178031.fb2
Zamiast na drinki, pojechaliśmy do McDonald'sa na Maryland. Gdy już zaspokoiłam głód hamburgerem, dietetyczną colą i ciastkiem z jabłkiem (hej, wystarczy, że wzięłam dietetyczny napój), przebraliśmy się na pogrzeb Hanka. Włożyłam prawie czystą skórzaną spódniczkę, najskromniejszą białą bluzkę, jaką zabrałam i pożyczoną od Marca ciemną marynarkę. Stroju dopełniały czarne szpilki od Cavallego. Uznałam, że wyglądam wystarczająco konserwatywnie, by wtopić się w tłum żałobników.
Szkoda, że nie mogłam powiedzieć tego samego o Marcu. Wyszedł z toalety w szarych spodniach z fioletowym połyskiem, do których włożył obcisłą, czarną koszulę. Na głowie miał przekrzywiony beret. I pomyśleć, jeszcze nie tak dawno martwił się o to, żeby nie rzucać się w oczy.
Dana poszła w moje ślady, wkładając małą czarną i czarną, skórzaną marynarkę. Może i miałyśmy trochę krótsze spódniczki, niż wymagała tego okazja, ale w końcu byliśmy w Vegas.
Gdy weszliśmy do kościoła na skrzyżowaniu Alty i Campbell, przekonałam się, że pogrzeby w Vegas wyglądają zupełnie inaczej niż w Beverly Hills. Przy pogrzebie w Vegas wysiadają nawet imprezy urodzinowe u Liberace.
Kościół był zwyczajny: witraże, ciemne ławki, kwiaty, muzyka organowa. Za to zgromadzonym w nim ludziom daleko było do zwyczajności.
Sądząc po ubiorze, pierwsze dwie ławki zajęła rodzina Hanka – starsza para w szarościach i granatach, mężczyzna w ciemnym garniturze i dwójka wiercących się dzieciaków, zapewne zadowolonych, że z powodu pogrzebu „cioci” nie muszą iść do szkoły. W ławkach za nimi siedzieli ludzie, którzy wyglądali, jakby przyszli tu prosto z cyrku lub castingu do opery mydlanej. Trzy rzędy pełne podstarzałych drag queens odzianych w długie, czarne koronkowe suknie, kapelusze z szerokim rondem (z jednego wystawało półmetrowe strusie pióro) i woalki. Nie wszystkie ukryły twarze za woalkami, dzięki czemu widziałam, jak po ich pokrytych grubą warstwą pudru policzkach ciekną rzęsiste łzy, wielkie jak groch, kiedy szlochały w małe, białe chusteczki. Boże, jak one szlochały. Wszystkie, bez wyjątku. I bynajmniej nie robiły tego dyskretnie – żadnego delikatnego osuszania chusteczką kącików oczu. Szlochały jak przedszkolaki, które nie chcą spać podczas przymusowego leżakowania. Zanosiły się i trzęsły na całym ciele, a ich szlochy, odbijające się echem od wysokiego sklepienia, brzmiały jak koncert umierających gęsi. Od czasu do czasu któraś wydmuchiwała nos, tak głośno, że trzęsły się witraże w oknach.
Próbowałam wypatrzeć za woalkami i chusteczkami Larry'ego, ale wszystkie żałobniczki wyglądały tak samo. Podejrzewałam, że wystarczyłyby inna peruka czy gorset, i nie rozpoznałabym własnego ojca.
Obok wymalowanych dam siedział Maurice. Wyglądał, jakby postarzał się o kilkaset lat, od kiedy ostatnio go widziałam. Siedział ze zbolałą miną, jego oczy otaczała siateczka zmarszczek. Przypominał trochę Kłapouchego z Kubusia Puchatka. Miał spuszczony wzrok, a jego skóra przybrała szary odcień, idealnie pasujący do garnituru, który włożył zamiast swojego tradycyjnego golfu. Zastanawiałam się, czy od śmierci Hanka w ogóle spał. Jego wory pod oczami były większe od moich.
Po drugiej stronie przejścia siedział Monaldo ze swoimi sługusami. Po swojej prawej miał Gąsienicę, po lewej Ramireza.
Marco, Dana i ja usiedliśmy w pustej ławce za wymalowanymi damami. Szczęśliwie, Monaldo nas nie zauważył.
Pechowo, zauważył nas Ramirez.
Odwrócił głowę, żeby rozejrzeć się po kościele, a wtedy jego spojrzenie napotkało moje. Zrobił duże oczy i rozdziawił usta. Zamrugał parę razy, po czym zapytał bezgłośnie:
„Co ty tu robisz?”
Uśmiechnęłam się i wzruszyłam ramionami. Co innego mogłam zrobić?
Ramirez zacisnął szczękę, przybierając minę Złego Gliny. Wpatrywał się we mnie zmrużonymi oczami, a ja czułam, że jeszcze chwila i przewierci mnie wzrokiem na wylot. Miałam nadzieję, że nigdy nie znajdę się naprzeciw niego w pokoju przesłuchań. Podejrzewałam, że szybko by mnie złamał.
Potem na ambonę wszedł siwowłosy ksiądz i wygłosił poetyckie kazanie o życiu Hanka oraz życiu pozagrobowym. Przyznaję, że słuchałam go piąte przez dziesiąte, cały czas wypatrując wśród szlochających drag queens Larry'ego. Gąsienica co chwila zerkał za siebie, na otwarte drzwi kościoła. Najwyraźniej, robił to samo co ja. Czułam się, trochę jakbyśmy grali w Gazie jest Wally? – kto pierwszy zauważy miniówkę Wally'ego, wygrywa Larry'ego – martwego lub żywego.
Na szczęście msza szybko się skończyła i wszyscy wyszliśmy z kościoła, aby udać się na pobliski cmentarz. Z obawy, że Monaldo lub ktoś z jego świty może rozpoznać mustanga, postanowiliśmy pojechać jako ostatni. Widziałam, że Ramirez szuka mnie wzrokiem, więc schowałam się za damą ze strusim piórem. W końcu Monaldo kazał mu wsiąść do samochodu i odjechali.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, większość żałobników zgromadziła się już nad wykopanym grobem. Hank miał spocząć pod dużym drzewem, na szczycie niewielkiego, sztucznie usypanego wzniesienia. Pagórek porastała trawa, tak soczysta, że na jej podlewanie musiała chyba iść połowa wody z jeziora Mead. Zostawiliśmy samochód na żwirowej drodze i wspięliśmy się na górę. Na błyszczącym mahoniowym wieku trumny leżały goździki, róże i konwalie. Maurice dołożył na stosik pojedynczą czerwoną różę i zaczął płakać. To, oczywiście, sprowokowało wszystkie wymalowane damy (dla których każdy powód był dobry, by wyciągnąć chusteczkę) i po chwili wszyscy znowu zalewali się łzami.
Ale nie Monaldo. Jego twarz była spokojna i nieruchoma jak maska, choć założę się, że w duchu nie posiadał się z radości, że właśnie upiekło mu się morderstwo.
Stojący obok niego Ramirez łypał na mnie złowrogo, zapewne przeklinając w myślach po hiszpańsku. Starałam się go ignorować, w zamian skupiając się na księdzu i jego ostatnich słowach przed pogrzebaniem zmarłego.
Pogrzeby zawsze mnie przygnębiają. Głównie dlatego, że uświadamiają mi, iż kiedyś czeka to także mnie. To rodzi poważne, a zarazem przerażające pytanie: co dzieje się z nami po śmierci? Czy naprawdę udajemy się, jak twierdził ksiądz, do pięknego, magicznego miejsca, gdzie nie ma bólu, smutku ani butów, które zaczynają uwierać już pięć minut po założeniu? Czy po prostu umieramy, zamieniamy się w proch i już?
Tyle że dzisiaj rozważania o sprawach ostatecznych ustąpiły miejsca rozważaniom dotyczącym mojego ojca. Zastanawiałam się, gdzie jest. Myślałam o tym, czy to możliwe, żeby Monaldo już go dopadł. I o tym, czy kiedykolwiek będę mogła o nim myśleć bez skojarzeń z błyszczykiem Raspberry Perfection.
Kolejny raz przyglądałam się twarzom żałobników, szukając Larry'ego. Na cmentarzu zjawiły się te same osoby co w kościele, doszło też kilka nowych. Niestety, nie było wśród nich kobiety o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, w rudej peruce.
Kiedy ksiądz wygłosił ostatnią kwestię: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, tłum zaczął się rozpraszać. Żałobnicy potworzyli mniejsze grupki, pocieszając się nawzajem. Krążyłam między nimi, wpatrując się w ukryte za woalkami twarze, żeby sprawdzić, czy któraś nie należy do mojego ojca. Nie wiedziałam, czy w ogóle się zjawił, ale nie chciałam porzucać nadziei, że jeszcze choć chociaż raz go zobaczę.
Okrążałam właśnie kolejną grupkę wymalowanych dam (ciągle szlochających w chusteczki), kiedy stanęły mi włoski na karku. Wyczułam jego obecność, jeszcze zanim go usłyszałam. Co tylko dowodzi, jak bardzo emanował wściekłością.
– Co tu robisz? – Ramirez warknął mi do ucha. Znieruchomiałam. – Żegnam Hanka.
– Powinnaś być w drodze powrotnej do Los Angeles – szepnął, ledwo nad sobą panując. Jestem pewna, że gdybym się odwróciła, zobaczyłabym na jego szyi pulsującą żyłkę.
Maurice mnie zaprosił. Byłoby niegrzecznie nie przyjść.
Ramirez wymamrotał coś po hiszpańsku. Zanim zdążyłam rozgryźć, jakiego przekleństwa użył tym razem, złapał mnie za rękę i pociągnął w dół wzniesienia, do lincolna Monalda.
– Przysięgam, że wyjadę zaraz po…
Nie pozwolił mi dokończyć. Gdy tylko zamknął za nami drzwi samochodu, chwycił mnie w ramiona i przywarł ustami do moich.
Byłam tak zaskoczona, że zadrżałam, A może zadrżałam, bo w moim podbrzuszu nagle eksplodował wulkan?
– Jesteś taka seksowna w czerni – zamruczał, odrywając się ode mnie, by zaczerpnąć tchu.
– Mam na sobie sweterek Marca.
Ramirez spojrzał w dół. Potem wzruszył ramionami.
– Siedzę tu już sześć tygodni. Wyglądałabyś seksownie w worku. – Już chciałam zaprotestować, ale znowu zamknął mi usta pocałunkiem.
– Albo jeszcze lepiej – dodał – bez niczego. Wsunął mi rękę pod bluzkę, szukając zapięcia stanika.
– Chwileczkę! – Odepchnęłam go, trzymając dłonie płasko na jego klatce piersiowej. – Żartujesz, prawda? Chcesz to zrobić teraz?
Rozejrzał się po tylnym siedzeniu.
– W czym problem? Szyby są zaciemnione. – Jesteśmy na pogrzebie!
– To coś złego?
Ze wstydem przyznaję, że kiedy tak siedziałam z dłońmi przyklejonymi do jego twardych jak skała mięśni, sama przez chwilę miałam wątpliwości.
– Oczywiście, że tak. A przy okazji, zauważyłeś, że za każdym razem, kiedy się spotykamy, to albo zdzieramy z siebie nawzajem ciuchy albo się kłócimy?
– Tak, uważam, że powinniśmy się mniej kłócić.
– Mówię poważnie.
Obdarzył mnie swoim uśmiechem Złego Wilka. – Ja też. Przewróciłam oczami.
– Dlaczego nie możemy porozmawiać jak normalni ludzie w normalnym związku?
– Chcesz rozmawiać teraz? – Skrzyżowałam ręce na piersi. – Tak.
Westchnął. Poruszył głową na boki, jakby próbował pozbyć się napięcia w karku, które nie wiedzieć czemu pojawiało się zawsze w mojej obecności.
– Dobrze. Porozmawiajmy.
– Super.
Przez chwilę wpatrywaliśmy się w siebie. Bez słowa. Świetnie. Wychodziło na to, że nie mamy o czym rozmawiać.
– No dobrze… – powiedziałam, chwytając się czegokolwiek. – Jak ci minął dzień?
Uniósł brew.
– Jak mi minął dzień?
– Tak. O takich rzeczach rozmawiają normalne pary. Rozmawiają o tym, co przytrafiło im się danego dnia. No więc, jak ci minął dzień?
Ramirez pomasował sobie kark, uwalniając jeszcze trochę napięcia.
– W porządku. – Pokręciłam głową.
– Nie, nie tak to wygląda. Powinieneś opowiedzieć mi, co robiłeś, gdzie byłeś, z kim rozmawiałeś. Powinieneś powiedzieć, jakie masz w związku z tym odczucia, żebym mogła udzielić ci wsparcia i w ogóle. Dobrze ją zacznę. Zadzwoniła moja matka. Była wściekła, a ja czułam się okropnie, że ją okłamałam. Jestem pewna, że mnie teraz wydziedziczy, a przynajmniej odbierze mi fikusa. Później, przyfasoliłam w nos mojemu prześladowcy, co sprawiło mi o wiele większą przyjemność niż powinno. W końcu pojechaliśmy do FlyBoyz, po czym miałam ochotę od razu wziąć prysznic. To tyle. Tak wyglądał mój dzień. Teraz twoja kolej. Co dziś robiłeś?
Ramirez wpatrywał się we mnie.
– Czekaj. Powiedziałaś „prześladowca”? Ups.
– Tak powiedziałam? Trochę przesadziłam, facet po prostu mnie śledzi. Jeździ za mną po mieście i od czasu do czasu pstryka zdjęcia, które potem publikuje w swojej gazecie.
– Dziennikarz?! – wykrzyknął Ramirez. Na jego szyi zaczęła pulsować żyłka i zastanawiałam się, czy nie powinnam była trzymać się wersji o prześladowcy. – Chcesz mi powiedzieć, że łazi za tobą dziennikarz?
Westchnęłam. Nie tak wyglądają rozmowy normalnych par. Ale było już za późno, by zatrzymać ten rozpędzony pociąg. Nie miałam wyjścia. Opowiedziałam Ramirezowi o spotkaniu z Felixem, o tym ile razy w ciągu minionego tygodnia widziałam dodge'a neona i, wreszcie, o dzisiejszym artykule w „Infonnerze”.
Kiedy skończyłam, znowu zaklął w niezrozumiałym dla mnie języku. Postanowiłam, że po powrocie L.A. zapiszę się na kurs hiszpańskiego.
– Spokojnie – powiedziałam. – Najgorsze już się stało. Mama widziała artykuł.
– Maddie, nie martwię się twoją matką – odparł, a żyłka znowu zaczęła pulsować. – Martwię się Monaldem! Jeśli zobaczy artykuł, szybko doda dwa do dwóch. Widział cię w klubie, wie, jak wyglądasz. Z gazety się dowie, jak się nazywasz i gdzie cię szukać.
Przeszedł mnie dreszcz.
– Nie pomyślałam o tym.
– Najwyraźniej.
– Hej, czyja się prosiłam, żeby publikowali moje zdjęcia w gazecie?
– Jakoś pozostałym dziewięćdziesięciu dziewięciu procent społeczeństwa udaje się nie mieszać w sprawy, które ich nie dotyczą.
– Larry jest moim ojcem. Ta sprawa mnie dotyczy! Ramirez znowu pomasował kark.
– Po prostu odpuść to sobie, okej? Wróć do domu, zaprojektuj nowe kaloszki ze Sponge Bobem, czy czym się tam zajmujesz, a mnie pozwól zająć się moją robotą, dobra?
Choć słysząc jego protekcjonalny ton, miałam wielką ochotę podać mu wyniki sprzedaży moich „kaloszków” za zeszły kwartał, wiedziałam, że ma rację. Najlepsze, co mogłam zrobić, to wyjechać z Vegas zanim jeszcze bardziej nabrużdżę mu w dochodzeniu. Im prędzej wsadzi Monalda za kratki, tym prędzej będę mogła przestać martwić się o bezpieczeństwo Larry'ego. Tak więc, zamiast bronić honoru wszystkich projektantów obuwia na świecie, puściłam jego słowa mimo uszu.
– Dobrze. Ale na wypadek, gdybyś nie zauważył, znowu to robimy. Popatrzył na mnie zdezorientowany.
– Co robimy?
– Kłócimy się.
Wziął głęboki oddech i spojrzał w górę, jakby modlił się o cierpliwość.
– Mówiłem, żeby się pokochać. Skrzyżowałam ręce na piersi.
– Hmm. – Tylko tyle zdołałam wydusić. Zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy nie ma racji. – Wyjadę i nie będę ci więcej przeszkadzać, ale musisz mi obiecać, że nie dopuścisz, żeby coś stało się Larry'emu…
Nie dokończyłam, bo przygiął moją głowę do swoich kolan.
– Hej, słyszałeś kiedyś o grze wstępnej? – wymamrotałam do jego uda.
– Cicho. Ktoś idzie.
Skuliłam się na macie podłogowej, kiedy ktoś zapukał do okna od strony Ramireza. Wstrzymałam oddech, kurcząc się w sobie. Ramirez opuścił nieco szybę.
– Co jest?
– Tu jesteś, Bruno.
Przeszedł mnie kolejny lodowaty dreszcz, kiedy rozpoznałam ten głos. Monaldo.
– Jestem – odparł Ramirez, bez zająknięcia wchodząc w rolę zimnego, opanowanego Goryla Numer Dwa. W moich oczach zasłużył na Oscara, nawet jeśli czułam, jak sztywnieją mu mięśnie uda.
– Co tu robisz? – zapytał Monaldo.
Zacisnęłam powieki i wczepiłam palce w udo Ramireza, modląc się z całych sił, żeby ten zły człowiek po prostu sobie poszedł.
– Nic – odparł swobodnie Ramirez. – Tylko miałem dość tego zawodzenia. Monaldo milczał przez chwilę, a ja prawie zsiusiałam się w majtki. W końcu powiedział:
– Dobra, za pięć minut odjeżdżamy. Odetchnęłam z ulgą.
– Tak jest, szefie – powiedział Ramirez. Usłyszałam cudowny dźwięk podnoszącej się szyby.
Wypuściłam powietrze, a Ramirez pomógł mi wygramolić się na siedzenie.
– Ale masz pazurki. – Pomasował nogę, w miejscu, gdzie zostawiłam wyraźne ślady paznokci na jego spodniach.
– Przepraszam – bąknęłam, nadal roztrzęsiona.
– Nie szkodzi. Tylko obiecaj, że je spiłujesz przed naszą kolejną „normalną rozmową”.
Po tych słowach, otworzył drzwi i delikatnie wypchnął mnie z samochodu. Zanim je zamknął, zdążył jeszcze klepnąć mnie w tyłek.
Czy to nie smutne, że była to najlepsza akcja, jaką zaliczyłam od kilku miesięcy?
Wyprostowałam się, wygładziłam bluzkę, otrzepałam spódnicę i pobiegłam na drugą stronę żwirowej alejki, żeby przypadkiem nie zobaczył mnie Monaldo.
Wymalowane damulki ciągle stały przy grobie, rozmawiając z księdzem. Większość nadal płakała, choć, jak zauważyłam, kiedy czasem podnosiły woalki, mądrze zainwestowały w tusz wodoodporny. Marco stał pod drzewem, gawędząc z Madonną, olśniewającym w czarnej, koronkowej sukience do kolan, skórzanych botkach za kostkę, bransoletkach na obu rękach i nastroszonych włosach, które dodawały „jej” dobrych piętnaście centymetrów wzrostu. (Westchnęłam. W głębi ducha, niska kobietka, którą jestem, ciągle tęskni za natapirowanymi fryzurami z lat osiemdziesiątych). Dana stała z boku, rozmawiając z ostrzyżonym na rekruta bramkarzem z klubu. Okej, może „rozmawiała” nie jest właściwym słowem. Bezwstydnie flirtowała, wydymając wargi i wypinając biust. Po tym, jak potraktował ją obojętnie tamtego wieczoru, zapewne postanowiła dowieść, że nikt nie oprze się królowej aerobiku o ciele bogini, miseczką podwójne D.
Dalej stało jeszcze kilku żałobników w parach, rozmawiających ściszonymi głosami i pocieszających siebie nawzajem. Niektórzy przystawali, żeby powąchać rosnące na cmentarzu kwiaty. Patrzyłam, jak jakaś kobieta nachyla się nad gardenią. W pewnej chwili jej kapelusz się przechylił i zobaczyłam upięte pod nim rude włosy.
Znieruchomiałam. Larry.
Moją pierwszą myślą było, aby natychmiast do niego pobiec, ale nie chciałam go spłoszyć. Dobrze wiedziałam, że biega o wiele szybciej ode mnie. Ruszyłam więc powolutku, a z każdym krokiem serce waliło mi coraz mocniej. Zacisnęłam zęby, żeby go nie zawołać, kiedy zbliżyłam się na tyle blisko, iż miałam pewność, że to rzeczywiście on. Ten sam wzrost, ten sam brzuszek, te same ognistorude włosy, schowane pod kapeluszem.
Dzieliły mnie od niego zaledwie trzy kroki, kiedy między drzewami, po mojej prawej, błysnęło światło. Larry też je zauważył, bo natychmiast się wyprostował, niczym jeleń w reflektorach samochodu. Światło błysnęło znowu.
Larry uniósł wzrok i nasze spojrzenia się spotkały. Po chwili wyrwał z kopyta, znikając za kamiennym grobowcem.
– Zaczekaj! – krzyknęłam, rzucając się za nim. Pobiegłam za grobowiec, ale był już między drzewami, z każdą sekundą zbliżając się do alejki, na której stał sznureczek samochodów. – Proszę! – błagałam. Nie podobało mi się, jak rozpaczliwie to zabrzmiało. Próbowałam sobie tłumaczyć, że Larry boi się o swoje bezpieczeństwo, ale szczerze mówiąc, wolałabym, żeby mój ojciec nie uciekał za każdym razem, kiedy mnie zobaczy. Przez coś takiego dziewczyna może nabawić się kompleksów.
Zamiast ścigać go przez zagajnik, pobiegłam trawnikiem, skracając sobie drogę do samochodów. Byłam już przy alejce, kiedy światło znowu błysnęło, tym razem tak blisko, że na moment mnie oślepiło.
– Och. – Padłam na twarz, i z rękami wyciągniętymi przed siebie, przejechałam kawałek po trawie jak na ślizgawce wodnej.
Usłyszałam warkot silnika, a kiedy uniosłam głowę, zobaczyłam odjeżdżające poobijane volvo. Cholera! Walnęłam pięścią w ziemię.
Za moimi plecami znowu błysnęło światło. Odwróciłam się i spojrzałam w górę, prosto w parę niebieskich, śmiejących się oczu. Felix.
– Jesteśmy trochę nie w formie, co skarbie? – powiedział. Miał na sobie te same co zawsze, pomięte spodnie khaki, i niebieską koszulę w paski, rozpiętą pod szyją. Stał oparty swobodnie o drzewo, w ręku trzymał aparat. Z satysfakcją zauważyłam, że jego niebieskie oczęta mają fioletową obwódkę, a nos pokrywa biały bandaż.
– To znowu ty! – wrzasnęłam, celując w niego oskarżycielsko palcem. – Mogłam się tego spodziewać. – Wstałam, na próżno próbując doprowadzić się do porządku. Cały przód, niegdyś białej bluzki, był zielony od trawy. Od biodra aż do dołu skórzanej spódniczki biegła wyraźna rysa.
– Wszystko w porządku, skarbie? – zapytał Felix, nie przestając pstrykać tym cholernym aparatem.
– W porządku – powiedziałam, mrugając, żeby pozbyć się małych, świecących punkcików tańczących mi przed oczami. – Nie dzięki tobie.
– Tylko nie zrzucaj całej winy na mnie. To nie ja chodzę w tych niedorzecznych butach.
Zszokowana, wciągnęłam głośno powietrze.
– Niedorzecznych? To włoskie szpilki z cielęcej skórki, od Roberta Cavallego, warte więcej niż twoja miesięczna pensja, stary. Nie są niedorzeczne. Są bajeczne. – Powiedziałam to z całą godnością, na jaką stać kobietę w zniszczonej spódnicy i poplamionej trawą bluzce. Spojrzał na moje stopy.
– Według mnie, wcale nie wyglądają bajecznie.
Zerknęłam w dół. Miał rację. Jeden obcas sterczał pod dziwnym kątem.
– Nieee! – zawyłam. Co jeszcze mnie dzisiaj spotka? Ściągnęłam but, żeby oszacować szkody. Szanse, że da się go naprawić, były bliskie zeru. Szewc musiałby być prawdziwym wirtuozem, a nie wiedziałam, czy stać mnie na wirtuoza.
Zastanawiałam się właśnie, czy stać mnie na nową parę, kiedy Felix zrobił zdjęcie niewinnej ofierze mojego sprintu.
– Żadnych zdjęć moich butów! – wrzasnęłam.
– Ćśś – powiedział Felix, przykładając palec do ust. – Twój chłopak może nas usłyszeć. – Wskazał na Brunona, który stał teraz oparty o lincolna.
– On nie jest moim chłopakiem – odparłam. Co, niestety, było prawdą. Nie potrafiliśmy nawet normalnie ze sobą porozmawiać, a co dopiero stworzyć związek.
– Nie? Bo mógłbym przysiąc, że jeszcze przed chwilą zabawialiście się na tylnym siedzeniu tamtego lincolna.
Cholera, dobry był.
– Wcale się nie zabawialiśmy. My… – Kłóciliśmy się z powodu śledzącego mnie dziennikarza? Dyskutowaliśmy o trwającym dochodzeniu? – To znaczy, on… – Pracuje pod przykrywką? Kazał mi wracać do domu? – Ja tylko… – Chowam się przed mafiosem, trzymając głowę w dwuznacznej pozycji?
Felix uniósł brew.
– Doprawdy.
– Słuchaj, to nie jest ważne. – Nie?
– Nie. On jest dla mnie nikim.
– Nikim?
– Nikim.
– Często wskakujesz na tylne siedzenie z facetami, którzy są dla ciebie „nikim”? – zapytał.
– Nie! Może i go znam, ale nie w ten sposób. Nie tak, jak myślisz. On nie… my nie… Nic się nie dzieje. To znaczy, niczego nie robiliśmy. Ja nie robiłam niczego od miesięcy. Nie robiłam niczego od tak dawna, że ściga mnie wypożyczalnia, bo już trzy tygodnie zalegam z oddaniem Joanie Loves Chacha.
Felix uniósł drugą brew.
– Doprawdy. – A potem pstryknął mi kolejną fotkę.
– Przysięgam, jeszcze jedno zdjęcie i cię zabiję. – Uśmiechnął się, odsłaniając nieco krzywe zęby.
– Mogę cię zacytować, skarbie?
Poczułam, że zaczyna mi drgać lewe oko. Zaczerpnęłam tchu i policzyłam do dziesięciu. Potem policzyłam jeszcze raz. Zastanawiałam się, czy uduszenie go paskiem od jego własnego aparatu byłoby wbrew pogrzebowej etykiecie.
– Co tu właściwie robisz? – zapytałam. Felix wzruszył ramionami.
– Przyszedłem pożegnać zmarłego.
– Nawet nie znałeś Hanka!
– A ty znałaś? – zapytał, nachylając się do mnie. Zmrużyłam oczy.
– O, nie. Niczego ze mnie nie wyciągniesz, koleś.
– Za późno. – Uśmiechnął się. A potem pstryknął mi kolejne zdjęcie.
– Przestań! – wrzasnęłam, oganiając się ręką od wirujących mi przed oczami plamek światła. – Zaraz oślepnę.
Przechylił głowę i przyglądał mi się ze zmrużonymi oczami.
– Masz coś tutaj… – Urwał, wskazując powyżej swojej górnej wargi.
– Tak, wiem! Rosną mi wąsy. Zadowolony? Chcesz o tym napisać? O, wiem, może nazwiesz mnie kobietą – yeti z Los Angeles, to powinno się dobrze sprzedać. Może nawet zostaniesz nominowany do Pulitzera. Śmiało, rób zdjęcia moim wąsiskom. Proszę bardzo.
Felixowi zadrżały usta. Z trudem tłumił śmiech.
– Wydaje mi się, że to trawa.
– Co? – Dotknęłam ręką ust i zdjęłam trzy cienkie źdźbła trawy. O, ja durna. – Och.
Felix wybuchnął śmiechem i trzęsąc się, robił mi kolejne zdjęcia z cyklu: „Kobieta umiera ze wstydu – policja bada rolę wąsika w jej przedwczesnej śmierci”.
Woląc nie ryzykować, że zrobię z siebie jeszcze większą idiotkę na oczach reportera brukowca, odwróciłam się na pięcie i pokuśtykałam do Marca, który nadal gawędził z Materiał Girl. – Zbieramy się – szepnęłam. – Szybko!
Zaczekałam aż Marco i Madonna wymienią numery telefonów, uściski, bransoletki i powietrzne pocałunki, a potem zaciągnęłam jego i Danę z powrotem do mustanga. Władowaliśmy się do środka (tym razem ja usiadłam za kierownicą; miałam dosyć kartonowego mikrofonu Elvisa, wbijającego mi się w tyłek) i wróciliśmy na główną drogę, a potem na Piętnastkę. Tak jak obiecałam, opuszczaliśmy Vegas. Ale… najpierw musiałam gdzieś wstąpić. Do Regis Salon. O wpół do piątej miałam umówione woskowanie wąsika. Po żenującym monologu na temat kobiety – yeti, jaki wygłosiłam przed facetem z brukowca, nie było mowy, żebym to sobie odpuściła. Nie tym razem. Zerknęłam na zegarek. Szesnasta dwadzieścia dwie. Wdepnęłam gaz, prześcigając nawet sportowe wozy na lewym pasie.
– Zwolnij – jęknął Marco. – Kochanie, to auto to klasyk. Nie wyścigówka. Zignorowałam go, wyprzedzając pickupa po prawej. Klasyk czy nie, miałam misję do wypełnienia.
– Poważnie, Maddie, zwolnij. Elvis ciągle się na mnie przewraca – marudziła z tylnego siedzenia Dana.
Ale do mnie nic nie trafiało. Byliśmy już tylko dwa zjazdy od Strip i czułam, że tym razem mi się uda. Następnym razem, kiedy Ramirez znienacka przyssie się do moich warg, będę gładka jak pupcia niemowlaka.
Nagle stało się coś niewiarygodnego. We wstecznym lusterku zobaczyłam migające niebieskie światła. Marco się odwrócił.
– O, nie.
Szybko spojrzałam do tyłu.
– Cholera! – Na tylnym zderzaku siedział mi wóz policyjny. Gliniarz włączył syrenę i dał znak, żeby zjechać na bok.
– Mówiłem ci, żebyś zwolniła – powiedział Marco. Spojrzałam na niego złowrogo, zjeżdżając na pobocze. Radiowóz zatrzymał się za nami. Spojrzałam na zegarek. Czwarta dwadzieścia dziewięć. Cholera jasna!
Gliniarz z drogówki kazał Marcowi opuścić szybę w oknie pasażera. Był przed czterdziestką, miał spory brzuszek, okulary lustrzanki i wąsy jak Tom Selleck z czasów Magnum. Oparł ręce na biodrach i przesunął gumę do żucia do lewego policzka.
– Poproszę prawo jazdy i dowód rejestracyjny, proszę pani.
Marco otworzył schowek i sięgnął do środka w poszukiwaniu dowodu rejestracyjnego, podczas gdy ja grzebałam w torebce, szukając prawa jazdy.
– Przepraszam, czy jechałam za szybko? – zapytałam, trzepocząc rzęsami.
– Poproszę prawo jazdy i dowód rejestracyjny – powtórzył gliniarz. Wyraźnie nie był w nastroju do flirtu z blondynką. Cholera. W Los Angeles ta sztuczka zawsze działa.
Marco znalazł dowód rejestracyjny i podał gliniarzowi. Ja nadal przekopywałam torebkę.
– Może i jechałam odrobinę, odrobineczkę za szybko, ale miałam naprawdę bardzo ważny powód. Widzi pan, jestem umówiona i tym razem nie mogę pozwolić, żeby przepadła mi wizyta.
Spojrzałam na niego, ale nie dostrzegłam w jego oczach zrozumienia.
– To bardzo ważne – ciągnęłam, nadal grzebiąc w torebce. – Umówiłam się na woskowanie i jestem spóźniona. Nie wiem, czy był pan kiedyś na woskowaniu, ale jest konieczne, jeśli chce się pozbyć wąsów.
Magnum poruszył swoimi i chrząknął.
– Och! To znaczy, niektórzy chcą mieć wąsy. Wąsy bywają naprawdę cudowne. Pan, na przykład, ma wspaniałe wąsy. Naprawdę super. Prawda, Marco?
Marco skinął głową.
– Prawda.
– Pan wygląda ekstra z wąsem. Ale kobieta z wąsami to zupełnie inna sprawa. Kobiety muszą się depilować. Weźmy na przykład pana matkę. Na pewno ciągle się depiluje.
Magnum zacisnął szczęki, patrząc na mnie groźnie.
– Nie, oczywiście, że pańska matka nie musi się depilować. Jestem pewna, że nie jest owłosiona. Absolutnie nie jest owłosiona. To znaczy, nie, że absolutnie bez włosów, bo to by znaczyło, że jest łysa, a to też nie byłoby atrakcyjne. A pańska matka na pewno jest atrakcyjna. I nie łysa.
Magnum zdjął okulary i zmrużył oczy.
– Prawo jazdy – powtórzył głośno i wyraźnie.
– Oczywiście. – Wysypałam zawartość torebki na kolana. Bingo. Wypadło z niej prawo jazdy, które podałam gliniarzowi.
– „Absolutnie nie jest owłosiona?” – zapytała Dana, szturchając mnie z tylnego siedzenia, kiedy Magnum poszedł z moim prawkiem do radiowozu.
– No co? – wzruszyłam ramionami. – Byłam zdenerwowana. Marco tylko pokręcił głową.
Spojrzałam na zegarek, patrząc, jak zmieniają się cyferki na wyświetlaczu. 16.32. 16.33.
– Streszczaj się, stary – mruknęłam pod nosem. Jeśli szybko wypisze mi ten cholerny mandat, jest jeszcze szansa, że zostanę dziś przyjęta.
W końcu Magnum wysiadł z radiowozu. Znowu w okularach na nosie, podszedł prosto do drzwi od mojej strony, trzymając jedną rękę na pasie z bronią.
– Proszę, żeby pani wysiadła z samochodu. Marco i ja wymieniliśmy spojrzenia. Co?
– Dlaczego? Czy coś jest nie tak?
– Proszę wysiąść z samochodu. – Jego dłoń zawisła nad pistoletem.
– Przepraszam za te uwagi o pańskiej matce. Jestem pewna, że pana mama jest uroczą osobą. I ma odpowiednią ilość włosów.
– Niech mnie pani nie zmusza, żebym ponowił prośbę.
– Maddie – szepnął Marco. – Myślę, że on nie żartuje. Lepiej zrób, co mówi. Przygryzłam wargę. Zaczynałam się obawiać, że już nigdy nie pozbędę się meszku spod nosa. Powoli otworzyłam drzwi i wysiadłam.
– Proszę posłuchać, panie władzo. Nie wiem, o co chodzi, ale jestem pewna…
Zanim zdążyłam dokończyć, Magnum wykręcił mi ręce do tyłu i założył kajdanki.
– Hej!
– Hej! – powtórzyli jednocześnie Marco i Dana z samochodu.
– O co chodzi? – zapytała Dana.
– Madison Springer, jest pani aresztowana – powiedział gliniarz, zapinając kajdanki.
– Aresztowana? Za przekroczenie prędkości? – zapytałam, prawie mezzosopranem.
Magnum obrócił mnie przodem do siebie. W jego okularach odbijała się moja przestraszona, oszołomiona twarz.
– Nie. Jest pani aresztowana pod zarzutem zamordowania Boba Hostetlera.