się parę centymetrów od mojego nosa.
Czemu los się tak ze mną drażnił? Nie mógł choć na chwilę odpuścić dziewczynie, która starała się wypierać prawdę o ojcu – transwestycie?
Gąsienica burknął coś i zostawił toaletkę w spokoju. Patrzyłam, jak jego buty zmierzają w stronę szafy i wzdrygnęłam się na myśl o tym, co jego wielkie łapy mogą zrobić z bezcenną kolekcją butów Larry'ego. Usłyszałam, jak z trzaskiem przewrócił stojak z butami i aż zabolało mnie serce. Byłam zadowolona, że włożyłam szpilki od Jimmy'ego Choo. Przynajmniej one były bezpieczne.
Najwyraźniej uznając, że wyrządził już dość szkód, Gąsienica odsunął się od szafy. Odetchnęłam, z ulgą myśląc o ocalonych butach.
Ale zaraz wstrzymałam oddech, bo Gąsienica obrał kierunek na łóżko.
Coraz większymi oczami patrzyłam, jak zbliża się do mnie, krok po kroku, dopóki nosek jego prawego buta nie zatrzymał się parę centymetrów od mojej twarzy. Czułam zapach skóry oraz gryzącą woń pasty do butów wymieszaną z delikatną domieszką dezodorantu do stóp. Zamknęłam oczy, modląc się w myślach do świętego od kiepskich kryjówek, żeby Gąsienica nie usiadł na łóżku. Biorąc pod uwagę jego rozmiary, zrobiłby ze mnie naleśnik.
Ktoś tam na górze musiał mnie usłyszeć, bo Gąsienica nie tylko nie usiadł, ale wyszedł z pokoju.
Odetchnęłam z tak wielką ulgą, że koty kurzu zaczęty tańczyć mi przed nosem. Gąsienica zszedł na dół, a ja wygramoliłam się spod łóżka. Zaczekałam, aż usłyszę odgłos zamykanych drzwi i dopiero wtedy zrzuciłam za duże szpilki, złapałam swoje buty i pognałam na dół, przeskakując po dwa stopnie naraz. Przecięłam boso kuchnię i właśnie wślizgiwałam się z powrotem do garażu, kiedy usłyszałam, jak znowu otwierają się drzwi frontowe. Włożyłam buty i na paluszkach ruszyłam przez garaż, modląc się, żeby na coś nie wpaść. Zbyt się bałam, żeby czekać, aż moje oczy przyzwyczają się do ciemności.
Potknęłam się tylko raz, o worek z nawozem czy czymś podobnym, który ktoś zostawił na samym środku. Wreszcie dotarłam do wyjścia. Ostrożnie przekręciłam gałkę, uchyliłam drzwi i wyjrzałam na zewnątrz. Ani śladu Gąsienicy. Powoli zamknęłam za sobą drzwi, starając się to zrobić możliwie najciszej, mimo że ręce trzęsły mi się jak galareta. Potem pobiegłam do furtki. Uchyliłam ją nieco i wyjrzałam. Przy krawężniku stał czarny lincoln town car z otwartym bagażnikiem. Obejrzałam dość seriali na HBO, żeby wiedzieć, że takimi limuzynami jeździ mafia. Wyciągnęłam szyję i rozejrzałam się na boki. Nigdzie nie było widać kierowcy. Miałam nadzieję, że nadal jest w domu. Policzyłam do trzech i popędziłam jak strzała do mustanga.
Tak bardzo trzęsły mi się ręce, że dopiero za trzecim podejściem udało mi się włożyć kluczyk do stacyjki. Kiedy już to zrobiłam, depnęłam gaz i ruszyłam z piskiem opon, wdzięczna za samochody z ośmiocylindrowym silnikiem zapakowanym w lekkie nadwozie.
Kiedy dotarłam do hotelu, w końcu przestały mi się trząść ręce, a zęby nie szczękały już jak kastaniety. Niestety, spóźniłam się na umówioną wizytę w Regis. Nie dość, że ktoś mnie śledził i musiałam uciekać przed mafiosami, to jeszcze byłam skazana na swój wąsik, dopóki kobieta o głosie Frań Drescher nie wciśnie mnie na jakiś inny termin. (Najwyraźniej, kiedy Bette była w mieście, nie tylko hotele przeżywały prawdziwe oblężenie). Po umówieniu się na szesnastą trzydzieści następnego dnia, rzuciłam się na łóżko i utkwiłam wzrok w suficie, próbując ogarnąć to, co mnie dziś spotkało.
W co ten Larry się wpakował? Teraz nawet ja musiałam przyznać, że było to coś mocno podejrzanego. Z tego, co mówił Maurice, sprawy przybrały gorszy obrót dwa tygodnie temu. Wtedy Larry i Hank pokłócili się i Hank zaczął nosić broń. O co poszło? I czym było to „coś”, co Gąsienica miał dla Larry'ego? Czy miał to w bagażniku? Czy miało to coś wspólnego z podróbkami butów? A może „Mam coś dla ciebie” w mafijnym żargonie oznacza: „Zaraz cię sprzątnę”?
Rozmyślanie o tym wszystkim tak bardzo mnie wyczerpało, że zasnęłam. Kiedy się obudziłam, niebo zmieniło kolor na ciemnoniebieski, a w kąciku ust zebrała mi się ślina.
Przekręciłam się na bok i sprawdziłam komórkę. Na wyświetlaczu widniała informacja, że mam dwie nowe wiadomości. Ciągle się łudząc, że jedna z nich może być od Larry'ego, wprowadziłam kod i odsłuchałam nagrania.
Niestety, żadna z wiadomości nie była od niego. Pierwszą zostawiła mama, która opowiadała mi o uroczej meksykańskiej restauracji na plaży, którą koniecznie muszę odwiedzić. Podobno podawali tam najlepsze mojito w Palm Springs. Wyznała, że ostatnim razem, kiedy tam była, wypiła ich tyle, że zaczęła uwodzić Podrabianego Tatusia od razu na parkingu, na tylnym siedzeniu jego auta. Moja matka: Królowa Zbyt Wielu Informacji.
Druga wiadomość była od Ramireza. Powiedział, że nie da rady wyrwać się wcześniej i prosił, żebyśmy spotkali się w II Fornaio na dole o siódmej. Spojrzałam na zegarek przy łóżku. Szósta piętnaście. Rety!
Wzięłam szybki prysznic, a potem przekopałam swoją torbę w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego na pierwszą randkę z Panem Chodzącym Seksem. Problem w tym, że pakowałam się z myślą o spotkaniu z dawno niewidzianym ojcem, a nie o uwodzeniu przystojnego gliniarza. Jeśli nie chciałam, by na koniec randki Ramirez pogłaskał mnie po głowie i opowiedział bajkę na dobranoc (a zdecydowanie tego nie chciałam, zważywszy na to, że pościłam już rekordowo długo), potrzebowałam innych ciuchów.
Zajrzałam do torby Dany. Mnóstwo spandeksu i strojów sportowych. Wszystko w rozmiarze trzydzieści sześć. Nigdy nie uważałam siebie za potężnie zbudowaną dziewczynę, ale nie było mowy, żebym wcisnęła się w te maleństwa. Zapamiętałam sobie, żeby opuścić dziś deser.
Zerknęłam na zegarek. Za piętnaście siódma. Za mało czasu, żeby pójść do butiku na dole i coś kupić. Mogłam zrobić już tylko jedno. Przez chwilę wpatrywałam się w komplet walizek w lamparcie cętki. Potem szybko otworzyłam jedną, licząc, że Marco pakował się równie dziewczyńsko, jak kupował.
Bingo.
Znalazłam różowo – fioletowy, szyfonowy szal, który idealnie pasował do kaszmirowego sweterka z dekoltem w serek, który odkryłam w walizce numer trzy. Do tego włożyłam moją czarną, skórzaną spódniczkę i botki od Gucciego. Muszę przyznać, że efekt był całkiem niezły.
Zafundowałam sobie powłóczyste spojrzenie za pomocą cieni i dużej ilości mascary, a na włosy nałożyłam mnóstwo pianki i szybko wysuszyłam, żeby nadać im seksowny wygląd a la prosto z łóżka. (Szczegół, że naprawdę dopiero co wstałam). Włożyłam też czarne, koronkowe stringi, a do torebki wrzuciłam kilka miętówek. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będzie to niezapomniana pierwsza randka.