178033.fb2
Kiedy Mike wrócił do domu, zatrzasnął drzwi i poszedł do komputera. Chciał wywołać stronę internetową z programem GPS i ustalić, gdzie dokładnie przebywa Adam. Zastanawiał się nad tym. GPS podaje przybliżoną lokalizację, nie dokładną. Czy Adam mógł być gdzieś w pobliżu? Może przy sąsiedniej ulicy? W pobliskim lesie lub na podwórku na tyłach domu Huffów?
Już miał wywołać witrynę, gdy usłyszał pukanie do drzwi frontowych. Westchnął, wstał i spojrzał przez okno. To była Susan Loriman.
Otworzył drzwi. Teraz miała rozpuszczone włosy i była bez makijażu, a on znów nienawidził się za myśl, że to bardzo atrakcyjna kobieta. Niektóre kobiety po prostu to mają. Trudno orzec dlaczego ani jak. Mają ładne, a czasem wspaniałe twarze i figury, lecz chodzi o to coś nieuchwytnego, od czego pod mężczyzną uginają się kolana. Mike nigdy się tym nie kierował, ale jeśli nie rozpoznasz tego i nie zdajesz sobie sprawy, że istnieje, może być jeszcze groźniejsze.
– Cześć – powiedział.
– Cześć.
Nie weszła. Sąsiedzi zaczęliby mleć ozorami, gdyby ktoś ją zobaczył, a w takiej okolicy zawsze ktoś patrzył. Z rękami założonymi na piersi stała na ganku, jakby przyszła prosić sąsiada o szklankę cukru.
– Czy wiesz, dlaczego do ciebie dzwoniłem? – zapytał.
Przecząco pokręciła głową.
Zastanawiał się jak to załatwić.
– Jak wiesz, musimy zbadać najbliższych biologicznych krewnych twojego syna.
– W porządku.
Mike myślał o tym, jak zbył go Daniel Huff, o komputerze na górze, o GPS – ie w telefonie syna. Wolałby przekazać jej to powoli, ale teraz nie miał czasu na subtelność.
– To oznacza – powiedział – że musimy zbadać biologicznego ojca Lucasa.
Susan zamrugała, jakby ją spoliczkował.
– Nie chciałem tak prosto z mostu…
– Przecież zbadaliście jego ojca. Mówiliście, że nie ma wystarczającej zgodności.
Mike spojrzał na nią.
– Biologicznego ojca – powtórzył.
Zamrugała i cofnęła się o krok.
– Susan?
– To nie Dante?
– Nie. Nie Dante.
Susan Loriman zamknęła oczy.
– O Boże – szepnęła. – To niemożliwe.
– A jednak.
– Jesteś pewny?
– Tak. Nie wiedziałaś?
Nie odpowiedziała.
– Susan?
– Zamierzacie powiedzieć Dantemu?
Mike zastanawiał się nad odpowiedzią na to pytanie.
– Nie sądzę.
– Nie sądzisz?
– Nadal rozważamy wszystkie etyczne i prawne aspekty…
– Nie możecie mu powiedzieć. Dostanie szału.
Mike milczał, czekał.
– On kocha tego chłopca. Nie możecie mu tego odebrać.
– Nas interesuje przed wszystkim zdrowie Lucasa.
– I myślicie, że pomożecie mu, mówiąc, że Dante nie jest jego prawdziwym ojcem?
– Nie, ale posłuchaj mnie, Susan. Nas interesuje przede wszystkim zdrowie Lucasa. To priorytet numer jeden, dwa i trzy. Wszystkie inne schodzą na dalszy plan. W tym momencie oznacza to znalezienie jak najlepszego dawcy do przeszczepu. Tak więc nie poruszam z tobą tego tematu dlatego, że jestem wścibski albo chcę rozbić rodzinę. Mówię o tym jako zatroskany lekarz. Musimy zbadać biologicznego ojca chłopca.
Spuściła głowę. Miała łzy w oczach. Przygryzła dolną wargę.
– Susan?
– Muszę się zastanowić – powiedziała.
Zazwyczaj nalegałby, ale nie było powodu, żeby robić to teraz. Dziś wieczór nic się nie wydarzy, a on miał własne zmartwienia.
– Będziemy musieli zbadać ojca.
– Po prostu pozwól mi to przemyśleć, dobrze?
– Dobrze.
Spojrzała na niego ze smutkiem.
– Nie mów Dantemu. Proszę, Mike.
Nie czekała na odpowiedź. Odwróciła się i odeszła. Mike zamknął drzwi i ruszył na górę. Miała przed sobą parę wspaniałych tygodni. „Susan Loriman, pani syn może być śmiertelnie chory i potrzebuje przeszczepu. Och, i pani mąż dowie się przy okazji, że dziecko nie jest jego! Co dalej? Jedziemy do Disneylandu!”.
Dom był tak cichy. Mike nie był do tego przyzwyczajony. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio siedział tu sam – bez dzieci, bez Tii – ale nie mógł. Lubił samotność. Tia wprost przeciwnie. Przez cały czas chciała przebywać wśród ludzi. Pochodziła z licznej rodziny i nienawidziła być sama. Natomiast Mike zwykle to uwielbiał.
Wrócił do komputera i kliknął ikonkę. Wybrał stronę z usługami GPS. System zapamiętał jego nazwisko, ale musiał podać hasło. Zrobił to. Głos w jego głowie krzyczał, żeby dał sobie z tym spokój. Adam musi mieć własne życie. Musi popełniać błędy i uczyć się na nich.
Czyżby był nadopiekuńczy, chcąc powetować sobie własne dzieciństwo?
Ojca Mike'a nigdy nie było. Oczywiście nie z jego winy. Był węgierskim emigrantem, który uciekł tuż przed wydarzeniami w Budapeszcie w 1956 roku. Jego ojciec, Antal Baye – nazwisko wymawiane jak bye, a nie „Baye”, i francuskiego pochodzenia, chociaż nikt nie potrafił ustalić jego rodowodu – nie mówił ani słowa po angielsku, kiedy wylądował na wyspie Ellis. Zaczynał od zmywania talerzy i jakoś zdołał uzbierać dość pieniędzy, aby otworzyć maleńkie bistro przy MacCarter Highway w Newark, w którym harował siedem dni w tygodniu, żeby utrzymać siebie i rodzinę.
W bistrze podawano śniadania, obiady i kolacje, sprzedawano komiksy i karty baseballowe, gazety i periodyki, cygara i cygaretki. Bilety na loterię przynosiły spory dochód, chociaż Antal nigdy nie lubił ich sprzedawać. Uważał, że oddaje kiepską przysługę społeczeństwu, zachęcając swoją ciężko pracującą klientelę do wyrzucania pieniędzy na złudne marzenia. Nie wzdragał się przed sprzedawaniem papierosów – ich kupno to twój wybór i wiesz, w co się pakujesz. Jednak nie chciał sprzedawać złudzeń ani łatwych pieniędzy.
Ojciec Mike'a nigdy nie miał czasu, aby chodzić na mecze hokejowe jego dziecięcej drużyny. Tak było i już. Tacy mężczyźni jak on po prostu tego nie robili. Interesowało go wszystko, co było związane z jego synem, i zawsze wypytywał go, gdyż chciał znać każdy szczegół, lecz praca nie pozwalała mu na żaden rodzaj wypoczynku, a już na pewno na przesiadywanie na meczach. Ten jeden raz, kiedy przyszedł, gdy Mike miał dziewięć lat i grał pod gołym niebem, zmęczony po pracy ojciec zasnął oparty o drzewo. Nawet tamtego dnia Antal miał na sobie roboczy fartuch, którego biel plamiły ślady tłuszczu z porannych kanapek.
Tak Mike zawsze widział swojego ojca, w tym białym fartuchu, za ladą, sprzedającego dzieciom słodycze, uważającego na złodziei, odgrzewającego zapiekanki i hamburgery.
Kiedy Mike miał dwanaście lat, ojciec próbował powstrzymać miejscowego oprycha, który go okradał. Oprych strzelił do ojca i zabił go. Tak po prostu.
Stracili bistro. Matka schowała się na dnie butelki i nie wyszła, dopóki wczesny alzheimer nie zniszczył jej mózgu do tego stopnia, że nie robiło to już żadnej różnicy. Obecnie przebywała w domu starców w Caldwell. Mike odwiedzał ją raz w miesiącu. Nie miała pojęcia, kim on jest. Czasem mówiła na niego Antal i pytała, czy ma zrobić sałatkę ziemniaczaną dla tłumu klientów w porze lunchu.
Takie jest życie. Dokonujesz trudnych wyborów, porzucasz ojczyznę i wszystko, co kochasz, zostawiasz to, co masz, płyniesz przez pół świata do obcego kraju, budujesz sobie nowe życie – a jakiś bezwartościowy gnojek kończy to, naciskając spust.
Dramat, który Mike przeżył w tak młodym wieku, ukierunkował go. Dajesz upust wściekłości albo ją tłamsisz. Stał się lepszym zawodnikiem i lepszym studentem. Studiował, ciężko pracował i zawsze był zajęty, ponieważ kiedy jesteś zajęty, nie myślisz o tym, co mogłoby być.
Na ekranie monitora pojawiła się mapa. Tym razem czerwona kropka migała. Z krótkiej instrukcji Mike dowiedział się, że oznacza to, iż dana osoba porusza się, zapewne samochodem. Na stronie znajdowało się wyjaśnienie, że lokalizatory GPS skracają czas pracy baterii. Aby zaoszczędzić energię, nie wysyłają ciągłego sygnału, ale impulsy w trzyminutowych odstępach. Jeśli osoba nie będzie się przemieszczać przez ponad pięć minut, GPS wyłączy się i włączy ponownie dopiero wtedy, kiedy zarejestruje ruch.
Jego syn przekraczał most Jerzego Waszyngtona.
Po co Adam to robił?
Mike czekał. Adam najwyraźniej jechał samochodem. Czyim? Mike patrzył, jak migająca czerwona kropka przesuwa się po Cross Bronx Expressway i Major Deegan do Bronksu. Dokąd on jedzie? To bez sensu. Po dwudziestu minutach czerwona kropka zatrzymała się na Tower Street. Mike kompletnie nie znał tej okolicy.
I co teraz?
Zostać tu i obserwować czerwoną kropkę? To nie miało sensu. Jednak jeśli zacznie szukać Adama, ten tymczasem może ruszyć dalej.
Mike gapił się na czerwoną kropkę.
Kliknął ikonę podającą adres. Sto dwadzieścia osiem Tower Street. Najechał kursorem na ten adres. Z łącza wynikało, że to prywatna posiadłość. Zażądał zdjęcia satelitarnego – w tym momencie mapa zmieniła się w to, co zapowiadała nazwa: zrobioną przez satelitę fotografię ulicy. Niewiele pokazywała, poza dachami budynków stojących wzdłuż ulicy. Przesunął po niej kursorem, szukając hiperłączy. Niewiele się pojawiło.
Po kogo lub dokąd pojechał jego syn?
Zapytał o numer telefonu 128 Tower Street. Nie uzyskał go, ponieważ był to budynek czynszowy. Musiałby podać numer mieszkania.
I co teraz?
Wywołał Mapquest. Na starcie włączył się domyślny adres oznaczony jako DOM. To zwyczajne słowo nagle wydawało się zbyt ciepłe i osobiste. Kalkulator podał, że podróż na Tower Street zajmie mu czterdzieści dziewięć minut.
Mike postanowił pojechać i zobaczyć, co się dzieje.
Wziął laptop z wbudowaną bezprzewodową kartą sieciową. Jeśli Adama już tam nie będzie, zamierzał jeździć po okolicy, aż uda mu się podłączyć do czyjejś sieci bezprzewodowej i ponownie odszukać go przez GPS.
Dwie minuty później Mike wsiadł do samochodu i ruszył.