178031.fb2
– Cholera jasna! – Felix zatoczył się do tyłu, jedną ręką łapiąc się za twarz, a drugą wyciągając przed siebie, jakby chciał zapobiec wtargnięciu wariatki do jego pokoju hotelowego. Zatrzasnęłam za sobą drzwi.
– Za co to? – zapytał, kiedy przez jego palce zaczęła przeciekać krew.
– Za to – powiedziałam, cały czas zbliżając się do niego – że przez ciebie moja matka płakała.
Wpatrywał się we mnie, nic nie rozumiejąc.
– Kobieto, jesteś szalona.
– Dzięki twojej fabryce podłości, mogę zostać wydziedziczona. Przestań publikować moje zdjęcia!
Oderwał rękę od nosa. Nadal ciekła z niego strużka krwi.
– Przykro mi, skarbie, ale nie mogę. To moja praca.
– Wcale nie – wycedziłam, przybliżając się do niego, dopóki mój palec wskazujący nie dotknął jego klatki piersiowej. – Twoja praca to wymyślanie historyjek o Wielkiej Stopie i jego nieślubnym dziecku ze Śnieżnym Potworem, Annie Nicole Smith i jej romansie z trzygłowym kosmitą albo tajnym rządowym spisku mającym na celu zatuszowanie sprawy potwora z Loch Ness.
– Nie natrząsaj się. Myślę, że za tekst o Nessie mogę dostać Pulitzera. – Uśmiechnął się, a w kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki. Może w innych okolicznościach, uznałabym jego autoironiczne poczucie humoru za ujmujące, ale w obecnej sytuacji miałam ochotę jeszcze raz mu przywalić.
– Pracujesz dla brukowca – powiedziałam powoli i wyraźnie, jakbym przemawiała do dwulatka. – Wymyślasz różne bzdury. Nie publikujesz prawdziwych historii o prawdziwych ludziach.
Jego niebieskie oczy rozbłysły.
– Czyli mamy tu prawdziwą historię?
– Nie – odparłam szybko. – Nie ma żadnej historii. Jestem tu… na wakacjach.
– Zabawne, myślałem, że wypoczywasz w Palm Springs. – Uśmiechnął się zadowolony z siebie. Skrzyżował ramiona i oparł się o ścianę.
Zmrużyłam oczy.
– Skąd o tym wiesz?
– Skarbie, wiem o tobie wszystko. Jestem bardzo dobrym reporterem.
– Dobre. I dlatego pracujesz dla „Informera”? – Uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Walisz z grubej rury. Okej, powiem ci, jak było. W zeszłym tygodniu zadzwonił do mnie facet, mówiąc, że zobaczył twoje zdjęcie w naszej skromnej, jak to pięknie nazwałaś, „fabryce podłości”. Twierdził, że jest twoim ojcem, który zniknął z twojego życia dawno temu, a teraz chciałby się z tobą skontaktować. Czując, że zanosi się na ckliwą historię, nie mogłem się oprzeć i dałem mu twój numer. Potem jeździłem za tobą, czekając na łzawe spotkanie po latach. W zamian, dostałem martwą drag queen. W sumie, nawet zabawnie wyszło – dodał, puszczając oczko.
Ponownie zwinęłam dłoń w pięść.
– Wiem – ciągnął – że zgodnie z oficjalną wersją zmarły popełnił samobójstwo, skacząc z dachu. Ale każdy, kto ma jakiekolwiek pojęcie na ten temat, wie, że trajektoria się nie zgadza. To plus fakt, że wypytywałaś znajomych nieboszczyka, i miałem gotowy nagłówek: „Pani detektyw z Santa Monica znowu w akcji”.
Poczułam ucisk w żołądku. Na szczęście nie wspomniał o Ramirezie ani mafii. Najwyraźniej nie był aż tak dobrym reporterem.
– Zostaw mnie w spokoju – ostrzegłam go. Znowu się uśmiechnął.
– Po co ta wrogość? Nie lepiej ułatwić sobie życie? Może dałabyś nam wyłączność, skarbie?
– Przestań mówić do mnie „skarbie”!
– A co, znowu mnie uderzysz? – Poważnie się nad tym zastanawiałam.
– Słyszałeś kiedyś o zniesławieniu? Pomówieniu? Spokojnie mogłabym cię pozwać za te bzdury o Wielkiej Stopie.
Felix przyłożył rękę do serca w udawanym przerażeniu.
– Boże broń. – Zmrużyłam oczy.
– Nabijasz się ze mnie?
– Owszem.
– Nienawidzę cię. – Jestem zdruzgotany.
– Posłuchaj chłoptasiu: jeśli jeszcze raz zobaczę swoje zdjęcie w twoim szmatławcu, wrócę tu z moją najlepszą przyjaciółką, która jest Miejską Bojowniczką i zna sto jeden sposobów, jak sprawić, żeby facet śpiewał sopranem. I nie zawaha się skorzystać z tej wiedzy!
Tylko się uśmiechnął.
– No, no, brzmi ekscytująco.
Posłałam mu spojrzenie, które zmroziłoby samego diabła (myślę, że on też jest reporterem brukowca).
– Przestań mnie śledzić! – Podeszłam do drzwi i szarpnęłam je tak mocno, że aż uderzyły w ścianę.
– Miło cię było poznać, Maddie! – zawołał za mną. Pokazałam mu środkowy palec i zatrzasnęłam za sobą drzwi.
Gotując się w środku, zjechałam windą na poziom z kasynem. Poszłam prosto do American Restaurant, gdzie zamówiłam talerz pełen placuszków, gofrów, tostów francuskich i naleśników. Wyszedł z tego tak pokaźny stos, że prawie nie było mnie zza niego widać. Podali mi te pyszności z górą bitej śmietany i rzeką syropu klonowego. Jadłam, dopóki nie zrobiło mi się niedobrze. Mimo to wściekłość nie ustąpiła, nie do końca. Czułam niepokój. To, że po piętach deptał mi reporter brukowca, jeszcze bardziej wszystko komplikowało.
Jeśli Monaldo zobaczy artykuł Felixa, szybko połączy ze sobą fakty i zorientuje się, że jestem córką Larry'ego. Nie byłam pewna, jak wpłynie to na bezpieczeństwo Larry'ego, ale wątpiłam, by przysporzyło mu to sympatii Monalda.
Nie wspominając już o sympatii do mnie.
W cokolwiek Larry się wpakował, musiałam go z tego wyciągnąć. I to szybko.
Kiedy wróciłam do pokoju, Marco starannie pakował swoją kolekcję pamiątek do walizek w lamparcie cętki, a Dana pobierała z telewizji ostatnią lekcję gry w pokera.
Spojrzała na mój top upstrzony plamkami syropu klonowego i z dezaprobatą pokręciła głową.
– Och, Maddie. Placuszki? Wiesz, ile zawierają węglowodanów? Nie wspominając już o rafinowanym cukrze.
– Zjadłam tylko trzy. – Nie przyznałam się do gofrów, tostów i naleśników.
– Biała mąka idzie prosto w talię. Założę się, że aby spalić same węglowodany, które właśnie pochłonęłaś, musiałabyś zrobić ze dwieście brzuszków.
Wzdrygnęłam się na wzmiankę o brzuszkach.
– To było silniejsze ode mnie. Musiałam się jakoś uspokoić.
– Co się stało? – zapytał Marco, wkładając pamiątkowy kubek do kawy między mokasyny.
Opadłam na jedyne sprawne łóżko i opowiedziałam im o serii porannych katastrof, jakie mnie dotknęły. Nie do wiary, że życie może stanąć na głowie w tak krótkim czasie. Nie było nawet południa!
Kiedy skończyłam, Marco z trudem wepchnął do walizki ostatnią pocztówkę, a Dana nie mogła wyjść z szoku.
– Boże! Co za ścierwo! Żeby prawie zepchnąć nas z drogi z powodu głupiego zdjęcia?
– W sumie nie było aż tak ostro – powiedziałam. Teraz, kiedy wiedziałam, że osobnik, który mnie śledził, był tylko hieną z brukowca, nie podchodziłam do tamtej sytuacji aż tak emocjonalnie.
– Co za kutas – rzuciła Dana. – Powinnam tam pójść i skopać mu tyłek. Kuszący pomysł, ale nie chciałam, żeby Felix opisał wszystko jutro na pierwszej stronie.
Zamiast tego, zwróciłam się do Marca, który siedział na swojej torbie, próbując zasunąć zamek do końca.
– Poszczęściło ci się wczoraj z Madonną? – zapytałam.
W jego oczach rozbłysły szelmowskie ogniki, a w policzkach pojawiły się dołeczki.
– Ćśśś, Maddie. Przecież wiesz, że nigdy nie mówię o tak intymnych sprawach.
Przewróciłam oczami. Przynajmniej on sobie poużywał w Vegas.
– Chodziło mi o Bobbi.
– Och! Tak, jasne. – Sięgnął do swojej nowej torebki z napisem „I love Vegas” i wyciągnął skrawek papieru. – Madonna powiedział, że Bobbi mieszka przy lotnisku, nad barem o nazwie FlyBoyz. Tutaj mam adres. – Marco podał mi kartkę.
– Rozumiem, że nadal nie pojawił się w klubie? Marco pokręcił głową.
– Nie. Madonna powiedział, że nikt go nie widział od tygodnia. Ulotnił się w połowie wieczoru. Poprosił jedną z dziewczyn, żeby go zastąpiła i po prostu wyszedł.
– Czy wcześniej zdarzało mu się coś podobnego? – Marco zaprzeczył ruchem głowy.
– Nigdy. Bobbi ma dwie byłe żony i pięcioro dzieci. Z tego, co mówił Madonna, facet ciągle zalega z alimentami. Nigdy nie urywał się z pracy.
Miałam złe przeczucia. Pogrzeb Hanka był dopiero o czternastej, co dawało nam trzy godziny na odwiedzenie mieszkania Bobbiego.
Po ograbieniu pokoju z hotelowej papeterii i gratisowych minikosmetyków, zaciągnęliśmy nasze bagaże na dół i władowaliśmy je do mustanga. Magicznym sposobem bagaże Marca się rozmnożyły i miałam dla siebie tylko malutki skrawek tylnego siedzenia, pomiędzy jego walizą a kartonowym Elvisem naturalnych rozmiarów, którego kupił w Muzeum Neonów. Starałam się nie myśleć o czekającej mnie czterogodzinnej podróży w towarzystwie Króla, kiedy Marco włączył się do ruchu na Strip i wlókł ślimaczym tempem wraz z innymi samochodami jadącymi w kierunku lotniska.
Bar FlyBoyz znajdował się na parterze budynku z wyblakłym tynkiem, naprzeciwko portu lotniczego McCarran. Nad ciemnymi drewnianymi drzwiami wisiał neon, teraz wyłączony. Dwa okna od strony ulicy były zamalowane czarną odłażącą farbą. Na parkingu stał może z tuzin harleyów, z nalepkami głoszącymi: „Pustynne Diabły” na błotnikach. Na piętrze mieściły się mieszkania, idealne do obserwowania samolotów podrywających się z płyty lotniska. Nie wiem, jak mieszkający tu ludzie się wysypiali. W chwili, gdy zatrzymaliśmy się na prowizorycznym żwirowym parkingu, przeleciał nad nami boeing 747, sprawiając, że zatrzęsła się ziemia i zabrzęczały czarne szyby baru.
– Fajne miejsce – zakpiła Dana. Marco zmarszczył nos z obrzydzeniem.
Żwir chrzęścił pod naszymi stopami, kiedy szliśmy na tył budynku, gdzie znajdowały się metalowe schody bez barierki, prowadzące do mieszkań na górze. Na dole zauważyłam cztery skrzynki pocztowe, przymocowane do ściany, oznaczone zardzewiałymi literami A, B, C i D. Skrzynka z D była pełna korespondencji. Ostrożnie wyciągnęłam kopertę. Rachunek za wodę był zaadresowany do Boba Hostetlera. Bobbi.
– Zdaje się, że dawno go tu nie było – stwierdziła Dana.
– Może po prostu wyjechał na wakacje? – powiedziałam z nadzieją. Dana posłała mi kpiące spojrzenie.
– Kto wyjeżdża na wakacje w połowie zmiany?
Ktoś, kto ucieka przed mafią. To mi przypomniało o Larrym i odłożyłam kopertę do skrzynki.
– Chodźmy sprawdzić na górze. – Przytrzymując się ściany, ostrożnie weszłam na pierwszy stopień. Schody się nie zarwały, więc powoli ruszyłam w górę, kiwając ręką na Danę i Marca. Marco przemieszczał się w dziwny sposób: trochę jak James Bond, a trochę jakby brał udział w przesłuchaniu do Kotów.
– Co ty wyprawiasz? – szepnęłam. Wzruszył ramionami, unosząc ręce.
– No co? – odszepnął.
– Czemu tak kicasz?
– Skradam się.
– Raczej zwracasz na siebie uwagę – szepnęła Dana. – Każdy głupi wie, że aby nie zwracać na siebie uwagi, należy zachowywać się jak u siebie.
– To dlaczego szepczemy? I tu nas miał.
– Po prostu chodźmy – powiedziałam, już normalnym głosem. Poprowadziłam mój oddział do końca schodów (idący za mną Marco nadal bawił się w Bonda z Broadwayu) i wyszliśmy na niewielkie półpiętro wyłożone sztuczną trawą. Po prawej znajdowały się drzwi oznaczone literami A i B, po lewej – C i D. Od C odpadła literka, został tylko ciemny zarys, kontrastujący z wyblakłymi drzwiami. Od D odpadł górny gwoździk i litera wisiała do góry nogami. Jednak, z ulgą zauważyłam, nigdzie nie widać śladów szamotaniny czy włamania.
Spojrzałam na Danę i na Marca, wzięłam głęboki oddech i zapukałam do drzwi, modląc się, by otworzyła nam duża, owłosiona kobieta.
Odczekałam chwilę i zapukałam jeszcze raz, przestępując z nogi na nogę. Czułam zapach indyjskiego jedzenia przygotowywanego w mieszkaniu A. Z C dochodziły dźwięki piosenki Black Eyed Peas. Ale w D kompletnie nic się nie działo.
Na wszelki wypadek zapukałam jeszcze raz, choć w głębi duszy wiedziałam, że to na nic. Albo Bobbi dał nogę albo… Wolałam nie myśleć o „albo”, a przynajmniej nie dopóki Larry'emu groziło to samo. Zmówiłam krótką modlitwę do patrona uciekinierów, żeby Bobbi i Larry siedzieli zabunkrowani razem w jakimś bezpiecznym miejscu. Gdzieś bardzo, bardzo daleko od Monalda i jego zarośniętego goryla.
– Zdaje się, że nikogo nie ma – szepnął Marco, wypowiadając na głos moje myśli.
– Chcesz, żebym się włamała? – zapytała Dana. Spojrzałam na nią.
– A umiesz? – Wzruszyła ramionami.
– To chyba nie takie trudne. Widziałam, jak robiła to Veronica Mars. Potrzebujemy tylko karty kredytowej.
– Taak, ja też tak myślałam – mruknęłam pod nosem. Zważywszy na to, że nasza połączona wiedza o włamywaniu opierała się na paru odcinkach serialu o nastoletniej pannie detektyw i jednej zniszczonej karcie kredytowej, odwiodłam Danę od tego pomysłu.
– To może sprawdzimy jego korespondencję? Rico mówi, że można się dużo dowiedzieć, przeglądając cudzą pocztę.
Wzruszyłam ramionami. Czemu nie? Choć wątpiłam, żeby mafia korzystała z usług poczty, kiedy groziła komuś śmiercią.
Zeszliśmy na dół, do skrzynki. Po sprawdzeniu, czy za naszymi plecami nie zmaterializował się znienacka listonosz, każde z nas wzięło stos kopert i zabraliśmy się do przeglądania.
Ja miałam głównie rachunki i dwa listy z Sądu Rodzinnego Okręgu Clark – pewnie w sprawie zaległych alimentów na małego Bobbiego juniora. Poza tym, rachunek za prąd, wyciągi z kart kredytowych – dwie opatrzone pieczątką „przeterminowane” – i kilka katalogów z odzieżą dla „puszystych”. Domyśliłam się, że Bobbi nie należy do szczupłych „kobiet”.
– Patrzcie na tę sukienkę – powiedział Marco, unosząc katalog Duże Ślicznotki i wskazując na różową sukienkę bez ramiączek w czarne grochy w rozmiarze potrójne XL. – Powinni tego zabronić.
– Mam coś lepszego – stwierdziła Dana. Uniosła katalog otwarty na stronie z zielonym ponczo w intensywnie żółte stokrotki. – Równie dobrze można chodzić w zasłonie prysznicowej.
Milczałam. Byłam prawie pewna, że moja mama ma takie ponczo.
Pomijając fatalny gust Bobbiego w kwestii ciuchów, nie dowiedzieliśmy się z jego poczty niczego przerażającego. Nie prenumerował „Miesięcznika Mafijnego” ani nic w tym stylu. Słowem, nie znaleźliśmy najmniejszej wskazówki co do jego obecnego miejsca pobytu. Jedyne co stwierdziliśmy, sądząc po ilości korespondencji i datach na pieczątkach, to to, że Bobbi nie opróżniał skrzynki od zeszłego tygodnia.
– Może rozejrzymy się w barze? – zaproponowała Dana. Spojrzeliśmy z Markiem na zamalowane na czarno okna i rząd harleyów.
– Raczej nie – odparł Marco, gwałtownie kręcąc głową. – Wiesz, co tam robią z takimi jak ja?
– Nie martw się, księżniczko. Obronię cię – powiedziała Dana, biorąc Marca pod rękę i ciągnąc do drzwi.
W środku FlyBoyz było równie przyjemnie jak na zewnątrz i natychmiast pożałowałam, że nie mam przy sobie paralizatora Dany. Zamalowane okna sprawiały, że było tu ciemno jak w jaskini – z trudem rozróżniałam sylwetki ludzi siedzących przy stolikach. Z wiekowej szafy grającej leciała piosenka George'a Thorogooda. Faceci (i kilka potężnych kobiet) w większości mieli na sobie skórzane spodnie i kamizelki. Niektórzy nosili brudne bandany na wygolonych głowach, podczas gdy inni woleli nieczesane od tygodnia plerezy. Wszyscy wyglądali, jakby nie kąpali się od miesiąca, a pachnieli jeszcze gorzej. W powietrzu czuć było wyraźny zapach piwa, potu i inną won, mdłą i obrzydliwą, której nawet nie próbowałam zidentyfikować. Nie takie Vegas reklamują, na kolorowych plakatach w biurach podróży.
Powietrze było tak gęste od dymu papierosowego, że ledwo widziałam drogę, kiedy szliśmy do baru. Choć może to i dobrze. Nie chciałam nawet zgadywać, czym była lepka substancja pokrywająca całą podłogę.
– Przepraszam – Dana przywołała barmana. Był łysy, miał wytatuowane całe ręce i długą kozią bródkę, przez co przypominał mi… kozła.
– Tak? – mruknął, mierząc nas wzrokiem. Zmrużył oczy, kiedy doszedł do Marca.
Zdaje się, że Marco zakwilił.
– Szukamy gościa, który mieszka na górze, pod D – powiedziała Dana. Kozioł tylko na nas patrzył.
– Boba? – podsunęłam.
Kozioł uśmiechnął się powoli, odsłaniając przebarwione zęby, z których większość była jeszcze na swoim miejscu.
– A więc szukacie Maczo Boba – powiedział powoli.
– Maczo Boba? – zapytałam, przypominając sobie katalogi z odzieżą dla puszystych kobiet.
Kozioł się zaśmiał.
– Tak go żartobliwie nazywamy. Zawsze przychodzi tu odstrojony jak babeczka. – Kozioł zerknął na beret Marca.
Marco pomachał mu leciuśko jednym palcem. Odchrząknęłam.
– Kiedy Bob był tu ostatnio? Kozioł pogładził swoją bródkę.
– Nie jestem pewien. Będzie parę dni. Nie przyszedł na piątkowy wieczór karaoke, a nigdy sobie tego nie odpuszcza. – Uśmiechnął się szeroko. – Zawsze śpiewa Pretty Woman.
Wzdrygnęłam się, myśląc o ponczo z zasłony prysznicowej w połączeniu z tą piosenką.
– Czego chcecie od Maczo Boba? Kim jesteście? – zapytał Kozioł, patrząc na Danę, potem na mnie i wreszcie na Marca.
Tym razem byłam pewna, że Marco zakwilił.
– Kim jesteśmy? – powtórzyłam piskliwie, kiedy Kozioł patrzył na nas zmrużonymi oczami. – My, eee…
Wahałam się, czy mu powiedzieć. Gąsienica przeszukał już dom Larry'ego. Wolałam, żeby moje imię nie wypłynęło, kiedy przyjdzie sprawdzić mieszkanie Bobbiego. Szukałam właśnie jakiegoś wiarygodnego, fałszywego nazwiska, kiedy uratowała mnie Dana.
– Hej, czy to kobra? – zapytała, wskazując tatuaż węża pełznącego w górę lewej ręki Kozła.
Skinął głową.
– Tak. Zrobiłem ją sobie podczas wojny w Zatoce Perskiej.
– Serio? – Dana się przybliżyła. – Mój przyjaciel, Rico, ma taki sam. Kozioł uśmiechnął się szeroko.
– Rico Moreno?
– Boże, tak!
– Do diabła, znamy się z Rico od dawna. Kiedy byliśmy dzieciakami, jeździliśmy po San Bernardino z Hellcats. Potem się zaciągnęliśmy i służyliśmy razem w Kuwejcie. To właśnie tam zafundowałem sobie tę ślicznotkę – objaśnił, wskazując kobrę. – Dlaczego od razu nie powiedzieliście, że jesteście znajomymi Rica? – Sięgnął nad barem i poklepał Marca po plecach.
Marco aż się zatoczył. Musiał złapać się kontuaru, żeby odzyskać równowagę.
– Jaki ten świat mały – stwierdziła Dana.
– To zmienia postać rzeczy. Teraz mogę wam powiedzieć, że nie wy pierwsi szukacie Maczo Boba.
– Nie? – zapytałam. Przed oczami natychmiast stanął mi Gąsienica.
– Nie. – Kozioł wyprostował się, krzyżując ręce na piersi. – Jakiś tydzień temu szukała go tu jego była. Powiedziała, że nie zapłacił alimentów za ten miesiąc. Ale to nic nowego, bo on zawsze zalega z alimentami.
– Podobno. Był ktoś jeszcze? – spytałam. Skinął głową.
– Tak. Parę dni wcześniej. Duży gościu. Normalnie jak czołg. Miał takie krzaczaste brwi.
Przełknęłam ślinę.
– Czego chciał?
– Też szukał Boba. Powiedział, że Bob wisi mu kasę. Podobno chodziło o jakiś dług hazardowy. Ale nie kupiłem tego.
– Czemu?
– Jak już mówiłem, Maczo Bob zawsze zalegał z alimentami. Jeśli miał jakąś dodatkową kasę, od razu szła do którejś z jego byłych żon. Na pewno by nie grał, żeby nie ryzykować przegranej. Gościu jest dziwny, ale nie głupi.
– Dzięki – powiedziałam, choć nie to chciałam usłyszeć. Monaldo wysłał swoich sługusów, żeby po kolei zlikwidowali nasze trojaczki w sukienkach. Było kwestią czasu, kiedy dotrą do Larry'ego.
Wyciągnęłam z torebki długopis i zapisałam na serwetce numer swojej komórki.
– Jeśli zobaczysz Boba, dasz mi znać?
– Jasne – obiecał Kozioł, chowając serwetkę do kieszeni. – Przyjaciele Rica są moimi przyjaciółmi.
Kiedy Dana i Kozioł pożartowali już sobie, jakim gagatkiem jest Rico, wyszliśmy z powrotem na oślepiające słońce.
Marco, który do tej pory milczał (nie licząc cichego kwilenia), odetchnął głęboko, kiedy dotarliśmy do samochodu.
– To najstraszniejsze miejsce, w jakim kiedykolwiek byłem – wysapał, wachlując się beretem. – Muszę się napić. Co powiecie na Cranberry Tini?