178031.fb2 Zab?jstwo na wysokich obcasach - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Zab?jstwo na wysokich obcasach - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

14

W mieście, gdzie stawianie oszczędności całego życia na dwadzieścia dwa czarne i sprzedawanie swojego ciała po trzydzieści dolców za godzinę jest legalne, trzeba zrobić coś naprawdę złego, żeby wylądować w areszcie. Co nie wzbudzało mojego zaufania wobec koleżanek z celi. (Moich koleżanek z celi! Boże! Nie sądziłam, że kiedykolwiek powiem coś takiego).

Bezdomna z dredami, (które nie miały nic wspólnego z seksowną fryzurą Lenny'ego Kravitza, były skołtunione i zapewne zamieszkane przez różnego rodzaju robactwo), siedziała na drewnianej ławce w rogu i mówiła sama do siebie. Obok niej siedziała ważąca ze sto kilogramów czarna kobieta, która wyglądała, jakby stoczyła trzy rundy z Oscarem de la Hoyą i przegrała. Ale jeśli to ona siedziała w areszcie, wolałam nie wyobrażać sobie, jak wygląda jej przeciwnik. Miała na sobie czerwoną minispódniczkę z lakierowanej, sztucznej skóry i poplamiony biały stanik. To wszystko. Starałam się na nią nie gapić, kiedy usiadłam po przeciwnej stronie celi, obok szczupłej kobiety w koszulce Motorhead, która zawzięcie drapała się po rękach, jakby gryzły ją niewidzialne robaki.

Po tym jak Magnum skuł mnie i wsadził na tył radiowozu (odpowiadając jedynie: „Proszę uważać na głowę” na moje dramatyczne: „Jak to pod zarzutem morderstwa, do cholery?”), zostałam przewieziona do aresztu okręgu Clark. Tu pobrano moje odciski palców (dzięki czemu miałam na bluzce nie tylko plamy z trawy ale i czarne smugi tuszu) i sfotografowano. Zostałam też przeszukana od stóp do głów przez kobietę, która do złudzenia przypominała Jima Belushi (okazało się, że ktoś potrzebował woskowania wąsika bardziej ode mnie). Potem zabrali mi torebkę, komórkę i, co najgorsze, buty, stwierdzając, że obcasy były dość wysokie, by kwalifikować się jako broń. W zamian dostałam niebieskie, papierowe kapciuszki i zostałam odprowadzona do celi.

Wszystko to razem było najbardziej żenującym wydarzeniem w moim życiu. Przebiło nawet bal walentynkowy w gimnazjum, podczas którego przeżyłam swój pierwszy francuski pocałunek, z Bennym Winetraubem. W czasie pocałunku sczepiły się nasze aparaty na zęby i dyrektor musiał dzwonić po ortodontę Benny'ego, żeby nas rozdzielił. W mojej klasyfikacji najbardziej krępujących momentów w życiu, wypadek z Bennym miał dziewięć punktów na dziesięć.

Trafienie do aresztu pod zarzutem morderstwa – trzydzieści pięć.

– Springer! – zawołała panna Belushi.

– Tak! – Zerwałam się tak gwałtownie, że moja drapiąca się koleżanka aż krzyknęła.

– Idziemy.

– Dzięki bogu – powiedziałam, kiedy otworzyła celę, wypuszczając mnie. – Mówiłam, że to jakieś wielkie nieporozumienie.

Belushi uśmiechnęła się złośliwie.

– To się jeszcze okaże.

Potem, ku mojemu rozczarowaniu, nie zaprowadziła mnie w głąb korytarza do pokoju, gdzie zostawiłam szpilki, tylko kilka drzwi dalej, do małego pomieszczenia z odłażącą, szarą farbą na ścianach i brzęczącymi jarzeniówkami na suficie. Były tam długi stół, cztery metalowe krzesła i ogromne lustro, ciągnące się na całej długości jednej ściany.

Oho. Oglądam Prawo i porządek, więc wiedziałam co to za pomieszczenie. To tu świecili przesłuchiwanym światłem po oczach i podawali napój po napoju, nie pozwalając skorzystać z toalety, aż ludzie nie wytrzymywali i przyznawali się do wszystkiego.

Zatrzymałam się w drzwiach.

– Czy nie przysługuje mi rozmowa telefoniczna? – zapytałam. Belushi się zaśmiała.

– Oglądasz za dużo telewizji. – Potem posadziła mnie przy stole z blatem z laminatu. – Napijesz się czegoś? – zapytała.

Przełknęłam ślinę. A nie mówiłam?

– Nie, dziękuję.

Wzruszyła ramionami i wyszła, zamykając za sobą drzwi.

Ostrożnie rozejrzałam się dookoła. Żadnych reflektorów. Żadnych kamer w rogu. Jedyną rzeczą, która wskazywała na to, że jestem w pokoju przesłuchań, było duże lustro weneckie. Przyznam, że byłam zaciekawiona. Jasne, setki razy widziałam lustra weneckie w telewizji, ale na żywo, ani razu. Podniosłam się i podeszłam do szklanej tafli, zastanawiając się, czy po drugiej stronie jest ktoś, kto mnie obserwuje.

– Halo? – szepnęłam, machając lekko do lustra. Nic. Podeszłam bliżej, mrużąc oczy, w nadziei, że może w ten sposób uda mi się dojrzeć coś po drugiej stronie. Dalej nic. Przyłożyłam nos do lustra i rozpłaszczyłam twarz. Nadal nic nie widziałam.

Niestety, akurat w tym momencie Belushi wróciła do pokoju. Słysząc otwierane drzwi, gwałtownie odskoczyłam od lustra.

– Co robisz? – zapytała.

– Nic. – Obciągnęłam rękaw, żeby zetrzeć z lustra ślad nosa.

– Aha – powiedziała. Uwierzyła mi tak samo, jak ja wierzyłam w to, że nikt nie obserwuje wszystkiego z sąsiedniego pomieszczenia. Wskazała na stół. Posłusznie usiadłam na jednym z metalowych krzeseł. Po chwili do pokoju weszli dwaj mężczyźni. Pierwszy był niskim facetem w brązowych spodniach i koszuli z krótkim rękawem, która wyglądała, jakby kupił ją w zestawie z darmowym etui na długopisy do kieszeni. Że swoją łysiną i wąsikiem przypominał detektywa Andy'ego Sipowicza z Nowojorskich gliniarzy. Był tak gruby, że ledwo zmieścił się w drzwi.

Nie przyglądałam się Sipowiczowi zbyt długo, bo moją uwagę przyciągnął jego barczysty kolega. Ramirez.

Nigdy wcześniej nie cieszyłam się tak na czyjś widok. Podbiegłabym i go uściskała, gdyby nie to, że spojrzał na mnie wyjątkowo złowrogo.

Ramirez i Sipowicz usiedli po drugiej stronie stołu. Otyły detektyw położył przed sobą notatnik z żółtymi kartkami w linie.

– Detektyw Romanowsky – przedstawił się z akcentem z Jersey. – Detektywa Ramireza już znasz. Musimy zadać ci parę pytań odnośnie do tego, co robiłaś w ciągu ostatnich dwóch dni. Ale zanim zaczniemy, może się czegoś napijesz?

– Nie! – wykrzyknęłam. Sipowicz aż podskoczył na krześle.

– Eee, to znaczy, nie, dziękuję. – Przygryzłam wargę, spoglądając na Ramireza. Chyba nie pozwoliłby, żeby zastosowali wobec mnie metodę „picie – zero łazienki”. Wpatrywałam się w jego twarz, szukając choć odrobiny sympatii czy wyrozumiałości, ale tylko patrzył na mnie nieodgadnionym wzrokiem Tajemniczego Gliny.

– Zacznijmy od tego co robiłaś dzisiejszego popołudnia – powiedział Sipowicz, trzymając długopis nad notatnikiem.

Zaschło mi w ustach. Z trudem przełknęłam ślinę.

– Byłam na pogrzebie, a potem chciałam wpaść do salonu piękności. Naprawdę zamierzałam wyjechać z Vegas, przysięgam – powiedziałam, patrząc na pokerową twarz Ramireza.

Sipowicz uniósł brew.

– A więc, w chwili zatrzymania, zamierzałaś opuścić Vegas?

– Nie, zaraz. Wcale nie próbowałam opuścić Vegas. Przecież nie zrobiłam nic złego. Po prostu chciałam wyjechać. Z całkowicie czystym sumieniem, Okej, może czułam się trochę winna, bo okłamałam matkę na temat Palm Springs, ale to zupełnie inny rodzaj wyrzutów sumienia. Teraz będę musiała przez cały miesiąc chodzić do niej na kolacje, żeby jej to wynagrodzić i pozbyć się moralnego kaca. Ale to nie ma nic wspólnego z tym, że ktoś zginął, a ja nie chcę się przyznać. Nie żebym chciała się przyznać. Nie chcę. Bo nic nie zrobiłam. No i dlatego wcale nie uciekałam. Po prostu chciałam wyjechać. Powolutku. Nie uciekać.

Sipowicz uniósł drugą brew.

Spojrzałam na Ramireza i zapytałam zrozpaczona:

– Wierzysz mi, prawda?

Nadal siedział z nieodgadniona miną.

Skąd my to znamy. Zeszłego lata, kiedy wplątałam się w tamtą sprawę z zabójstwami, przez chwilę Ramirez myślał, że mogłam mieć z tym coś wspólnego. Na jego obronę, przyznam, że dziwnym trafem ciągle pojawiałam się w pobliżu trupów. Ale i tak bardzo mnie ubodło, że we mnie zwątpił, nawet jeśli tylko przez chwilę. Teraz, kiedy nasze języki tańczyły już ze sobą mambo, jego chłodne, powściągliwe spojrzenie bolało mnie jeszcze bardziej.

Bębniłam palcami w kolana, czekając, żeby coś powiedział. (Cokolwiek!)

W końcu się odezwał.

– Zostawisz nas na chwilę samych? – poprosił Sipowicza. Łysiejący detektyw przeniósł wzrok z Ramireza na mnie. Potem wzruszył ramionami.

– W porządku. Będę obok. Zaczekałam, aż zamkną się za nim drzwi.

– Musisz mi uwierzyć – wyrzuciłam z siebie. – Nikogo nie zabiłam! Wiesz, że nie zrobiłabym czegoś takiego.

Ramirez westchnął, pocierając ręką twarz.

– Oczywiście, że wiem. Jezu, Maddie, dlaczego nie możesz po prostu pójść na zakupy albo do fryzjera, jak normalna dziewczyna?

W duchu odetchnęłam z ulgą. To, co powiedział było seksistowskie., ale przynajmniej ktoś wiedział, że to wszystko to jedna, wielka pomyłka.

– No więc czemu tutaj jestem? – zapytałam. – Co się stało z Bobbim?

– Dziś po południu ciało Boba Hostetlera zostało znalezione w garażu twojego ojca.

– Ale to niemożliwe – zaprotestowałam. – Ja… – Urwałam. Boże, worek z nawozem! Zrobiło mi się niedobrze. Nie potknęłam się o worek z nawozem. Potknęłam się o Boba!

– Co ty? – Ramirez oparł się łokciami o stół, patrząc na mnie zmrużonymi oczami.

– Ja… nic. Po prostu rozmawiałam wczoraj o Bobbim. – Ramirez pokręcił głową.

– Najwyższy czas, żebyś była ze mną szczera, Maddie. W całym domu są twoje odciski palców, poza tym technicy znaleźli zaklinowane w tylnych drzwiach pół karty kredytowej z twoim nazwiskiem.

Cholera! Moja karta z Macy's! Zwijałam się stamtąd w takim pośpiechu, że zupełnie o niej zapomniałam.

– Do tego – ciągnął Ramirez – obok ciała został ślad buta. Szpilki w rozmiarze trzydzieści osiem. Wiesz czyj to był but?

– Jimmy'ego Choo? – Ramirez zacisnął zęby.

– Twój.

– Mogę wszystko wyjaśnić.

– Nie wątpię.

Oparłam dłonie na biodrach.

– Hej, co to miało znaczyć?

Ramirez przechylił głowę, znowu walcząc z napięciem w karku.

– Nic. Wyjaśniaj.

Zważywszy na to, że miał kajdanki, a ja przebywałam obecnie w areszcie, odpuściłam.

– Po prostu pojechałam do Larry'ego, żeby z nim pogadać. Tyle że nie było go w domu. Pomyślałam, że trochę się rozejrzę. Chciałam wejść tylnymi drzwiami, ale otwieranie zamka kartą kredytową jest o wiele trudniejsze, niż to pokazują w telewizji i złamałam kartę. Potem pomyślałam, że spróbuję bocznymi drzwiami. Były otwarte, więc weszłam. No i trochę się rozejrzałam. Dlatego były tam moje odciski palców.

Ramirez wpatrywał się we mnie.

– Zdajesz sobie sprawę, że właśnie przyznałaś się funkcjonariuszowi policji do wtargnięcia z włamaniem?

– Nie włamałam się! Złamałam kartę i weszłam innymi drzwiami. Były otwarte. To zupełnie co innego.

Ramirez spojrzał w sufit. Byłam ciekawa, do którego ze świętych się modli. Pewnie patrona facetów, którzy muszą znosić paplające od rzeczy blondynki.

– Nic nie zrobiłam – powtórzyłam, tak na wszelki wypadek. – Ktoś chce wrobić Larry'ego, nie widzisz tego?

– Kto, Maddie?

– Monaldo i Gąsienica! – Ramirez ściągnął brwi.

– Gąsienica?

– Ten duży koleś, który pracuje dla Monalda. On też był wczoraj u Larry'ego. Ramirez nachylił się do mnie, wyraźnie zaciekawiony.

– Widziałaś go z ciałem?

– Nie, ale widziałam go w domu Larry'ego, a potem widziałam przed domem jego samochód. Bagażnik był otwarty i myślę, że to właśnie wtedy przywiózł ciało.

– Uporządkujmy to. – Ramirez pomasował skronie, jakby nadążenie za moją narracją przyprawiło go o ból głowy. – Widziałaś Gąsienicę w domu Larry'ego, tak?

– Tak. Jakby.

– Co znaczy: jakby?

– Ukrywałam się wtedy pod łóżkiem. Ale widziałam jego buty. Ramirez wyrzucił ręce w górę.

– Jezu – wymamrotał.

– Na pewno bym je rozpoznała w rzędzie podejrzanych. Były czekoladowobrązowe, z miękkiej skórki, z dziurkowanym, zaokrąglonym czubkiem i cienkimi, gumowymi podeszwami. Z tyłu miały małą ozdóbkę w kształcie rombu.

Ramirez znowu zacisnął zęby.

– Nie ustawiamy butów w rzędzie podejrzanych.

– Ale musisz mi uwierzyć. Wiesz, że tego nie zrobiłam! Ramirez wypuścił powietrze w stronę sufitu.

– Przykro mi, Maddie – powiedział, nieco łagodniejszym tonem – ale nie liczy się to, co wiem, tylko…

– …co możesz udowodnić – dokończyłam za niego. Zaczynał przypominać zdartą płytę.

Skinął głową.

– Słuchaj, zobaczę, co da się coś zrobić, żeby cię stąd wyciągnąć. Wiedz jednak, że prokurator okręgowy ma dostateczne dowody, żeby cię zatrzymać. Tu chodzi o morderstwo. I choć cię lubię, nie mogę nic na to poradzić.

Przygryzłam wargę. Wiem, że powinnam popaść w rozpacz, na myśl o powrocie do koleżanek z celi, ale zamiast tego całkowicie skupiłam się na pierwszej części ostatniego zdania. Ramirez mnie lubił. Naprawdę mnie lubił.

Postanowiłam trzymać swoje emocje na wodzy i tylko zapytałam:

– Wracając do Bobbiego. Jak on… no wiesz, odszedł?

– Przyczyną śmierci był tępy uraz głowy. Ktoś mu przyłożył.

Czyli nie zginął od kuli. Wypuściłam powietrze, dopiero teraz uświadamiając sobie, że wstrzymywałam oddech. Wiem, powiedziałam Ramirezowi, że wrabiają Larry'ego, ale dopóki tego nie powiedział, gdzieś w głowie ciągle słyszałam wystrzał z broni nagrany na moją sekretarkę.

– Co się z nim działo przez ostami tydzień? Ramirez pokręcił głową.

– Nie wiem. Słuchaj, właściwie to nawet nie jest moja sprawa. Powinienem być teraz z Monaldem.

– Przepraszam – bąknęłam, spuszczając głowę. Ledwo obiecałam, że nie będę wchodzić Ramirezowi w paradę, a znowu zagrażałam jego śledztwu.

Sięgnął przez stół i nakrył moją dłoń swoją. Była duża i ciepła, i nagle zapragnęłam skryć się w niej cała. Do moich oczu napłynęły łzy, kiedy pomyślałam, że za chwilę zostawi mnie tu samą.

– Będzie dobrze – obiecał. Gdyby powiedział to ktoś inny, uznałabym, że po prostu próbuje mnie pocieszyć. Ale z jakiegoś powodu, Ramirezowi wierzyłam.

Stłumiłam łzy, pociągnęłam nosem i pokiwałam głową. Uważam, że jak na zaistniałe okoliczności, i tak byłam bardzo dzielna.

– Masz. – Ramirez przysunął mi notatnik. – Napisz tu wszystko, co mi przed chwilą powiedziałaś. Chociaż – zawiesił głos, uśmiechając się półgębkiem – może lepiej nie przyznawaj się do wtargnięcia z włamaniem.

Skinęłam głową.

– Dobrze. – Wzięłam długopis, próbując zebrać myśli, aby opisać wydarzenia dwóch ostatnich dni w miarę logiczny sposób.

– Powiem detektywowi Romanowsky'emu, że może już wrócić – mruknął Ramirez, wstając.

Skinęłam głową. A potem pomachałam leciutko do lustra. Ramirez zatrzymał się w połowie drogi do drzwi.

– Co to było? Wskazałam na lustro.

– Machałam detektywowi.

Przechylił głowę, patrząc na mnie skonsternowanym wzrokiem.

– No wiesz, po drugiej stronie lustra.

Nie zaśmiał się, ale przy jego oczach pojawiły się rozbawione zmarszczki. – To zwykłe lustro.

– Ale w Prawie i porządku… – Urwałam, kiedy Ramirez pokręcił głową, już otwarcie się uśmiechając.

– Skarbie, oglądasz za dużo telewizji.

Wbiłam wzrok z powrotem w notatnik, czując, jak moje policzki oblewa gorący rumieniec. Śmiejąc się, Ramirez wyszedł z pokoju. Zdaje się, że tym sposobem dobiłam do siedemdziesięciu pięciu punktów na skali zażenowania.

Kiedy już kończyłam pisać oświadczenie i jeszcze raz opowiedziałam wszystko detektywowi Sipowiczowi, zostałam odprowadzona z powrotem do celi, gdzie czekały Bezdomna i kobieta w Staniku.

Ponieważ w celi nie było okien, a mój zegarek został skonfiskowany wraz z butami (naprawdę nie wiedziałam, w jaki to niebezpieczny sposób mogłabym go wykorzystać), nie miałam pojęcia jak długo tam siedzę. Miałam wrażenie, że całą wieczność. Zwłaszcza że ostatni raz byłam w toalecie jeszcze przed pogrzebem i choć odmawiałam przyjmowania jakichkolwiek płynów, strasznie chciało mi się siku. Przyglądałam się wolno stojącemu sedesowi w rogu celi. Pomijając miliony bakterii czających się na jego metalowej powierzchni, nie było mowy, żebym załatwiała swoje sprawy na oczach wszystkich. Skrzyżowałam nogi, modląc się, żeby Ramirez szybko mnie stąd wyciągnął.

W międzyczasie, po raz kolejny odtwarzałam w głowie swoją wizytę w domu Larry'ego. Po tym, co powiedział Ramirez, byłam pewna, że to Gąsienica zabił Bobbiego, a następnie podrzucił ciało do garażu mojego ojca. Nie wiedziałam tylko, czy policja będzie w stanie to udowodnić. Tymczasem, Monaldowi upiekło się wyeliminowanie Hanka, a sądząc po rozwoju wydarzeń (to ja siedziałam za kratkami!), istniało duże prawdopodobieństwo, że ujdzie mu na sucho także to morderstwo. Zastanawiałam się, co jest gorsze – mój ojciec uciekający przed mafią czy mój ojciec uciekający przed policją?

Rozkrzyżowałam i ponownie skrzyżowałam nogi, zastanawiając się, kiedy pęknie mi pęcherz. Byłam pewna, że już lada chwila, kiedy w końcu wróciła Belushi i mnie zawołała. Prawie rozpłakałam się z radości, gdy otworzyła drzwi celi i powiedziała, że jestem wolna. Prawie. Natychmiast poprosiłam ją, żeby wskazała mi drogę do łazienki.

Po skorzystaniu z toalety (która nie była wiele lepsza od tej w celi), ochlapałam twarz odrobiną wody i poszłam po swoje rzeczy. Zależało mi zwłaszcza na kosmetykach do makijażu. Moje wory pod oczami już prawie wlokły się po ziemi.

Belushi odprowadziła mnie do małego pomieszczenia, gdzie umundurowany policjant wydał mi plastikową torebkę z osobistymi rzeczami. Tak jak kazali, sprawdziłam, czy oddali mi wszystko, a potem podpisałam pokwitowanie. W trzech egzemplarzach. Oddali wszystko, łącznie z moimi zrujnowanymi butami. Ale i tak je włożyłam. Nawet ze złamanym obcasem, szpilki od Roberta Cavallego wyglądają lepiej od tych papierowych kapciuszków. Poza tym, idealnie pasowały do mojej poplamionej trawą bluzki i zniszczonej spódniczki.

Zanim wyszłam, przyszedł do mnie Sipowicz i poinformował wolno i wyraźnie, że nie wolno mi opuścić okręgu Clark. Nawet powoli.

Kiedy wyszłam na chłodne, nocne powietrze, wzięłam głęboki oddech. Miałam wrażenie, jakbym spędziła w areszcie kilka dni, a nie godzin. Słońce już dawno zaszło i niebo było granatowe. Być może, gdzieś ponad światłami Vegas migotały nawet gwiazdy. Zrobiło mi się chłodno, więc objęłam się ramionami. Nagle poczułam się strasznie zmęczona. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny były bardzo intensywne.

Gdzieś w głębi duszy miałam nadzieję, że kiedy wyjdę, będzie na mnie czekać Ramirez. Niestety, jedynymi ludźmi na schodach budynku było kilku bezdomnych i facet rozdający ulotki znajdującego się w centrum klubu ze striptizem. Byłam rozdarta. To, że pracował, oznaczało, iż był coraz bliżej wsadzenia Monalda za kratki, dzięki czemu mój ojciec będzie bezpieczny. Z drugiej strony, fakt, że praca była dla niego ważniejsza ode mnie (znowu), niezbyt dobrze świadczył o naszym związku – nie – związku. Starałam się o tym nie myśleć, żeby dodatkowo nie nabawić się bólu głowy. Usiadłam na kamiennych schodach i wyciągnęłam komórkę, żeby zadzwonić do Dany i poprosić, by po mnie przyjechała.

Nie zdążyłam wybrać jej numeru, bo komórka zadzwoniła w mojej ręce.

– Halo?

– Aresztowali cię?! – zaskrzeczała moja matka.

Czemu, och, czemu znowu zapomniałam zerknąć na wyświetlacz zanim odebrałam?

– Cześć, mamo.

– Boże, proszę, powiedz mi, że to nieprawda. Powiedz, że moje maleństwo nie jest w więzieniu!

– Dobrze. Nie jestem w więzieniu. – Co, od pięciu minut, było prawdą.

– Och, Maddie, jak mogłaś mi to zrobić? Najpierw dowiaduję się, że jesteś w Vegas, potem dzwoni Marco i mówi, że cię aresztowali!

Marco. Niezawodny jak zawsze. Co za pleciuga.

– Mamo, wszystko w porządku, naprawdę.

– Gdzie popełniłam błąd, Maddie? – zapytała, ignorując mnie. – Co zrobiłam nie tak, że postanowiłaś wkroczyć na drogę przestępstwa?

Przewróciłam oczami.

– Mamo! Ja nic nie zrobiłam.

– Oczywiście, że nie. I załatwimy ci najlepszego adwokata w mieście, który to udowodni. Drugi maż pani Rosenblatt był adwokatem. Oczywiście, już nie żyje, ale Dorothy na pewno zna kogoś z jego kancelarii, kto mógłby wziąć tę sprawę. Albo wiem! Brat Ala Weinsteina zna faceta, który siedział za oszustwa pocztowe. Może mogłybyśmy zadzwonić do jego adwokata…

– Mamo! – przerwałam jej, żeby przypadkiem nie zaczęła wydzwaniać po ogłoszeniach z żółtych stron. – Nic mi nie jest. To jedno wielkie nieporozumienie.

– Chyba cię skrzywdzili, Maddie? Widziałam w zeszłym miesiącu specjalne wydanie programu Barbary Walters, o tym jak strażnicy wykorzystują więźniarki. Powiedz, nie wykorzystali mojego maleństwa, prawda?

– Nie, mamo. Nic mi nie jest. Wszyscy zachowywali się w porządku.

– Stoją tam obok ciebie? Każą ci tak mówić? Zakasłaj dwa razy, jeśli zmuszają cię, żebyś tak mówiła.

Miałam wielką nadzieję, że Dana będzie miała aspirynę w torebce, bo dziwnym trafem rozbolała mnie głowa i z sekundy na sekundę bolała coraz bardziej. – Wszystko jest okej, mamo. Naprawdę!

– To wszystko wina twojego ojca. To on cię w to wciągnął. Mogłabym go zabić. – Zamilkła na moment. – Ją. Nieważne.

Pomasowałam skronie.

– Zostawmy Larry'ego w spokoju, dobrze?

– Och, moje słodkie, słodkie maleństwo. Zawsze byłaś taka opiekuńcza. Taka kochana. Tak przejmowałaś się innymi. Nic się nie martw, Maddie – ciągnęła. – Mamusia jest przy tobie. Nie wstydź się, możesz płakać.

– Nie chcę płakać. – Chciałam aspirynę i drinka z tequila.

– Och, moja dzielna dziecinka! Niczym się nie martw, wszystkim się zajmiemy. – Nagle usłyszałam dziwny dźwięk w tle. Jakby informację z głośnika.

– Co to było? – zapytałam.

– Och, nic takiego. Przyleciał samolot z Dallas. Znieruchomiałam, przerażona.

– Mamo – powiedziałam bardzo powoli. – Gdzie ty jesteś?

– Na lotnisku, oczywiście. Nie, nie, nie!

– Mamo, proszę, nie mów mi…

– Nie martw się, skarbie. Pani Rosenblatt kupiła nam bilety na pierwszy samolot do Vegas. Będziemy na miejscu, zanim się obejrzysz. Po prostu czekaj na nas i do niczego się nie przyznawaj!

– Nie, mamo, nie musicie…

– Mamusia już leci, skarbie!

– Mamo, proszę, ja…

– O, zapowiadają nasz lot. Muszę kończyć.

– Nie, mamo, zaczekaj…

– Czekaj na nas, Maddie! I nie trać wiary! Nie pozwolimy, żeby cię zapuszkowali. Wolność! – zawołała, nieudolnie naśladując Meta Gibsona w kilcie.

A potem się rozłączyła.

Wpatrywałam się w komórkę. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin byłam w barze dla motocyklistów, na pogrzebie drag queen oraz w areszcie. Zostałam okłamana, obfotografowana i pozbawiona wolności. Śledził mnie reporter, mój uzależniony od peruk ojciec ciągle przede mną uciekał i miałam na pieńku zarówno z mafią, jak i miejscową policją. A teraz jeszcze mama i pani Rosenblatt siedziały w samolocie do Vegas.

Schowałam głowę w dłoniach, zastanawiając się, co jeszcze mnie dzisiaj spotka.

Po chwili się dowiedziałam.

Do krawężnika podjechał czarny SUV. Uchyliły się drzwi od strony pasażera. Za kierownicą siedział Ramirez. Jego szczękę porastała seksowna, jednodniowa szczecina. Oczy miał ciemne i niebezpieczne.

– Wsiadaj.