178031.fb2 Zab?jstwo na wysokich obcasach - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Zab?jstwo na wysokich obcasach - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

7

Dwie godziny później, Marco skończył dopieszczać swój klubowy wizerunek, na który składały się czarne skórzane spodnie, fioletowa, dopasowana koszulka na ramiączkach i trzy srebrne łańcuszki na szyję. Całość zwieńczył czarny beret. Dodam, że oczy Marca były pomalowane mocniej niż moje czy Dany.

– Gotowy? – zapytała Dana, poprawiając obszyty cekinami top bez ramiączek. Włożyła do niego czarną, obcisłą spódniczkę i pięciocentymetrowe szpilki. Ja zostałam w srebrnych sandałkach, ale przebrałam się w krótszą spódniczkę – czarną ze skóry – i elastyczny, intensywnie czerwony top. Muszę przyznać, te wyglądaliśmy naprawdę fajnie.

– Gotowy.

Tak jak poprzednio zostawiliśmy mustanga na sąsiedniej ulicy i resztę drogi pokonaliśmy pieszo. Żółta taśma policyjna zniknęła sprzed Victoria Club. Jedynym dowodem na to, że wczoraj wydarzyło się tu coś niecodziennego, była jasna plama w miejscu, gdzie ktoś próbował wybielić ślady krwi.

Przed wejściem stała bardzo długa kolejka, bez wątpienia, efekt doniesień prasowych na temat wczorajszego wieczoru. Jęknęłam. Choć uwielbiam moje sandałki, sama myśl o koczowaniu przez godzinę na chodniku w ośmiocentymetrowych obcasach, sprawiała, że podkurczały mi się palce u stóp. Naprawdę.

Wielki jak góra, zgolony bramkarz, w martensach, stał za czerwonym, aksamitnym sznurem oddzielającym czekający tłum od wybranych, którzy już weszli do środka. Facet trzymał w ręce podkładkę, zapewne z listą szczęśliwców, którzy byli na tyle fajni, że nie musieli stać w kolejce.

– Hej – powiedziałam, kiwając mu uwodzicielsko paluszkiem. – Da się jakoś załatwić, żebyśmy tam weszli? – zapytałam, wskazując klub, przez którego ściany przebijała dudniąca muzyka.

Bramkarz spojrzał na kolejkę, a potem znowu na nas.

– Jesteście na liście? – zapytał znużonym głosem, sugerującym, że już to dziś przerabiał i to pięćdziesiąt razy.

Wydęłam usta w kolorze Raspberry Perfection.

– Cóż, właściwie…

Nie dał mi nawet dokończyć, w zamian wskazując kolejkę czekających.

– Stańcie w kolejce. – Ale…

Spojrzał na mnie zimno i powtórzył:

– Stańcie w kolejce. – Cholera.

Już miałam dać za wygraną i zaryzykować utratę czucia w stopach, kiedy do przodu wysunęła się Dana.

– Patrz i ucz się – szepnęła, poprawiając biust, aż w końcu wyglądała, jakby przemycała bomby wodne pod bluzką.

– Heeej – powiedziała, podchodząc do bramkarza. Zatrzymała się i przeczytała imię z jego plakietki. – Pete. – Obdarzyła go szerokim uśmiechem. – Słyszeliśmy, że to najmodniejszy klub w mieście. Moi przyjaciele i ja marzymy, żeby go zobaczyć. Nie chciałbyś nas rozczarować, prawda? – Po tych słowach zatrzepotała rzęsami i nieśmiało dotknęła paznokciem swoich pełnych ust.

Nic. Facet nawet nie drgnął, tylko ponownie nakazał nam gestem, żebyśmy stanęli w kolejce.

Nie zraziło to Dany, która westchnęła.

– W porządku, Pete. Ale wydaje mi się, że twój szef nie będzie zadowolony, kiedy dowie się, kogo spławiłeś.

W oczach bramkarza pojawiło się wahanie.

– Tak, tak – ciągnęła Dana, odwracając się i wskazując na mnie. – Tak się składa, żęto Eddie Izzard.

Szturchnęłam łokciem Marca.

– Kto? – zapytałam szeptem, kiedy Pete omiótł mnie wzrokiem. Marco tylko zachichotał.

– Serio? – zapytał Pete. Zmrużył oczy. – Myślałem, że Iz jest wyższa. Dana machnęła ręką.

– Telewizja dodaje dobrych piętnaście centymetrów. – Bramkarz pokiwał głową.

– Zdaje się, że o tym słyszałem.

– W każdym razie – kontynuowała Dana – nastawiliśmy się, że odwiedzimy dzisiaj Victorię. Ale jeśli Iz nie jest tu mile widziana, pójdziemy do Wynn…

– Czekajcie! – zawołał Pete, nagle łagodniejąc. – Chyba mógłbym zrobić wyjątek dla Iz.

Dana wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

– Och, jesteś naprawdę słodki, Pete – zaćwierkała.

Kiedy Pete odpiął aksamitny sznur, by wpuścić nas do klubu, dałam Danie kuksańca w żebra.

– Poddaję się – szepnęłam. – Kto to jest Iz? Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– Halo? Eddie Izzard? Dressed to Kilft Komik – transwestyta? Gwiazda tego samego formatu co Ru Paul. Skarbie, naprawdę powinnaś częściej wychodzić.

Zamrugałam.

– Powiedziałaś mu, że jestem facetem?

Dana znowu na mnie spojrzała, i przysięgam, że patrzyła prosto na meszek nad moją górną wargą.

– Najważniejsze, że to kupił, prawda?

Postanowiłam, że jak najszybciej muszę udać się na woskowanie. Weszłam do klubu z opuszczoną głową.

W środku Victoria była jeszcze większa niż z zewnątrz. Po prawej znajdował się parkiet pełen gibających się ludzi, skąpanych w świetle stroboskopów, a po lewej – szklany bar, oświetlony neonami, ciągnący się przez całą długość ściany.

Tłoczyli się do niego ludzie spragnieni martini Sammy'ego Davisa Jr. Za barem dostrzegłam korytarz, w którym były zapewne toalety i biura.

Jednak główna atrakcja znajdowała się prosto przed nami. Liczne stoliki i boksy otaczały wielką scenę, na której występowało siedem kobiet w butach na platformie, piórach i żółtych, obszytych cekinami, opiętych kostiumach. Każda z nich miała jabłko Adama. Pośrodku stała męska wersja Marilyn Monroe, śpiewając o rym, że diamenty są najlepszymi przyjaciółmi chłopca.

– Kocham Las Vegas! – Marco aż przyklasnął.

Cieszyłam się, że ktoś się dobrze bawił. Ja nadal byłam na etapie zaprzeczania.

Idąc do wolnego stolika przy przejściu, rozglądałam się wokół, wypatrując w tłumie wysokiego rudzielca i niskiego gościa w sztruksach. Niestety, bez powodzenia.

Do naszego stolika podszedł kelner, zrobiony na wczesną Madonnę, łącznie ze srebrnymi bransoletkami i domalowanym pieprzykiem.

– Witamy w Victoria Club. Czego się panie napiją?

Marco zachichotał na słowo „panie” i zamówił brzoskwiniowego schnappsa.

– Muszę powiedzieć – dodał, wyglądając jak dwunastolatka na koncercie Ashlee Simpson – że uwielbiam twoją muzykę.

W duchu przewróciłam oczami.

Ale Madonna to łyknął. Spłonął rumieńcem, dał Marcowi autograf na serwetce, i dopiero potem przyjął resztę zamówień. Ja i Dana wzięłyśmy po cosmopolitanie.

– Nie wiesz, czy występuje dziś Lola? – zapytałam.

– Przykro mi. Dzisiaj ma wolne. Numery go – go są tylko w poniedziałki i piątki.

Mój ojciec, tancerka go – go. Czułam, że znowu się marszczę.

– Czyli w ogóle jej tu dzisiaj nie było? Madonna ściągnął brwi.

– Nie. Ale była wczoraj, widziałem ją tuż przed tym… – Urwał, spuszczając wzrok. – Jak znaleźli Harriet.

– Przykro mi. Byliście przyjaciółmi?

– Nie, aż tak to nie. Byliśmy w dobrych stosunkach, ale Harriet i Lola pracowały tu znacznie dłużej ode mnie. Ja przeniosłem się tu z Caesars Palące dopiero zeszłej wiosny. Byłem tam rzymskim żołnierzem.

Nigdy bym na to nie wpadła.

– Czy Lola przyjaźni się z kimś jeszcze? – zapytałam. Pokręcił głową.

– Nie, Lola i Harriet trzymały głównie ze sobą. No i z Bobbi. Przyjaźniły się we trójkę. Ale Bobbi odeszła w zeszłym tygodniu.

Wyprostowałam się.

– Tak? Wiesz może dlaczego?

Madonna pokręcił głową, rozhuśtując blond perukę.

– Niestety, nie. Po prostu któregoś dnia zniknęła. Przygryzłam wargę. Zdaje się, że takie akcje były ostatnio bardzo popularne.

– A Monaldo? – włączyła się Dana. – Mówi ci coś to nazwisko? Madonna się uśmiechnął.

– Jasne. To właściciel. – Wskazał na korytarz za barem.

– Dzięki.

– Spoko. Mam nadzieję, że przedstawienie będzie się wam podobało – powiedział, po czym puścił oczko do Marca i odszedł do sąsiedniego stolika.

Kiedy zostaliśmy sami, Dana kopnęła mnie pod stołem.

– Widzisz, mówiłam ci, że wszystkie te kluby są w łapach mafii! Boże.

– To, że facet jest Włochem i jednocześnie właścicielem klubu, nie robi z niego gangstera.

– Amerykaninem włoskiego pochodzenia – poprawił mnie Marco.

– Założę się – zaczęła Dana, zniżając głos do szeptu – że pełno tu mafiosów. Rozejrzałam się, ale zobaczyłam tylko podejrzanie dużą liczbę czółenek w rozmiarze czterdzieści pięć. Mafiosi. Jasne.

– Pójdę pogadać z właścicielem. Jestem pewna, że to miły, zupełnie zwyczajny Amerykanin włoskiego pochodzenia – stwierdziłam z naciskiem. – Wy zostańcie.

– Na pewno nie chcesz, żebym z tobą poszła? – zapytała Dana. – Miałam już zajęcia z metod przesłuchiwania i zastraszania. Rico wykorzystuje te same techniki, co CIA. Są naprawdę skuteczne, Maddie.

– Nie! Powiedziałam, że pójdę z nim pogadać, a nie, że będę go przesłuchiwać.

Dana wydęła wargi.

– Paralizator nie, przesłuchanie nie. Człowiek nie może się nawet zabawić.

– Obejrzyjcie występ – powiedziałam, wskazując scenę, gdzie Marilyn zaczęła właśnie śpiewać Happy Birthday, Mr. President.

Dana nadal była naburmuszona, a Marco wodził rozmarzonym wzrokiem za Madonną, kiedy zostawiłam ich, przemykając między klubowiczami w stronę korytarza. Wyjrzałam zza rogu. Trzy pary drzwi po lewej, po prawej dwie łazienki. Zerknęłam szybko przez ramię i zajęłam się lewą stroną. Na pierwszych drzwiach było napisane „Magazyn”, na pozostałych dwóch, że są to pomieszczenia służbowe. Zapukałam do pierwszych drzwi. Żadnej odpowiedzi.

Podeszłam do drugich. Znieruchomiałam, słysząc w środku stłumione głosy.

Rozmawiały dwie osoby. Jeden głos był głębszy i wolniejszy, ale nie mogłam zrozumieć, co mówi. Słyszałam tylko ciche, burkliwe odgłosy. Drugi głos był wyższy i bardziej natarczywy. I, na szczęście, głośniejszy. W tym momencie przypomniały mi się pogadanki mojej irlandzkiej, katolickiej babci na temat podsłuchiwania. Zignorowałam to i przyłożyłam ucho do drzwi.

Najpierw usłyszałam słowa „kretyn” i „idiota”. Właściciel wyższego głosu był wkurzony. Potem usłyszałam „towar” i „Lola”. I w końcu „broń”.

Stłumiłam jęk, czując nagły przypływ adrenaliny. Całym ciałem przywarłam do drzwi, żeby lepiej słyszeć.

Facet o niższym głosie wymamrotał coś w odpowiedzi, a ten pierwszy znowu się wściekł. Tym razem wyraźnie usłyszałam jego odpowiedź.

– Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz. Po prostu masz się nim zająć. Zamarłam. Raczej nie miał na myśli zafundowania komuś masażu stóp.

Nagle wzmianki Dany o Ojcu chrzestnym przestały się wydawać bezsensowne. Kim miał się zająć? Larrym? Zaschło mi w ustach, w głowie miałam kłębowisko myśli.

Głosy znowu ucichły. Wytężałam słuch, ale jedyne co usłyszałam to odgłos kroków. Niestety, dopiero poniewczasie zdałam sobie sprawę, że kierują się w moją stronę. Drzwi otworzyły się na oścież.

– Aua. – Dostałam nimi prosto w nos. Poleciałam na przeciwległą ścianę, uderzyłam w nią głową i osunęłam się na podłogę. Zamrugałam. Oszołomiona, uniosłam wzrok i zobaczyłam dwóch facetów, wpatrujących się we mnie. Jeden był wielki. Zdawało mi się, że wypełnia cały korytarz. I bynajmniej nie był gruby. Miał posturę zawodowego futbolisty. Jego twarz przecinała długa blizna, a gęste brwi zrosły się w jedną, która wyglądała jak przycupnięta nad oczami włochata gąsienica.

Ale to ten drugi przyprawił mnie o gęsią skórkę. Był niższy, o ostrych rysach twarzy, z krótko przyciętymi ciemnymi włosami i oliwkową cerą. Miał na sobie elegancki, ciemny garnitur. Jego twarz była nieco zaczerwieniona po kłótni, która odbyła się przed chwilą. Jego małe, czarne oczka patrzyły na mnie zimnym, wyrachowanym wzrokiem, od którego przeszedł mnie dreszcz. Byłam gotowa założyć się o moje sandałki od Blahnika, że to Monaldo.

– Co, do diabła, tutaj robisz? – zapytał z ledwie hamowaną wściekłością.

– Ja, eee, szukam toalety.

Spojrzał na znajdujący się po prawej stronie półmetrowy neon z oznaczeniem toalety, a potem z powrotem na mnie. Uniósł idealnie wyregulowaną brew.

– Eee. Zdaje się, że pomyliłam drzwi – wyjąkałam. Zmrużył małe oczka.

– Pomyliłaś drzwi?

– Przepraszam, eee, chyba wypiłam dziś o jednego drinka za dużo. – Podniosłam się z trudem. Nawet nie musiałam udawać, że się potykam, kiedy rzuciłam się do drzwi damskiej toalety.

Zamknęłam się w kabinie i usiadłam, głęboko oddychając. Aua. To bolało. Ostrożnie dotknęłam palcami nosa. Miałam nadzieję, że nie jest złamany. Policzyłam do dziesięciu i wyszłam z kabiny, żeby przyjrzeć się obrażeniom w lustrze. Nos był czerwony, ale nie krwawił. Nie był też jakoś strasznie spuchnięty. No może trochę, ale na pewno nie jak bania. Wyjęłam z torebki korektor, żeby zatuszować zaczerwienienie, jednocześnie rozmyślając o tym, co przed chwilą usłyszałam.

Mały i przerażający facet był wściekły na Larry'ego. Tylko dlaczego? Czy miało to coś wspólnego ze strzałem z zeszłego piątku? Nagle przyszła mi do głowy straszna myśl. Może to nie do Larry'ego strzelali, tylko on strzelał? Może to dlatego Monaldo był taki wkurzony. Trudno mi było sobie wyobrazić, jak odstrojona Lola celuje w Monalda na oczach jego goryla, ale musiałam przyznać, że nie było to niemożliwe.

Kiedy zadbałam już o swój potłuczony nos, schowałam korektor do torebki i ostrożnie wyjrzałam na korytarz. Pusto. Zauważyłam, że Gąsienica i Pan Straszny stoją przy barze. Szybko wyszłam z łazienki i przemknęłam na drugą stronę korytarza. Zamknęłam oczy, w duchu zmówiłam szybką modlitwę do nieznanego świętego, który jest patronem dopuszczających się włamania z wtargnięciem w słusznej sprawie, i otworzyłam drzwi do biura. W środku nikogo nie było.

Rzuciłam bezgłośne „dzięki” w stronę sufitu, weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi.

Okej, może włamywanie się do biura nie było najmądrzejszym pomysłem. Może było nawet głupie. Ale ponieważ nic lepszego nie przyszło mi do głowy, zrobiłam to, co zrobiłam. Sama nie wiedziałam, czego szukam. Może broni, pisemnego oświadczenia, że to Monaldo zepchnął Harriet z dachu albo szczegółowej rozpiski, w jaki sposób zamierzali… (w tym momencie przeszły mnie ciarki) „zająć się” Larrym. Zdaje się, że przede wszystkim szukałam jakiejś wskazówki, dlaczego współlokator Larry'ego wylądował w kostnicy i dlaczego chłopak rzeczonego współlokatora wymachiwał ludziom przed nosem pistoletem. (Przyznaję, że jakaś część mnie szukała też tabliczki z napisem „Honorowy Członek Mafii”).

Pośrodku gabinetu stało biurko, przed nim dwa fotele, a za nim wygodne krzesło biurowe. Z boku znajdowała się biblioteczka, na ścianie zdjęcia i zezwolenie na handel alkoholem, a dalej trzy szafki na dokumenty. Całość wyglądała jak typowe biuro. Zaczęłam od szafek na dokumenty. Niestety, były zamknięte. Zabrałam się do szuflad biurka, w których znalazłam gumki recepturki, spinacze i świńskie pisemko. Nic, co mogłoby mnie naprowadzić na jakiś trop. Dowiedziałam się tylko, że Monaldo lubi duże kobiety o obfitych kształtach.

Następnie wzięłam się za biblioteczkę, wyciągając na chybił trafił podręczniki pracownika, segregatory i książki. Nie znalazłam niczego podejrzanego. Spojrzałam na wiszące na ścianie zdjęcia. Na większości Monaldo uśmiechał się szeroko, obejmując ramieniem różnych ludzi – przeważnie facetów w garniturach. Nie kojarzyłam żadnego z nich, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Ponieważ o wiele częściej oglądam Kroniki Seinfelda niż wiadomości, mężczyźni ci mogli być zarówno politykami, jak i byłymi donami. Jedyną osobą jaką rozpoznałam, był Larry, wystrojony w różowy, obcisły kostium ozdobiony pawimi piórami. Spojrzałam na jego buty. Srebrne sandałki z zapięciem w kształcie motyla. Boże. Nic dziwnego, że ludzie biorą mnie za drag queen.

Obok Larry'ego stał drugi mężczyzna w różowym kostiumie, niższy i tęższy, z kręconymi blond włosami. Obejmował mojego ojca ramieniem. Zastanawiałam się, czy to nie przypadkiem nieszczęsny Hank. Stojący obok nich Monaldo szczerzył się do obiektywu, wskazując ręką neon z napisem „Victoria Club”.

Jako że patrzenie na zdjęcie mojego ojca w szpilkach i piórach zakłócało mój szczęśliwy pobyt w krainie zaprzeczenia, pokręciłam głową i skierowałam się do kosza na śmieci, którego jeszcze nie sprawdziłam. Druciany kosz stał w rogu gabinetu. Wysypujące się z niego śmieci, świadczyły o tym, że Monaldo nie jest fanatykiem porządku.

Zwykle nie grzebię w cudzych śmieciach. To niegrzeczne, wścibskie i obrzydliwe. Ale nie miałam wyboru. Ani czasu. Przerażający duet mógł wrócić w każdej chwili, żeby dalej kłócić się o to, jaki model cementowych butów zamówić dla Larry'ego. Zamknęłam więc oczy i zanurzyłam dłonie w śmieciach. Na szczęście nie trafiłam na nic oślizłego czy obrzydliwego. Głównie papiery, w tym rachunki. Szybko przeleciałam wzrokiem kilka pierwszych z góry. Nie było w nich nic niezwykłego. Wreszcie rozprostowałam kartkę z wydrukiem aukcji na eBayu. Jakaś tam aukcja nie zwróciłaby mojej uwagi, ale ta utworzona przez BobEDoll w zeszłą środę dotyczyła różowych czółenek Prady. Z wężowej skórki. Nówek, w pudełku, z woreczkiem do przechowywania. Czułam, jak w kąciku moich ust zbiera się ślina, kiedy zastanawiałam się, czy aukcja jeszcze trwa.

Zastanawiałam się, dlaczego właśnie Monaldo interesował się różowymi czółenkami (Był, co prawda, właścicielem klubu, w którym występowały drag queens, ale sprawiał wrażenie faceta, który woli kolekcjonować uzi niż damskie ciuszki), kiedy usłyszałam kroki na korytarzu. Odruchowo schowałam wydruk do torebki.

Drzwi się otworzyły.

– Co ty tu robisz, do diabła? – W progu stał Monaldo, a jego czarne oczy miotały błyskawice.

Zamarłam.

– Eee…, rety, to nie łazienka? – Przyznaję: szybkie myślenie w sytuacjach kryzysowych nie jest moją mocną stroną.

Zmrużył oczy, napinając mięśnie szczęki.

– Kim jesteś, do cholery? – zapytał. Biorąc pod uwagę wściekłość w jego oczach, mówił przerażająco spokojnie.

Przygryzłam wargę.

– Okej. Przyłapaliście mnie. Trudno. – Zaśmiałam się z wysiłkiem. – Powiem prawdę… – Myśl, Maddie, myśl. Co zabrzmi prawdopodobnie? – Jestem… z „LA. Informera”. Przygotowuję reportaże. Jak Mary Tyler Moore. Tyle że bez toczka, bo to już by była przesada. To znaczy, niektórym kobietom pasuje elegancja w stylu Jacqueline Kennedy, ale ja jestem bardziej jak Sarah Jessica Parker. No wiecie, zbzikowana na punkcie butów. Dlatego robię materiał o… – Znowu przygryzłam wargę, rozglądając się gorączkowo po biurze. Mój wzrok padł na zdjęcie Larry'ego w srebrnych sandałkach. – Butach! O obuwniczych gustach wśród transwestytów. To taki niedoceniany target, prawda? I pomyślałam sobie, że dobrze byłoby zamieścić kilka cytatów z pana w moim…

Przerwał mi, rycząc: – Wynocha!

Uznałam, że lepiej będzie go posłuchać. Przecięłam gabinet dwoma szybkimi susami. Wtedy Monaldo, który nadal stał w drzwiach, złapał mnie za rękę.

– Nie tak szybko.

Moje serce zaczęło walić jak oszalałe, tak że jego bicie zlało się z rytmem klubowej muzyki, dudniącej z ukrytych głośników. Bałam się, że zaraz wyskoczy mi z piersi i zacznie pląsać po podłodze. Monaldo przeszywał mnie wzrokiem. Jego czarne oczy były dziwnie puste. Jeśli to prawda, że oczy są oknem duszy, przysięgam, że ten facet był jej pozbawiony. Tak mocno wbił palce w moją rękę, że aż jęknęłam. To wywołało sadystyczny uśmiech na jego twarzy.

Potem krzyknął przez ramię do jednego z ochroniarzy przy barze.

– Bruno, chodź tu! Musisz się kimś zająć.

Znowu to sformułowanie. Z trudem przełknęłam ślinę.

Wstrzymałam oddech i w stanie bliskim paniki patrzyłam, jak Bruno zmierza w naszą stronę ciemnym korytarzem. Facet był dobrze zbudowany. Nie tak ogromny jak Gąsienica, ale jego sylwetka wskazywała, że lubił siłownię o wiele bardziej niż ja. Zdaje się, że znowu jęknęłam.

Monaldo zbliżył swoją twarz do mojej, tak że nasze nosy prawie się zetknęły. Wyczułam w jego oddechu rybę i czosnek z obiadu.

– Jeśli jeszcze raz zobaczę cię w pobliżu mojego biura, pani reporterko – uśmiechnął się złośliwie – możesz być pewna, że będzie to ostatnie miejsce, w jakim będziesz widziana żywa.

Już nie martwiłam się, że serce wyskoczy mi z piersi, bo zdaje się, że nagle przestało bić. Skinęłam głową, bojąc się odezwać.

– Masz – powiedział, popychając mnie do Brunona. – Pozbądź się jej.

– Robi się.

Zamarłam. Znałam ten głos.

Odwróciłam głowę i spojrzałam na Brunona. Tym razem moje serce stanęło na dobre. Ramirez.