178031.fb2
Przez resztę podróży, co trzy minuty oglądałam się za siebie, sprawdzając, czy nie jedzie za nami neon. Więcej się nie pojawił. Mimo to, mrowienie na karku towarzyszyło mi do samego Las Vegas.
– Witajcie w Mieście Grzechu, dziewczęta! – powiedział Marco, podskakując z podnieceniem na siedzeniu, kiedy wjechaliśmy na Las Vegas Boulevard. Minęliśmy zamek Excalibur i piramidę Luxor, prawie wpadając na białą limuzynę przed nami, kiedy Marco dostrzegł New York, New York. – Rety, a oto i ona. Pani Wolność we własnej osobie! – zawołał, przyciskając dłonie do serca.
– Skarbie, wiesz, że to nie jest prawdziwa Statua Wolności? – zapytała Dana. Marco zignorował ją, skręcając z zamglonym wzrokiem w Tropiczna Avenue. Zatrzymaliśmy się przed wejściem do New York, New York.
– Och, patrzcie! Most Brooklyński i nowojorski port! Dokładnie takie, jak je sobie wyobrażałem.
Obie z Daną przewróciłyśmy oczami.
Marco oddał kluczyki parkingowemu w czerwonym uniformie, a my złapałyśmy nasze niewielkie torby podróżne. Marco sięgnął na tylne siedzenie i wyciągnął olbrzymią walizę w lamparcie cętki, w której z powodzeniem zmieściłoby się kilkuletnie dziecko.
– Zabrałeś całą szafę? – zapytałam. Marco zamrugał.
– Skarbeńku, to dopiero początek. – Otworzył bagażnik, gdzie ujrzałyśmy jeszcze trzy torby od kompletu.
W myślach pacnęłam się dłonią w czoło.
Kiedy Marco, dysząc i sapiąc, załadował swoje klamoty na wózek bagażowy, ruszyliśmy do środka, gdzie dzwoniły automaty, powietrze było ciężkie od dymu papierosowego i co jakiś czas ktoś głośnym okrzykiem dawał upust radości z powodu wygranej. W kasynie nie było okien i ciężko było się zorientować, czy jest druga po południu, czy druga nad ranem. Wszędzie roiło się od ludzi, począwszy od turystów w T – shirtach z napisem „Widziałem Zaporę Hoovera” po kobiety w obcisłych (a nawet lekko zdzirowatych) sukniach wieczorowych i szpilkach. Miałam wrażenie, że znaleźliśmy się w innym wymiarze, gdzie nie istnieją pojęcia takie, jak czas, przestrzeń i dobry gust.
Po lewej znajdowała się recepcja urządzona w stylu art deco. Ustawiliśmy się w kolejce obładowanych bagażami graczy i w końcu dotarliśmy do wysokiego, chudego recepcjonisty, który miał straszny trądzik i plakietkę z imieniem; Jim.
– Witamy w Nowym Jorku – powiedział Chudy Jim, zwracając się do piersi Dany.
– Rety, słyszałaś? Nawet ma nowojorski akcent – szepnął do mnie Marco, z przejęcia wznosząc się i opadając na palcach stóp. Nie miałam serca powiedzieć mu, że Jim ma akcent z New Jersey.
– Mam rezerwację na nazwisko Maddie Springer – oznajmiłam, podając Jimowi swoją kartę kredytową. Zerknął na nią, po czym znowu utkwił wzrok w biuście Dany.
Na szczęście Dana była zbyt zajęta ślinieniem się na widok automatów z pokerem, żeby to zauważyć.
Chudy Jim wystukał coś na klawiaturze.
– Zgadza się, dwójka dla niepalących, do środy.
Skinęłam głową. Miałam nadzieję, że trzy dni wystarczą, żeby namierzyć Larry'ego i pomóc mu wykaraskać się z kłopotów, które zmusiły go do skontaktowania się ze mną. – Chcielibyśmy wynająć jeszcze jeden pokój – powiedziałam, spoglądając na Marca i jego bambetle.
– Okej – odparł Chudy Jim i znowu zastukał w klawiaturę. – Mamy wolny Apartament Markiza na czternastym piętrze.
– Cudownie! – Marco aż przyklasnął. Chudy Jim się uśmiechnął.
– Pierwszy raz w Nowym Jorku?
– Proszę go nie zachęcać – powiedziałam błagalnie.
– Markiz kosztuje czterysta dziewięćdziesiąt pięć dolarów za dobę. Marco przestał podskakiwać.
– Słucham? – wykrztusiłam.
– Przykro mi – bąknął Chudy Jim, wzruszając kościstymi ramionami. – Nic innego nie mogę zaproponować. Bette Midler występuje w tym tygodniu w Cabaret Theater. Zawsze, kiedy Bette jest w mieście, mamy zajęte wszystkie, eee… – Urwał, nachylił się i dokończył głośnym szeptem -…tanie pokoje.
– Rety, rety! – Marco wbił mi w rękę pomalowane na czarno paznokcie. – Bette Midler tu jest? Chyba zemdleję. Łapcie mnie.
Dana i ja nawet nie drgnęłyśmy.
– Mogę wam załatwić dostawkę – zaproponował Jim.
Choć nie bardzo uśmiechało mi się dzielenie pokoju z boską Miss M., wiedziałam, że dopóki nie rozbiję banku, to wszystko, na co możemy sobie pozwolić.
– Dobrze, niech będzie dostawka.
– Proszę bardzo. Pokój 1205. Windy znajdują się na końcu kasyna, po prawej. Życzę udanego pobytu i – dodał, zwracając się do piersi Dany – proszę dać mi znać, gdybym mógł go w jakikolwiek sposób uprzyjemnić.
Wzięłam klucze i oddaliłyśmy się z Daną, zanim Chudy Jim zdążył wypalić wzrokiem dziurę w jej bluzce. Marco podążył za nami, przystając na moment, żeby posłuchać „ulicznego grajka” grającego New York State of Mind na saksofonie.
Przeszliśmy przez kasyno, stylizowane na Central Park (ze sztucznymi drzewami, fontannami i latarniami), i pojechaliśmy windą do pokoju, gdzie ciągnęliśmy mieszadełka z minibaru, żeby ustalić kto będzie spał na dostawce. Przegrała Dana, wyciągając najkrótsze. Zaczęła się rozpakowywać, a Marco poszedł do „azylu dziewczynek”, żeby się odświeżyć. Zadzwoniłam do domu, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie mam na sekretarce nowej wiadomości od Larry'ego. Ale nie dzwonił.
Pierwsza wiadomość – mama. Była zadowolona, że odpuściłam sobie Larry'ego i miała nadzieję, że dobrze się bawię w Palm Springs. Poczułam maleńkie, maciupeńkie wyrzuty sumienia. Tym bardziej że jakaś część mnie (ta, która nie miała faceta od tak dawna, że nawet Scott Baio wydawał się pociągający) trochę żałowała, że faktycznie nie wyjechałam z Ramirezem. W końcu, zjawił się, gdy tylko się dowiedział, że potrzebuję jego pomocy. I choć nie chciałam tego przyznać, jego pocałunek był całkiem miły. No dobrze. Był bardzo miły. Tak miły, że na dobre zaczęłam fantazjować o wakacjach w Palm Springs. Wyobraziłam sobie słoneczne, błękitne niebo, połyskującą wodę w – basenie, i Ramireza w skąpych kąpielówkach. Albo, jeszcze lepiej, bez kąpielówek…
Zanim zdążyłam dojść do najciekawszego wątku fantazji, sekretarka zaczęła odtwarzać kolejną wiadomość.
– „Maddie? Gdzie jesteś, do cholery?”
Pan Skąpe Kąpielówki we własnej osobie. Nie wydawał się zadowolony.
– „Wiem, że nie ma cię w domu, bo właśnie stoję pod drzwiami” – powiedział, starając się nie warczeć. – „Proszę, powiedz mi, że po prostu wyszłaś do fryzjera, na woskowanie wąsika czy coś w tym stylu'„.
Hej! O co mu chodzi z woskowaniem wąsika? Przyjrzałam się swojemu odbiciu w mosiężnym kloszu lampy.
– „Zadzwoń do mnie, kiedy odsłuchasz tę wiadomość”. – Jego ton wyraźnie wskazywał, że nie była to prośba tylko rozkaz.
Rozważałam to przez jakieś pół sekundy. I ani chwili dłużej. Za kogo on się uważa? Znika na całe sześć tygodni i ani razu nie raczy do mnie zadzwonić. Poza tym, uwaga o woskowaniu była ciosem poniżej pasa.
Skasowałam wiadomość, ciągle przyglądając się swojemu odbiciu w poszukiwaniu czarnych włosków.
– Dana, powiedz mi prawdę. Mam wąsy?
Dana, która wyjmowała właśnie z torby buty do biegania, spojrzała na mnie zaskoczona.
– Oczywiście, że nie.
Zmrużyłam oczy, nadal wpatrując się w lampę.
– Ale powiedziałabyś mi, gdybym miała? Nie pozwoliłabyś, żebym paradowała po mieście zarośnięta jak Groucho Marx, prawda?
– Jaki znowu Groucho? – Dana patrzyła na mnie skonsternowana.
– No ten facet w okularach, z wielkim nosem.
– Maddie, zdecydowanie nie masz wielkiego nosa.
– Pani Rosenblatt powiedziała, że mam meszek nad górną wargą. Dana oparła dłonie na biodrach.
– Pani Rosenblatt twierdzi, że widzi zmarłych. Fakt.
Odpuściłam ten temat i zaczęłam się przyglądać Danie. Wyjęła z torby trzy stroje gimnastyczne, lokówkę, olbrzymi lakier do włosów i komórkę.
– Wyczesany telefonik, skarbie – powiedział Marco, wychodząc z łazienki. – Czy ma funkcję video streaming? Marzę o takim.
Zmrużyłam oczy, przyglądając się komórce. Nie miała typowej dla Dany obudowy różowej w groszki. Czy to nie był…
– Marco, zostaw to…
Za późno. Marco wydał z siebie chrapliwe stęknięcie, po czym przewrócił oczami i upadł na podłogę.
– Dana! – wrzasnęłam, dopadając do Marca. Sprawdziłam mu puls.
– Spokojnie, to tylko mały wstrząs. Nic, mu nie będzie. – Dana podniosła telefon i wcisnęła czerwony guzik, budząc paralizator do życia. – Widzisz? Rico powiedział, że to jest praktycznie nieszkodliwe.
Jak cholera. Marco miał miarowy puls, ale w kąciku ust zaczęła mu się zbierać ślina.
– Po co to w ogóle zabrałaś?! – wrzasnęłam. Poklepałam Marca po policzkach, żeby go ocucić. Jego głowa opadła na bok, a język wystawał z ust, jak u golden retrievera.
– Jak to po co? – odparła Dana, gapiąc się na mnie. – Twój tata został postrzelony przez jakiegoś mafiosa! Dopiero za tydzień będę miała ladysmith, więc uznałam, że lepsze to niż nic.
Zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu. Potem zmówiłam krótką modlitwę do świętego… Cóż, przyznaję się bez bicia, że nie pamiętam imienia ani jednego świętego, jako że w szkółce niedzielnej całą moją uwagę zaprzątał Bobby Tanner, który siedział dwa rzędy przede mną. Był niesamowicie podobny do Kirka Camerona i w wieku dwunastu lat używał old spice'a swojego taty. Ale byłam pewna, że istniał jakiś święty, który zsyła cierpliwość tym, których najlepsza przyjaciółka upiera się nosić przy sobie niebezpieczną broń.
– Dana, po prostu schowaj to gdzieś, okej? – Wzruszyła ramionami.
– Okej. Myślałam, że będziesz zadowolona, że przynajmniej jedna z nas zabrała coś do obrony. – Dana schowała paralizator do torebki. – Nie zapominaj, że mamy tu do czynienia z mafią.
Odpowiedziałam wolno i wyraźnie.
– W Las Vegas już nie ma mafii. Dana pokręciła głową.
– Ale ty jesteś naiwna, Maddie.
Szukałam jakiejś dobrej riposty, kiedy Marco zaczął odzyskiwać przytomność.
– Co… ę… ało? – wymamrotał, ciągle z wywalonym językiem.
– Poraził cię paralizator Dany.
– Aaliator? – Zrobił wielkie oczy. – Aki aaliator?
Pomogłam mu usiąść. Po chwili odzyskał władzę w kończynach i otarł ślinę z brody. Dana przyniosła z łazienki szklankę wody i po dziesięciu minutach mrugania oczami oraz drgawek, Marco prawie wrócił do normalności. O ile w jego przypadku można w ogóle mówić o normalności.
– Rozmazał mi się tusz? – zapytał. Postanowiłam być miła i skłamałam.
– Nie. Wyglądasz świetnie.
– Zmieniłem zdanie. Wcale nie chcę tego diabelstwa. – No to było nas już dwoje.
Kiedy Marco doszedł do siebie na tyle, że mógł wstać, zdecydował, że musi się przejść. Najlepiej po Soho Village – centrum zakupowym na dole. Też miałam na to ochotę, ale z drugiej strony chciałam jak najszybciej odnaleźć Larry'ego.
Zmusiłam Danę do zostawienia paralizatora w pokoju i z powrotem wskoczyłyśmy do niebieskiego mustanga. Pierwszym Larrym na naszej liście był L. Springer, który mieszkał w Południowym Vegas i najwyraźniej nie uznawał automatycznych sekretarek.
Południowe Vegas jest dzielnicą budynków wielorodzinnych z przyległymi basenami oraz większą liczbą palm niż na Florydzie.
Zatrzymałyśmy się przed bramą ciemnopomarańczowego domu otoczonego palmami, gdzie ćwierkały kolorowe ptaszki i szemrały dwie fontanny.
Niestety, nasz L. Springer okazał się Luanną Springer, czarnoskórą kobietą z najdłuższymi i najwymyślniej pomalowanymi paznokciami, jakie kiedykolwiek widziałam. Powiedziała, że pracuje w hotelu Wynn jako kelnerka i nigdy nie słyszała o Larrym. Jeśli nie liczyć namiarów na jej manikiurzystkę, odjechałyśmy z Daną z pustymi rękami.
Wróciłyśmy na Piętnastkę i jechałyśmy na północ, dopóki nie dotarłyśmy do Dwieściepiętnastki, prowadzącej na przedmieścia Vegas, do Henderson. Henderson składa się z dziesiątek nowych, beżowych osiedli, z obowiązkowymi centrami handlowymi i hipermarketami. Minęłyśmy dwa parki z boiskami z idealnie zieloną trawą, która musiała być podlewana z dziesięć razy dziennie, żeby tak pięknie wyrosnąć na pustyni. Na ulicach przeważały minivany i SUV – y, wszystkie z fotelikami dziecięcymi, a kolor khaki wydawał się tu bardzo na czasie. Ogólnie rzecz biorąc, bardzo przyjazne rodzinne otoczenie. (Chyba nie muszę dodawać, że nigdzie nie widziałyśmy ani śladu mafii. Myślę, że Dana była nieco zawiedziona).
Skręciłyśmy w Arroyo Grande, kierując się do osiedla Desert Sands Oasis. Potem znowu w prawo, w Warm Sands Road, dalej Hidden Sands Court i w lewo w Sand Storm Way aż dotarłyśmy pod numer 319 na Sand Hill Lane. Stał tu nijaki, piętrowy dom w (a jakże) piaskowym kolorze. Na trawiastym podwórku były skalniak i łatwe w utrzymaniu sukulenty, które kwitły maleńkimi, różowymi kwiatkami.
Do tego domu idealnie pasowały pełnoetatowa mamuśka i trójkołowy rowerek. W ogóle nie przystawał do moich wyobrażeń o tacie szpiegu czy tacie gwieździe rocka. Prędzej mógłby w nim mieszkać wzorowy ojciec rodziny. Co pociągało za sobą pytanie: czy Larry ma inną rodzinę? Czy po tym, jak zostawił mamę i mnie, zaczął wszystko od początku z nową żoną? A co gorsza… czy miał nowe dzieci? Przygryzłam wargę, a moje botki od Gucciego z wygodnej włoskiej skóry nagle zrobiły się ciężkie jak z ołowiu.
– Wszystko w porządku? – zapytała Dana, kładąc mi rękę na ramieniu. Nie.
– Tak, jasne. Chodź.
Okiełznałam moją nadaktywną wyobraźnię i zmusiłam stopy do opuszczenia samochodu oraz poniesienia mnie kamienną ścieżką do frontowych drzwi. Zapukałam trzy razy, przygotowując się na widok uroczych, jasnowłosych maluchów w identycznych ubrankach. Ale nikt się nie pojawił. Przestępując z nogi na nogę, Dana nacisnęła dzwonek. Wysłuchałyśmy jego nudnej, przytłumionej melodii, ale nadal nic się nie działo.
– Co dalej? – rzuciła Dana.
Zacisnęłam usta, próbując dojrzeć coś przez firanki. Jeśli mój ojciec leżał martwy przy telefonie, to w jakimś innym pomieszczeniu. Z tego co widziałam, w salonie połączonym z jadalnią nie było ludzi. Dostrzegłam tylko dębowy stół i krzesła oraz wielką sofę z obiciem w kwiaty.
– Nie ma ich – powiedział jakiś głos.
Odwróciłyśmy się z Daną i zobaczyłyśmy na sąsiednim podwórku mężczyznę z wężem ogrodowym. Był niski, łysiejący, ze skórą pomarszczoną jak u sharpeia. Równie dobrze mógł mieć osiemdziesiąt, jak i sto pięćdziesiąt lat.
– Na podjeździe nie ma samochodu – wyjaśnił. – Zawsze parkują na podjeździe.
Użył liczby mnogiej. Przygryzłam wargę, próbując odpędzić uporczywe myśli o jasnowłosych berbeciach.
– Zna ich pan? – zapytałam. Wzruszył ramionami.
– Mówimy sobie „dzień dobry”.
– Szukamy Larry'ego Springera. Mieszka tutaj? – zapytała Dana. Pokręcił głową.
– Przykro mi, ale tu mieszkają tylko dwie babeczki. – Na jego pomarszczonej twarzy pojawił się uśmiech. – Jest na co popatrzeć. Chyba są tancerkami.
Tancerkami? To wzbudziło moje zainteresowanie.
– Wie pan jak się nazywają?
– Tęższa, blondynka, ma na imię Harriet. Druga jest ruda. Bardzo wysoka, co najmniej metr osiemdziesiąt, długie nogi. Ma na imię Lila, albo Lana, albo jakoś tak.
Serce zaczęło mi szybciej bić.
– A może Lola? – Czyżby ta Lola? Znowu się uśmiechnął. – Tak. Lola.
– Nie wie pan, kiedy wrócą? – zapytałam. Wzruszył ramionami.
– Nie, przykro mi. Wiem tylko, że pracują wieczorami. Tak jak mówiłem, myślę, że obie są tancerkami.
Podziękowałyśmy Panu Sharpei i wróciłyśmy do mustanga.
– Czyli co, wracamy tu rano? – zapytała Dana.
Jeszcze raz spojrzałam na dom. Nie wiem czemu, ale poczułam ucisk w żołądku. Miałam niejasne przeczucie, że im więcej czasu upłynie, tym mniejsze będą szanse odnalezienia Larry'ego żywego. Nie miałam ochoty siedzieć w podrabianym Nowym Jorku i czekać nie wiadomo na co.
– Może spróbujemy się dowiedzieć, w którym klubie pracują? – zaproponowałam.
Dana wzruszyła ramionami.
– Dobra. Tylko od czego zacząć poszukiwania dwóch striptizerek z przedmieścia?
Skarciłam ją spojrzeniem.
– Tancerek. – Nie byłam pewna, dlaczego ich bronię. Może po prostu wolałam, żeby moja ewentualna macocha nie była striptizerką.
– Może Jim mógłby nam pomóc? – powiedziała Dana. – Ten recepcjonista. Powiedział, że chętnie pomoże, gdybyśmy czegoś potrzebowali.
Nie sądziłam, by akurat o taką pomoc mu chodziło. Z drugiej strony, wyglądał na faceta, który wie, gdzie znaleźć strip… to znaczy, tancerki.
Wróciłyśmy na Dwieściepiętnastkę i pognałyśmy do Vegas. Pół godziny później, stałyśmy przed pulpitem Chudego Jima. Facet znowu utkwił wzrok w klatce piersiowej Dany, jakby gapienie się mogło dać moc widzenia przez ubranie.
– Zastanawiałyśmy się. czy przypadkiem nie wiesz czegoś na temat dwóch tancerek? – zaczęłam. – Nazywają się Harriet i Lola?
Jim wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Macie pojęcie, ile jest w Las Vegas striptizerek? – Tancerek – poprawiłam.
Jego uśmiech zrobił się jeszcze szerszy.
– Okej, tancerek. Słuchajcie, jeśli kręcą was takie rzeczy – poruszył brwiami – to niedaleko jest taki jeden klub. Nazywa się Kit Kat Bar. Same gorące laski. Na pewno dobrze się tam wami zajmą – obiecał piersiom Dany. – Tak się składa – ciągnął, a jego oczy zaczęły błyszczeć na samą myśl o jakiejś damsko – damskiej akcji – że za dwie godziny kończę pracę. Chętnie zostanę waszym przewodnikiem.
Wzdrygnęłam się w duchu. Nawet ja nie byłam aż tak zdesperowana.
– Szukamy dwóch konkretnych tancerek. – Powtórzyłam mu opis, który podał nam Sharpei. – Nie wiesz gdzie możemy je znaleźć?
Chudy Jim ściągnął brwi.
– Może i wiem. Bo to chyba o tą rudą chodzi. W zeszły weekend mój kumpel miał urodziny i z tej okazji zabraliśmy go do Victoria Club. Nie pamiętam blondynki, ale Lola… – Gwizdnął cicho. – Ją trudno zapomnieć.
– Victoria Club, tak? – upewniłam się.
– Aha – przytaknął Chudy Jim. – Strasznie się wtedy spiłem, więc nie pamiętam szczegółów, wiem tylko, że świetnie się bawiłem. Wiecie – powiedział, znowu zwracając się do biustu Dany – wam też mógłbym zapewnić tam niezłą rozrywkę dziś wieczorem.
Przykro mi to mówić, ale przez jakieś pół sekundy Dana zdawała się rozważać tę propozycję.
– Nie, dzięki – wyrzuciłam szybko. – Trochę nam się śpieszy. Powiesz nam gdzie jest ten klub?
– W śródmieściu, na Fremont Street – odparł Jim, wyraźnie zawiedziony. Niedaleko Neon Museum. Okolica nie jest za specjalna, ale przynajmniej mają tam tanie drinki.
– Dzięki.
– Zawsze do usług pięknych pań – powiedział, kiedy się odwróciłyśmy. – I pozdrówcie ode mnie Lolę!
Po krótkim przystanku w Broadway Burger (wzięłam podwójnego cheeseburgera z obłędną ilością stopionego cheddara, a Dana hamburgera sojowego z kiełkami, które wyglądały jak karma dla trzody), wskoczyłyśmy do mustanga i pojechałyśmy Piętnastką, do śródmieścia, domu pierwszego w Vegas kasyna, słynnego neonu z kowbojem palącym papierosa i największej liczby prostytutek na Zachodnim Wybrzeżu.
Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych rozpoczęła się era wielkich kasyn, Las Vegas Strip stało się wizytówką Vegas przyjaznego rodzinie, a wszyscy degeneraci zostali przegonieni do najstarszej, północnej części miasta. W ostatnich latach, konserwatorzy i miłośnicy historii rozpoczęli kampanię mającą na celu odrestaurowanie historycznego śródmieścia. Wybudowano Fremont, gigantyczny pasaż handlowy, pełen lśniących fasad i nowych neonów. Niestety, według mnie, przypominało to ozdabianie trampek cekinami i udawanie, że to szpilki od Jimmy'ego Choo. Przebrane czy nie, Fremont ciągle było zmorą Las Vegas. Tyle że teraz tonęło w permanentnej, różowawej poświacie neonów.
Victoria Club znajdował się w miejscu, do którego konserwatorzy najwyraźniej nie zdążyli jeszcze dotrzeć. Lub nie mieli dość odwagi. I wcale im się nie dziwię. Gdy tylko wjechałyśmy we Fremont, zobaczyłyśmy błyskające światła wozu policyjnego, zagradzającego ulicę. Poczułam ucisk w żołądku, kiedy dostrzegłam żółtą taśmę policyjną i umundurowanych policjantów zabezpieczających teren. Przed Victoria Club.
– O – ho – Dana powiedziała na głos to, co ja tylko myślałam.
Wzięłam głęboki oddech. Mój żołądek fikał koziołki na myśl o tym, co może znajdować się za tą żółtą taśmą. A raczej, kto.
Dana zaparkowała mustanga przecznicę od klubu, pomiędzy agencją towarzyską i agencją poręczeń majątkowych. Miałyśmy nadzieję, że kiedy wrócimy, samochód Marca ciągle tu będzie.
Victoria Club mieścił się w olbrzymim czarno – złotym budynku w stylu art deco, ozdobionym mnóstwem różowych neonów.
Za policyjnymi barierkami zgromadził się tłum gapiów: bezdomnych, nastolatków i turystów pstrykających fotki, żeby mieć co pokazać po powrocie do Kansas. Umundurowany policjant, stojący za zaporą z żółtej taśmy i białych barierek, próbował przekonać ciekawskich, że „nie ma tu nic do oglądania” – co było oczywistym kłamstwem. Kiedy przecisnęłam się obok faceta, który śmierdział, jakby wykąpał się w whisky, udało mi się zobaczyć chodnik przed klubem. Był czerwony. Czerwona ciecz sączyła się spod czarnego plastiku, przykrywającego ludzkie ciało. Z trudem przełknęłam ślinę. Krew.
Nagle wszystko zaczęło falować i musiałam chwycić się drewnianej, policyjnej barierki, żeby utrzymać równowagę. Facet w kurtce z napisem „Koroner” uniósł nieco brzeg czarnej płachty. Wtedy zobaczyłam mocno owłosioną rękę i obraz przed moimi oczami zrobił się rozmyty. Tata.