178031.fb2
Wpatrywałam się w telefon, wstrzymując oddech. Serce waliło tak mocno, że miałam wrażenie, iż za chwilę rozsadzi mi klatkę piersiową. Moje ciało natychmiast przypomniało sobie ostatni raz, kiedy słyszałam wystrzał z pistoletu – wycelowanego we mnie! Wpadłam w panikę. Złapałam słuchawkę i wybrałam pierwszy numer jaki przyszedł mi do głowy – Ramireza.
Telefon zadzwonił trzy razy, po czym włączyła się poczta głosowa. Cholera. Starałam się uspokoić oddech, czekając na sygnał.
– Tu Maddie. Chyba byłam właśnie nausznym świadkiem kolejnego morderstwa. Mój tata został postrzelony. Ale nie Podrabiany Tatuś, tylko ten prawdziwy, włochaty. Ktoś do niego strzelał. Albo to on strzelał do kogoś. Nie wiem. Ale na pewno słyszałam wystrzał i on tam był, i prosił mnie o pomoc, a teraz myślę, że ktoś nie żyje. Albo jest umierający. A przynajmniej ranny. Oddzwoń do mnie.
Rozłączyłam się, żałując, że w sytuacji kryzysowej natychmiast włącza się u mnie paplanie bez ładu i składu. Dlaczego nie jestem jedną z tych opanowanych, spokojnych kobiet, które potrafią zrobić opaskę uciskową z tampona i papierka po gumie do żucia? Nie, ja muszę panikować jak małe dziecko, które zgubiło się w centrum handlowym.
Zadzwoniłam do mamy. Po czterech sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka.
– „Witaj, dodzwoniłeś się do Betty…”
– „…i Ralpha” – włączył się mój ojczym.
– „Nie ma nas w tej chwili w domu, więc zostaw sygnale…”
– „… albo spróbuj nas złapać w salonie. Ciao!” – dokończył Podrabiany Tatuś.
Rozłączyłam się. Kiedy Ramirez odsłucha moją paplaninę, najpewniej przewróci oczami i rzuci coś na temat mojej kobiecości. To było do przeżycia. Z kolei mama pewnie wezwałaby Gwardię Narodową, żeby upewnić się, że ze mną wszystko w porządku. Upewnianie się to strata czasu, bo nic mi nie było.
To facet po drugiej stronie słuchawki miał kłopoty.
Mój tata.
Usiadłam na futonie i mechanicznie wpakowałam do ust łyżkę z lodami, przywołując w pamięci włochatą rękę machającą na pożegnanie z okna el camino.
Kiedy byłam nastolatką, udało mi się przekonać mamę, żeby opowiedziała mi o ojcu. Tylko raz. Powiedziała, że poznali się na koncercie Boba Dylana, że miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, alergię na truskawki, i że uciekł do Vegas z tancerką o imieniu Lola. Dochodząc do wątku Loli, mama rozszlochała się tak gwałtownie, że nieźle się wystraszyłam. Nie muszę chyba dodawać, że nigdy więcej nie poruszałam tego tematu. Ona również.
Byłam ciekawa, czy ojciec nadal mieszka w Vegas. Złapałam telefon i sprawdziłam historię połączeń. Spoza strefy. Niewiele mi to powiedziało. Mógł dzwonić z dowolnego miejsca na świecie.
O jakiej pomocy mówił? Był chory? Potrzebował nerki? Czy to możliwe, że facet postanowił nawiązać ze mną kontakt po dwudziestu sześciu latach, żeby prosić mnie o potrzebny do życia organ?
Tyle że jego głos nie brzmiał jak głos chorego człowieka. Brzmiał jak głos kogoś, kto ma kłopoty. I to poważne kłopoty, jeśli to, co usłyszałam, faktycznie było wystrzałem z broni. Starałam się nie wyobrażać go sobie rannego lub wykrwawiającego się, gdziekolwiek teraz był.
Może powinnam zadzwonić na pogotowie. Tylko co im powiem? Że ktoś gdzieś mógł zostać postrzelony? Nie miałam pojęcia, gdzie jest, ani pewności, czy to naprawdę mój ojciec. Od kiedy otarłam się o sławę, zdarzało mi się odbierać dziwne telefony. Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym większe miałam wątpliwości, czy dźwięk, który słyszałam, rzeczywiście był wystrzałem z broni. Może po prostu gdzieś strzelił gaźnik?
Włożyłam do ust kolejną łychę lodów w nadziei, że czekoladowo – bananowa pychota pomoże mi się uspokoić.
Może to był gaźnik, a może wystrzał. Tak czy siak, zadzwonił do mnie mój ojciec. Postanowiłam, że jutro z samego rana ponownie spróbuję nakłonić mamę do wspomnień.
Śniło mi się, że ściga mnie samochód ze strzelającym gaźnikiem prowadzony przez jednooką kobietę, kiedy obudził mnie dzwonek telefonu. Na wpół przytomna obmacałam ręką najbliższą okolicę w poszukiwaniu słuchawki, ale bez skutku. Uchyliłam oko, żeby zerknąć na zegarek przy łóżku. Siódma rano. Jęknęłam. Nie cierpię rannych ptaszków. Sama wyznaję zasadę, że skoro centra handlowe otwierają dopiero o dziesiątej, to nie ma sensu zrywać się wcześniej.
Telefon zadzwonił jeszcze dwa razy, a potem włączyła się automatyczna sekretarka. Schowałam głowę pod poduszkę, słuchając nagrania własnego głosu proszącego dzwoniących o pozostawienie wiadomości. Rozległo się bipnięcie.
– ,,Maddie? Tu Jack”.
Usiadłam gwałtownie, ciskając poduszkę przez pokój. Ramirez.
– „Odebrałem twoją wiadomość. Co się dzieje?”
Wyskoczyłam z łóżka i rzuciłam się do telefonu. Słuchawki nie było na bazie. Rozejrzałam się po mieszkanku. Składany futon pod jedną ścianą, stół kreślarski pod drugą, a na pozostałej powierzchni stosy ciuchów i butów. Gdzie jest ta słuchawka?
– „Co to za historia ze strzałem? Nic ci nie jest?” – Urwał. – „Słuchaj, raczej ciężko będzie się ze mną skontaktować w najbliższych dniach, więc jeśli tam jesteś, podnieś słuchawkę”.
Chciałam! Zaczęłam szukać pod ubraniami, które miałam na sobie poprzedniego dnia. Sprawdziłam pod poduszkami i stołem kreślarskim. Nawet pootwierałam kuchenne szuflady. Gdzie, do diabła, wsadziłam słuchawkę?
Ramirez milczał chwilę.
– „Cóż, zdaje się, że cię nie ma. Okej. Spróbuję zadzwonić później”.
– Nie! – wrzasnęłam. I wtedy zauważyłam słuchawkę wystającą z torby Macy's przy drzwiach. – Czekaj, czekaj, czekaj – błagałam. Złapałam słuchawkę i wcisnęłam guzik odbioru.
Usłyszałam tylko sygnał. Cholera.
Szybko wybrałam funkcję „Oddzwoń”. Nie byłam specjalnie zdziwiona, że natychmiast włączyła się jego poczta głosowa. Cholera jasna!
Odłożyłam słuchawkę z trzaskiem na bazę, wyładowując złość na niewinnym urządzeniu.
Skoro już i tak wstałam, zaparzyłam dzbanek mocnej kawy, wzięłam prysznic i potraktowałam włosy pianką i suszarką. Ponieważ poprzedniego wieczoru sama pochłonęłam wiaderko lodów, wciągnęłam wygodne, granatowe krótkie spodnie? ta dzwony, top na ramiączkach i granatowe bolerko. Na nogi wsunęłam brązowe botki do kolan z cielęcej skórki. Strój w sam raz na rześki, październikowy dzień. Rześki, czyli taki, w którym temperatura sięga dwudziestu czterech, zamiast zapowiadanych trzydziestu stopni. My, mieszkańcy Los Angeles, nie mamy zaufania do pogody, tak samo jak do transportu publicznego.
Jeszcze parę pociągnięć mascarą, na usta odrobina Raspberry Perfection i mogłam wychodzić.
Salon Fernando's znajduje się w bardzo eleganckim miejscu na rogu Brighton i Beverly Boulevard, zaledwie jedną przecznicę na północ od Rodeo Drive, w samym środku Złotego Trójkąta Beverly Hills. Kiedy Podrabiany Tatuś przyjechał tu z Minnesoty, był po prostu Ralphem, nieco brzuchatym, bladym fryzjerem w średnim wieku. Wiedząc, że nikt w LA, nie przyjdzie do salonu o nazwie Ralph's, wymyślił sobie hiszpańskie pochodzenie, dwa razy w tygodniu fundował opaleniznę w spreju, postarał się o pierwszorzędną lokalizację dla swojego salonu i voila – stał się Fernardem, stylistą bogatych i sławnych.
Podrabiany Tatuś jest nie tylko mistrzem nożyczek i koloryzacji, ale również zapalonym dekoratorem wnętrz. (Mama przysięga, że nie jest gejem, choć ja ciągle mam wątpliwości). Obecnie Podrabiany Tatuś przechodził fazę toskańską. Ściany zostały pomalowane na rdzawy pomarańcz, z krokwi pod sufitem zwisały kiście plastikowych czerwonych winogron i liście winorośli. W całym salonie porozwieszano olejne obrazy winnic w złoconych ramach, a łagodna, klasyczna muzyka mieszała się z szumem suszarek, psikaniem sprejów i soczystymi plotkami prosto z Beverly Hills. Wszystko to tworzyło klimat, który aż się prosił o kieliszek drogiego merlota.
– Maddie! – Marco, recepcjonista, wyskoczył zza swojego komputera, gdy tylko weszłam do salonu, i obcałował powietrze przy mojej twarzy. Marco jest wystarczająco chudy, wystarczająco ładny i używa wystarczająco dużo eyelinera, by wziąć udział w kolejnej edycji American Next Top Model, i może nawet ją wygrać. – Jak się miewasz, skarbeńku? – zapytał z wyraźnym akcentem z San Francisco.
– Mam kaca po Ben &Jerry's. – Marco zacmokał.
– Och, moje biedactwo.
– Mama i Ralph już są?
– Fernando – poprawił Marco, patrząc na mnie karcąco spod obficie pomalowanych rzęs – robi właśnie ondulację pani Simpson. – Nachylił się do mnie, wskazując na koniec salonu. – Mamie Jessiki.
– Ach. – Spojrzałam poza recepcję, stylizowaną na ruiny włoskiego pałacu, i zobaczyłam Ralpha, rozmawiającego z blondynką siedzącą pod wielką suszarką. – A gdzie mama?
– Jest na zapleczu. Depiluje woskiem tę kobietę medium. „Kobieta medium” naprawdę nazywa się pani Dorothy Rosenblatt i jest najlepszą przyjaciółką mamy. Ważąca ponad sto trzydzieści kilo, pani Rosenblatt jest pięciokrotną rozwódką, uwielbiającą luźne, jaskrawe suknie i rozmawiającą ze zmarłymi za pośrednictwem swojego przewodnika duchowego, Alberta. Słowo „ekscentryczna” nawet w części nie oddaje jej barwnej osobowości.
Ona i mama poznały się dobrych parę lat temu, kiedy mama poszła do pani Rosenblatt, by ta postawiła jej tarota. Mama twierdzi, że przepowiednie pani R sprawdziły się już następnego dnia. Co prawda czarnoskóry przystojniak, którego miała poznać, okazał się czekoladowym labradorem ochrzczonym przez nas Barney, ale mamie to wystarczyło. Od tamtej pory były dobrymi przyjaciółkami i mama nigdy nie wytrzymała więcej niż pięć dni bez oczyszczania aury przez panią R.
Podziękowałam Marcowi i przemknęłam między szumiącymi suszarkami i oparami chemikaliów do pomieszczenia na tyłach, zarezerwowanego na zabiegi wyszczuplające i woskowanie twarzy. W każdym razie, miałam nadzieję, że mama i pani R ograniczyły się do woskowania twarzy. Wypiłam tylko jedną filiżankę kawy, a oglądanie jak pani Rosenblatt woskuje sobie okolice bikini, wymagało wypicia przynajmniej dwóch… czystych whisky. Nieśmiało zapukałam w drzwi.
– Mamo? Masz chwilę? – zapytałam, wchodząc do salki, której ściany pokrywały freski przedstawiające włoskie wzgórza.
Ulżyło mi, kiedy zobaczyłam mamę nachyloną nad wąsikiem pani Rosenblatt, choć wzdrygnęłam się na widok jej stroju. Kocham moją matkę. Naprawdę. Tyle że wolałabym, żeby nie ubierała się po ciemku. Miała na sobie jaskrawoniebieskie legginsy, różowe getry, różową bluzę z wielkim dekoltem oraz czarne adidasy za kostkę LA. Gear, jakie po raz ostami widziałam w 1986 roku. Myślę, że chciała wystylizować się na Jane Fondę, ale nie całkiem jej wyszło.
– Cześć, skarbie – rzuciła, machając ręką uzbrojoną w woskowy plaster. – Co cię tu sprowadza?
– Potrzebne ci woskowanie? – zapytała pani Rosenblatt, zerkając nad moją górną wargę. – Twoja mama jest w tym mistrzynią.
– Nie, nie, dziękuję.
– Jesteś pewna? – Pani R zmrużyła oczy. – Mogłabym przysiąc, że widzę tam jakiś meszek.
Odruchowo przejechałam palcem nad ustami.
– Oczywiście, jak mówi Albert, w pewnych kulturach wysoko sobie cenią owłosione kobiety – ciągnęła.
Albert z pewnością wiedział, co mówi. Pani R twierdziła, że w swoim ziemskim wcieleniu, jej przewodnik duchowy pracował w „New York Timesie” jako fact checker.
– Z drugiej strony, w LA., nadmierne owłosienie oznacza po prostu, że od dłuższego czasu nie byłaś w salonie piękności. Jeśli chcę pójść na randkę z tym byczkiem z kręgielni, muszę pozbyć się wąsika. – Pani R puściła do mnie oczko. – Byczek jest Włochem. A wiesz, co o nich mówią. Duże dłonie, duże nosy i duże…
– Dobra, nie ruszaj się teraz.
Muszę to przyznać mojej mamie: ma doskonałe wyczucie czasu. Mama docisnęła plaster nad górną wargą pani R, powstrzymując ją od dalszych wynurzeń na temat atrybutów byczka.
– No więc, co cię tu dzisiaj sprowadza? – zapytała ponownie, wygładzając wosk pod plastrem.
– Eee… – Urwałam, nie wiedząc, jak najlepiej zakomunikować, że mój ojciec nie tylko się ze mną skontaktował, ale może leżeć martwy w jakimś kanale. – Widzisz, odebrałam pewien telefon i…
Mama spojrzała na mnie wyczekująco, marszcząc nieco przyciemnione ołówkiem brwi.
– Co się dzieje, Mads?
Uznałam, że najlepiej będzie zrobić to szybko, bez zbędnych ceregieli, jakbym zrywała plaster samoprzylepny. Względnie woskowy. Żeby jak najmniej bolało. – Zadzwonił do mnie Larry.
Mama znieruchomiała, a jej twarz pobladła tak bardzo, że Nicole Kidman mogłaby jej pozazdrościć. Otworzyła usta, po czym zamknęła je, nie wydając żadnego dźwięku, jak ryba. W końcu zacisnęła wargi w wąską linię.
– Aha.
Złapała za brzeg plastra i szarpnęła z taką siłą, że aż się wzdrygnęłam.
Pani Rosenblatt zawyła jak kojot.
To by było na tyle, jeśli chodzi o oszczędzanie bólu.
– Mamo, dobrze się czujesz? – zapytałam, kiedy sięgała do plastra z lewej strony twarzy pani R.
– Jak najbardziej. – Usta, które zaciskała z całych sił, zaczęły się robić białe. Odsunęłam się, z obawy, że za chwilę może się zabrać za mój meszek.
– Nie chciałam cię zdenerwować, ale Larry zadzwonił wczoraj i nagrał się na sekretarkę. Nie powiedział, skąd dzwoni ani nie zostawił swojego numeru. Powiedział, że przeczytał o mnie w gazecie i… że potrzebuje mojej pomocy.
Mama, nadal zaciskając usta, oderwała drugi plaster. Do oczu pani Rosenblatt napłynęły łzy.
– A, mam nadzieję, że ten byczek jest tego warty – jęknęła pani R, pocierając się nad wargą.
Mama zaczerpnęła tchu i zamknęła oczy, jakby medytowała.
– Pomocy w jakiej sprawie? – zapytała w końcu.
– Nie wiem. Nie zdążył powiedzieć, bo… coś przerwało połączenie. – Nie było sensu wspominać o wystrzale, dopóki nie miałam co do tego pewności. Poza tym mama uzbrojona w wosk okazała się bardzo niebezpieczna i choć byłam rozsądną osobą, trochę się przestraszyłam.
– Rozumiem – powiedziała, ponownie zaciskając usta. Odchrząknęłam, żałując tego, co muszę zrobić.
– Mamo, wiem, że wy… – Urwałam, kiedy zaczęła łypać na mnie spod pomalowanych na jasnoniebiesko powiek. – Wiem, że porzucił nas dla jakiejś tancerki i nie żywisz do niego zbytniej sympatii…
Mama prychnęła.
– Ale mimo wszystko, to mój ojciec. I… muszę cię o to zapytać. Nie wiesz może gdzie…
Mama przerwała mi, zbliżając się do mnie z nowym plastrem.
– Madison Louise Springer, nie życzę sobie rozmowy na temat tego człowieka.
Cofnęłam się. Użyła mojego pełnego imienia, więc wiedziałam, że mówi śmiertelnie poważnie. Jedyną osobą, która na co dzień nazywa mnie Madison, jest moja bardzo irlandzka i bardzo katolicka babka. Z tego co pamiętałam, do tej pory mama użyła mojego pełnego imienia tylko dwa razy. Raz, kiedy byłam w siódmej klasie i zostałam przyłapana pod odkrytymi trybunami na stadionie ze starszym chłopakiem (co natychmiast sprowokowało moją mamę do opowiedzenia mi ze szczegółami historii o ptaszkach i pszczółkach oraz wyjaśnienia, dlaczego powinnam zaczekać do trzydziestki, zanim znowu wejdę w bliższy kontakt z przedstawicielem płci przeciwnej). I drugi raz, kiedy miałam osiemnaście lat i nieopatrznie przekroczyłam limit na jej karcie kredytowej podczas porozstaniowego szału zakupów. Przez całe wakacje musiałam pracować w barze z hot dogami, żeby jej wszystko oddać. (Do dziś nękają mnie nocne koszmary na temat tego śmiesznego kapelutka, który musiałam nosić).
– Odszedł – powiedziała mama. – Koniec pieśni. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale w tym momencie pani Rosenblatt położyła swoją pulchną dłoń na moim czole.
– Czekaj, skarbie, mam wizję. – Pani R. wywróciła oczy, upodabniając się do statystki z teledysku Thriller Michaela Jacksona. – Widzę pióra i szminkę. Mnóstwo czerwonej szminki. – Urwała. – Czy twój ojciec pracował kiedyś przy testowaniu kosmetyków?
Razem z mamą przewróciłyśmy oczami, a mama dodatkowo uniosła ręce w geście rezygnacji.
– Maddie, przysięgam, że nie wiem, gdzie on jest – zaklinała się. Patrzyłam na nią przez chwilę, zastanawiając się, czy jej wierzę.
– Ale nawet gdybyś wiedziała, to byś mi nie powiedziała, prawda? – Znowu zacisnęła usta i pokręciła głową.
Częściowo rozumiałam jej gniew. Facet zostawił ją z małym dzieckiem, które musiała sama wychować. Mogłam się tylko domyślać, jakie to paskudne uczucie zostać porzuconą dla tancerki z nogami do szyi. To musi boleć. Zastanawiałam się, jak bym się czuła, gdybym dowiedziała się, że Ramirez związał się z jakąś tancerką topless. Podle. A tylko się spotykaliśmy! (Jeśli można tak nazwać jedno spotkanie przed sześcioma tygodniami, kiedy oboje byliśmy półnadzy. Ja, z braku laku, uznałam, że można). Mimo to nie mogłam sobie wyobrazić, co musiałby zrobić, żebym nie chciała go więcej widzieć. Nigdy.
Patrząc na zaciśnięte usta mamy, zrozumiałam, że niczego więcej się od niej nie dowiem.
– W porządku – powiedziałam, również zaciskając wargi, jakbym była jej lustrzanym odbiciem. Przez chwilę łypałyśmy na siebie wyzywająco, po czym wyszłam.
Skoro mama nie chce mi pomóc w odnalezieniu ojca, poszukam innego pomocnika.
Kiedy szłam z powrotem przez salon, Marco pokazywał kobiecie z burzą rudych włosów a la Lucilie Bali jakąś nową mgiełkę nawilżającą. Poczekałam, aż skończy, po czym podeszłam do jego pulpitu.
– Czy twoja zabaweczka jest podłączona do sieci? – zapytałam, wskazując jego elegancki czarny komputer.
Marco spojrzał na mnie.
– A czy żyjemy w epoce kamienia łupanego? Patrzysz na procesor Pentium 800MHz, cztery giga pamięci. Za pomocą tego maleństwa mogę ściągnąć rozbierane fotki Brada Pitta, zanim zdążysz powiedzieć „tał”
Kuszące…
– Zastanawiałam się, czy mógłbyś mi kogoś wygooglować?
– Ależ naturalnie. – Marco usiadł przed komputerem i otworzył przeglądarkę. – Jak się nazywa?
Zerknęłam nerwowo przez ramię, sprawdzając, czy nie widać na horyzoncie mamy.
– Larry Springer.
Marco wpisał imię i nazwisko.
– Dwanaście tysięcy wyników. Rety. Sporo.
– Czego dokładnie szukasz? – zapytał, klikając w dwa pierwsze linki na ekranie. Jeden przenosił na stronę senatora ze stanu Waszyngton, drugi na stronę upamiętniającej jakiegoś pastora, który zmarł w 1842 roku. Nic mi to nie dawało.
– Sama nie wiem. – Westchnęłam. – Adresu, numeru telefonu? Muszę się z nim skontaktować.
– Aha. – Marco wystukał coś szybko na klawiaturze i po chwili wszedł w książkę telefoniczną. Wpisał imię i nazwisko. – Wiesz, gdzie mieszka?
Przygryzłam wargę, ponownie zerkając przez ramię.
– Spróbuj Las Vegas.
– Och, Miasto Grzechu. To moje ulubione miasto, skarbie. – Marco poruszył filuternie brwią, dodając do zaawansowanego wyszukiwania nazwę miasta. Pojawiła się strona z nazwiskami i numerami telefonów.
– Okej, mamy numery telefonów trzech Larrych Springerów, dwunastu L. Springerów i paru Lawrence'ów. Adresów brak. A tak w ogóle, co to za facet? Twój nowy chłopak?
Usłyszałam, jak otwierają się drzwi salki na tyłach. Wyszła z nich pani R. która pocierała miejsce nad górną wargą. Wyglądała, jakby namiętnie całowała się z papierem ściernym.
– Nie, nie. To… po prostu ktoś, kogo szukam – odparłam wymijająco. Marco jest słodki, ale jest tez strasznym plotkarzem. Powierzyć mu tajemnicę to jak zamieścić ogłoszenie w „Cosmo”. Wkrótce dowiedzieliby się o niej wszystkie modne kobiety i geje w kraju.
– Och, czy chodzi o jakąś sprawę prowadzoną przez Ramir… – Urwał i zakrył usta dłonią, przypominając sobie o Przysiędze. – Eee, to znaczy przez tego seksownego gliniarza? Och, skarbie, jak ja bym chciał z nim pracować. – Marco zaczął się wachlować ręką.
– Nie, to… coś osobistego. – Patrzyłam, jak mama podaje pani R. butelkę mleczka kosmetycznego, wskazując czerwoną skórę nad jej górną wargą.
– Mógłbyś mi wydrukować tę stronę? – zapytałam, chowając się za monitorem, żeby mama mnie nie zobaczyła.
– Jasne, skarbie – powiedział Marco i włączył drukarkę.
– Super. Dzięki. – Byłam całkowicie pochłonięta obserwowaniem mamy i pani R. Kierowały się do recepcji. Pani R masowała się nad górną wargą, a mama wykonywała przepraszające gesty.
– Proszę bardzo, skarbeńku, – Marco podał mi świeżo wydrukowaną kartkę.
– Dzięki! Muszę lecieć – Rzuciłam się zgięta wpół do drzwi. – Jestem ci bardzo wdzięczna, Marco!
– Ciao, Bella! Pozdrów ode mnie Pana Przystojniaka! – zawołał za mną, a ja wypadłam przez szklane drzwi i pognałam przed siebie tak szybko, jak tylko się dało w butach na pięciocentymetrowym obcasie.
Pomimo wysiłków Dany, by przestawić mnie ze słodyczy na hantle, nie mogłam złapać tchu, kiedy po przebiegnięciu półtorej przecznicy dotarłam w końcu do mojego dżipa. Już w samochodzie przebiegłam wzrokiem listę od Marca, zbierając się na odwagę, by wyciągnąć komórkę i zacząć dzwonić. Za którymś z tych numerów krył się mój ojciec. Co mu powiem? „Dostałam twoją wiadomość, mam nadzieję, że nie oberwałeś kulki, dlaczego, do cholery, odszedłeś, zanim zdążyłam zgromadzić fajne wspomnienia o tym, jak chodziliśmy razem do zoo?” Nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że dopóki z nim nie porozmawiam, będą mnie prześladować wizje tego, jak leży martwy w jakimś kanale. Zaczerpnęłam tchu i wystukałam pierwszy numer.
Połączyłam się z automatyczną sekretarką. Podobnie było w przypadku kolejnych pięciu numerów. Większość od razu wyeliminowałam. Pierwszy Larry Springer był, na moje ucho, osiemdziesięciolatkiem, nagranie na drugiej sekretarce wskazywało na małolata z college'u, a trzeci głos należał do mężczyzny z wyraźnym hiszpańskim akcentem.
Obdzwoniłam już połowę L. Springerów, kiedy mój żołądek zaburczał tak głośno, że aż podskoczyłam. Przypomniałam sobie, że nie jadłam nic od czasu wczorajszego, lodowego obżarstwa. Uruchomiłam silnik i pojechałam do McDrive'a na rogu Beverly i Wilshire. Wzięłam big maca, duże frytki i truskawkowego szejka. Na deser zjadłam ciastko z jabłkiem. No co, w końcu to były śniadanie i lunch.
Zanim zjadłam ostatnią frytkę, a w kubku po szejku został już tylko roztopiony lód, zawęziłam moją listę do dwóch Larrych. Pod pierwszym numerem telefon dzwonił i dzwonił, pod drugim włączyło się bezosobowe, automatyczne powitanie sekretarki. Zarówno jeden, jak i drugi numer mogły należeć do mojego ojca.
Teraz musiałam się jakoś dowiedzieć, do jakich adresów są przypisane te numery. Gdybym znała adresy, mogłabym zadzwonić na policję w Vegas i powiedzieć, żeby sprawdzili, czy pod którymś z nich nie ma przypadkiem zwłok z ranami postrzałowymi.
Spojrzałam na zegarek. Piętnaście po czwartej. Wkrótce skończy się prowadzony przez Danę pilates dla ciężarnych i jeśli zaraz wskoczę na Czterystapiątkę, powinnam złapać ją, zanim zacznie kurs tańca na rurze dla seniorek.
Po przebiciu się przez przed – przed – szczytowy ruch (Okej, przyznaję: w LA. autostrady zawsze wyglądają, jakby były godziny szczytu, choć ja uparcie wierzę, że można dotrzeć z Citadel do Beverly Center szybciej niż w godzinę, tyle tylko, że między trzecią a piątą rano), zatrzymałam mojego dżipa na parkingu przed Sunset Gym, mieszczącej się w ogromnym budynku z betonu i szkła. W środku znajdują się, między innymi, basen o wymiarach olimpijskich, siedem kortów do racquetballa i kawiarnia Starbucks. Zrezygnowałam z usług parkingowego, dochodząc do wniosku, że zaliczę półminutowy spacer od mojego auta do siłowni na poczet codziennej porcji ćwiczeń.
Straż w recepcji trzymał nie kto inny jak ostatni były chłopak Dany, Gość Bez Szyi. Gość Bez – Szyi był jednym ze współlokatorów Dany w domu w Studio City, który dzieliła z paroma innymi aktorami zarabiającymi na życie jako trenerzy fitness. Chodzili ze sobą przez dwa tygodnie, dopóki Dana nie przyłapała go na dostawianiu się do jednej ze stałych klientek siłowni. Zarzekał się, że tylko mierzył jej mięśnie klatki piersiowej, ale nawet Dana tego nie kupiła. Powiedziała, żeby więcej do niej nie dzwonił i zamieściła w gazecie ogłoszenie o poszukiwaniu nowego współlokatora. Obecnie w dawnym pokoju Gościa Bez Szyi mieszkała Dziewczyna o Figurze Patyczaka, która, jak głosi plotka, dublowała Lindsey Lohan w rozbieranych scenach.
Wyłowiłam z torebki mój karnet (był pod snickersem i pustym opakowaniem po m &msach), pomachałam nim Gościowi Bez Szyi i poszłam szukać Dany. Znalazłam ją w jednej z mniejszych salek, gdzie dyrygowała ciężarnymi kobietami. Na wszelki wypadek szybko sprawdziłam, czy w moim oddechu nie czuć przypadkiem truskawkowego szejka. Kiedy kobiety się rozeszły, Dana podbiegła do mnie, z butelką wody witam inizowanej w ręce.
– Hej – rzuciła, upijając długi łyk. – Czyżbyś przyszła na zajęcia z tańca na rurze?
– O kurczę, zapomniałam zabrać z domu mój kostium striptizerki. Dana zignorowała mój sarkazm.
– To świetnie robi na pośladki.
– Może następnym razem. Przed chwilą jadłam. – Dwie godziny temu. Dana patrzyła na mnie, mrużąc oczy.
– Czy to co widzę na twoim topie, to okruszki z frytek? – Odruchowo się otrzepałam. – Maddie, myślałam, że uzgodniłyśmy, że zadbasz bardziej o swoje ciało. Wiesz, jak niezdrowe są frytki? Równie dobrze mogłabyś sobie wstrzykiwać tłuszcz w żyły.
Westchnęłam.
– Przyjdę jutro i w ramach pokuty będę robić brzuszki.
– Obiecujesz?
Niechętnie skinęłam głową, czując, jak mięśnie brzucha zaciskają się w proteście na pochłoniętym przeze mnie hamburgerze.
– Okej – powiedziała Dana, popijając wodę – Skoro nie przyszłaś tańczyć na rurze, co cię sprowadza?
– Byłam ciekawa, czy masz jeszcze numer do jednego faceta, z którym się kiedyś spotykałaś. Tego, który pracował w telekomunikacji.
– Teda z Yerizonu? Jasne, że mam. A co?
Opowiedziałam Danie o dziwnej wiadomości na mojej sekretarce i o tym jak prowadziłam telefoniczne poszukiwania w Las Vegas. Dana sączyła witaminizowaną wodę, a jej oczy robiły się coraz większe i większe.
– Myślisz, że został postrzelony? – zapytała, kiedy skończyłam. Przygryzłam wargę.
– Nie wiem.
– Założę się, że chodzi o jakieś porachunki mafijne. W Vegas rządzi mafia. – Dana pokiwała głową.
– To nie ma nic wspólnego z mafią.
– Rico powiedział mi, że egzekucje mafijne wykonuje się berettami kaliber 45. Czy to brzmiało jak wystrzał z beretty?
Westchnęłam w duchu.
– Słuchaj, nie jestem pewna, czy został postrzelony. Pomyślałam tylko… że mogłabym zadzwonić na policję w Vegas i poprosić, żeby to sprawdzili. Tyle że najpierw muszę się dowiedzieć, gdzie mają sprawdzić.
Dana wzruszyła ramionami.
– Dobrze, już dobrze. Zaraz po zajęciach zadzwonię do Teda i dowiem się, czy może skombinować te adresy.
– Dzięki. – Podałam Danie kartkę z numerami. Po chwili odeszła do grupki osiemdziesięciolatek, które lubiły udawać striptizerki. Wzdrygnęłam się. Głównie dlatego, że kiedy zaczęły tańczyć do I'm Too Sexy uświadomiłam sobie, że nawet po trzech margaritach nie jestem tak gibka jak one. Przygnębiająca myśl.
Po spotkaniu z Daną zaczęłam odczuwać lekkie wyrzuty sumienia z powodu mojego obfitego lunchu. Postanowiłam, że kolacja będzie zdrowsza. W drodze do domu zatrzymałam się w Magie Happy Time Noodle i wzięłam podwójną porcję kurczaka moo shoo (kurczak to w końcu chude mięso) z makaronem ryżowym (ryż nie tuczy, prawda?)
Wlokąc się Czterystapiątką, jeszcze raz spróbowałam skontaktować się z dwoma ostatnimi Larrymi. Rezultat był taki sam jak poprzednio. Pod pierwszym numerem nikt nie odbierał, pod drugim znowu usłyszałam bezosobowe nagranie z sekretarki. Zastanawiałam się, czy nie zostawić wiadomości, ale ponieważ ciągle nie zdecydowałam co powiedzieć, rozłączyłam się przed sygnałem nagrywania. Miałam nadzieję, że Ted z Verizonu jest dziś w dobrym humorze.
Zaparkowałam samochód na ulicy i z chińszczyzną w ręce, zaczęłam wspinać się po schodach do mojego mieszkania. Byłam w połowie drogi na górę, kiedy poczułam mrowienie na karku. Miałam dziwne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Powoli odwróciłam się i omiotłam wzrokiem ulicę. Moją uwagę natychmiast przykuł niebieski dodge neon z wgniecionym błotnikiem, stojący przed sąsiednim budynkiem. Nie miałam stuprocentowej pewności, czy to ten sam samochód, który wczoraj jechał za mną i Daną, ale ponieważ po LA. jeżdżą góra dwa niebieskie neony, prawdopodobieństwo było całkiem duże.
Zeszłam na dół i niedbałym krokiem ruszyłam w stronę dodge'a. Byłam zaledwie parę metrów od niego, kiedy kierowca ruszył nagle z piskiem opon, jak w kiepskim filmie policyjnym z lat siedemdziesiątych, i po chwili zniknął, biorąc zakręt tak gwałtownie, że aż go zarzuciło. Nie miałam nawet czasu przyjrzeć się kierowcy; zdążyłam tylko zobaczyć, że był to facet.
Nawet gdybym wierzyła w zbiegi okoliczności, ten uznałabym za wyjątkowo niesamowity i dziwaczny. Choć neon zniknął, nagle poczułam się bardzo nieswojo, stojąc sama na otwartej przestrzeni. Pomknęłam na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz, i zamknęłam drzwi mieszkania na zamek. Dla pewności (i dlatego, że obejrzałam w swoim życiu zbyt wiele horrorów), zajrzałam pod futon, za drzwi łazienki i do szafy. Jak można było przewidzieć, nigdzie nie czaił się Boogeyman. To uświadomiło mi, że jestem śmieszna. Neon należał pewnie do syna mojej sąsiadki. To, że nagle ruszył, nie miało zapewne nic wspólnego z tym, że szłam w jego kierunku. Prawdopodobnie był to zupełnie inny samochód niż ten, który jechał za mną i Daną.
Mimo to wolałam, żeby drzwi były zamknięte, a jedząc chińszczyznę, miałam pod ręką nóż firmy Ginsu. Tak na wszelki wypadek. (Hej, nie jestem idiotką. W horrorach blondynki zawsze giną pierwsze).
Pochłonęłam chińszczyznę rekordowo szybko i przez resztę wieczoru bazgrałam od niechcenia szkice plastików Rainbow Brite, w przerwach dzwoniąc do Larrych. Niestety, za każdym razem rezultat był ten sam. Miałam nadzieję, że Dana będzie miała więcej szczęścia z Tedem z Verizonu. Po Lettermanie jeszcze raz zadzwoniłam pod oba numery, po czym uznałam, że na dzisiaj wystarczy. Rozłożyłam futon i zapadłam w niespokojny sen. Śnili mi się mafiosi o twarzy Raya Liotty.
Mogłabym przysiąc, że minęło zaledwie pięć minut, od kiedy się położyłam, gdy usłyszałam walenie do drzwi. Jednak kiedy otworzyłam oko, zobaczyłam, że jest jasno, a zegarek wskazuje siódmą trzynaście. Jęknęłam, znowu słysząc łomotanie. Czy ludzie poszaleli, żeby tak wcześnie wstawać?
Z ociąganiem odrzuciłam kołdrę i wstałam, a następnie powlokłam się półprzytomna do drzwi.
– Idę – mruknęłam, kiedy osoba po drugiej stronie zaczęła walić w nie z taką siłą, że zaczęłam się bać, iż wyważy drzwi.
Przyłożyłam na wpół otwarte oko do wizjera.
To co zobaczyłam, obudziło mnie szybciej niż duża mocha latte. Ciemne, zmierzwione włosy, ciemne oczy, mała biała blizna przecinająca lewą brew. Silna szczęka pokryta seksownym jednodniowym zarostem i czarny dopasowany T – shirt, na którego widok od razu poczułam się jak kotka w marcu.
Ramirez.