178033.fb2 Zachowaj Spok?j - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Zachowaj Spok?j - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

24

Nash siedział w furgonetce i zastanawiał się nad następnym posunięciem.

Wychował się w normalnej rodzinie. Wiedział, że psychiatrzy próbowaliby podważyć to twierdzenie, szukając jakiegoś rodzaju molestowania albo przejawów religijnego fanatyzmu. Nash uważał, że niczego by nie znaleźli. Miał dobrych rodziców i rodzeństwo. Może zbyt dobrych. Stawali za nim murem, jak rodzina staje za jednym ze swych członków. Z perspektywy czasu niektórzy mogliby uznać to za błąd, ale rodzinie trudno jest zaakceptować prawdę.

Nash był inteligentny, więc wcześnie zrozumiał, że jest – jak to niektórzy ujmowali – „uszkodzony”. Znany paragraf 22 mówi, że osoba chora psychicznie nie może z powodu swojej choroby zdawać sobie sprawy z własnego szaleństwa. Nieprawda. Możesz doskonale zdawać sobie sprawę, że jesteś szalony. Nash wiedział, że nie wszystkie jego przewody zostały podłączone albo ma pluskwę w systemie. Wiedział, że jest inny, nienormalny. Z tego powodu wcale nie czuł się gorszy ani lepszy. Wiedział, że jego myśli zapuszczają się w mroczne miejsca i podobało mu się tam. Nie odczuwał tak jak inni, nie współczuł cierpiącym, tak jak udawali to inni.

Kluczowe słowo: udawali. Pietra siedziała obok niego.

– Dlaczego człowiek uważa się za takie niezwykłe stworzenie? – zapytał.

Nie odpowiedziała.

– Zapomnij o fakcie, że ta planeta – nie, cały ten Układ Słoneczny – jest tak beznadziejnie mała, że nie potrafimy tego pojąć. Spróbuj inaczej. Wyobraź sobie, że jesteś na ogromnej plaży i podnosisz ziarnko piasku. Tylko jedno. Potem spoglądasz na tę długą plażę, która ciągnie się jak okiem sięgnąć w obie strony. Myślisz, że w porównaniu ze wszechświatem Układ Słoneczny jest tak mały jak to ziarnko piasku w porównaniu z plażą?

– Nie wiem.

– Cóż, gdybyś tak myślała, byłabyś w błędzie. Jest znacznie, znacznie mniejszy. Spróbuj tak: wyobraź sobie, że wciąż trzymasz to ziarnko piasku. A teraz weź nie tylko tę plażę, na której stoisz, ale wszystkie plaże na tej planecie, wszystkie, od Kalifornii i wschodniego wybrzeża z Maine do Florydy po te Oceanu Indyjskiego i na brzegach Afryki. Wyobraź sobie cały ten piach wszystkich plaż na całym świecie, a teraz spójrz na to ziarnko piasku, które trzymasz – i wciąż, wciąż cały nasz Układ Słoneczny jest od niego mniejszy w porównaniu z resztą wszechświata. Czy zdajesz sobie sprawę, jak mało jesteśmy ważni?

Pietra milczała.

– Jednak zapomnij o tym na chwilę – ciągnął Nash – ponieważ człowiek na tej planecie jest jeszcze mniej ważny. Na moment ograniczmy cały ten wywód tylko do samej Ziemi, dobrze?

Kiwnęła głową.

– Czy wiesz, że dinozaury kroczyły po tej planecie dłużej niż człowiek?

– Tak.

– Jednak to nie wszystko. To tylko jeden z faktów dowodzących, że człowiek nie jest niczym szczególnym, gdyż nawet na tej nieskończenie nieistotnej planecie nie królował najdłużej. Pójdźmy krok dalej. Czy zdajesz sobie sprawą z tego, o ile dłużej niż my dinozaury władały Ziemią? Dwa razy dłużej? Pięć? Dziesięć razy?

Spojrzała na niego.

– Nie wiem.

– Czterdzieści cztery tysiące razy dłużej. – Teraz żywo gestykulował w ferworze wywodu. – Tylko pomyśl. Czterdzieści cztery tysiące razy dłużej. To ponad sto dwadzieścia lat za każdy dzień. Jesteś w stanie to pojąć? Myślisz, że przetrwamy czterdzieści cztery tysiące razy dłużej niż dotychczas?

– Nie – powiedziała.

Nash usiadł wygodnie.

– Jesteśmy niczym. My, ludzie. Niczym. A jednak uważamy, że jesteśmy wyjątkowi. Sądzimy, że jesteśmy ważni lub że Bóg uważa nas za swoich ulubieńców. Śmiechu warte.

W college'u Nash uczył się o Johnie Locke'u, według którego najlepszym rządem jest brak rządu, ponieważ – krótko mówiąc – taki stan jest najbliższy naturalnemu, czyli stworzonemu przez Boga. Jednak w takim stanie jesteśmy zwierzętami. Nonsensem jest myśleć, że jesteśmy czymś więcej. Głupotą jest wierzyć, że człowiek jest ponad to, a miłość i przyjaźń są czymś innym niż majaczeniami inteligentnego umysłu, który rozumie tę śmieszność, więc musi wymyślić sposoby oderwania się od tego i pocieszenia.

Czy Nash był tym rozsądnym, który widzi mrok, czy też większość ludzi żywiła się złudzeniami? A jednak…

A jednak przez wiele lat Nash tęsknił za normalnością.

Widział beztroskę i pragnął jej. Wiedział, że jego inteligencja jest znacznie wyższa od przeciętnej. Był wybitnym studentem, uzyskującym niemal idealne wyniki SAT. Ukończył Williams College, w którym studiował filozofię – przez cały czas starając się trzymać szaleńca w ryzach. Jednak szaleniec chciał się wyrwać.

Dlaczego mu nie pozwolić?

Jakiś pierwotny instynkt kazał mu chronić rodziców i rodzeństwo, ale reszta mieszkańców tego świata nic go nie obchodziła. Byli tłem, statystami, niczym więcej. Prawdę mówiąc – a tę prawdę zrozumiał bardzo wcześnie – czerpał głęboką przyjemność z zadawania bólu innym. Zawsze. Nie wiedział dlaczego. Niektórym ludziom sprawia przyjemność łagodny wietrzyk, serdeczny uścisk lub zwycięska piłka w meczu koszykówki. Nash czerpał ją z uwalniania świata od kolejnego mieszkańca. Nie zadawał sobie pytania, dlaczego tak się dzieje, ale widział to i czasem potrafił to zwalczyć, a czasem nie.

Potem poznał Cassandrę.

To było jak jeden z tych eksperymentów naukowych, w których wychodzisz od klarownego płynu, a potem ktoś dodaje do tego kropelkę katalizatora i wszystko się zmienia. Barwa, konsystencja i wygląd. Chociaż zabrzmi to dziwnie, Cassandra była takim katalizatorem.

Zobaczył ją, a ona dotknęła go i zmieniła.

Nagle miał to. Swoją miłość. Miał nadzieję, marzenia, chęć budzenia się i spędzenia reszty życia z drugą osobą. Poznali się na drugim roku w Williams. Cassandra była piękna, ale było w niej coś jeszcze. Każdy facet się w niej podkochiwał, lecz nie w napalony sposób, jak to zwykle dzieje się w college'u. Ze swym niezgrabnym chodem i pełnym zrozumienia uśmiechem Cassandra była tą, którą chciało się zabrać do domu. To ona sprawiała, że myślałeś o kupnie domku, strzyżeniu trawnika i ocieraniu jej czoła, kiedy będzie rodzić twoje dziecko. Owszem, urzekała swoją urodą, ale bardziej swoją dobrocią. Była niezwykła, nie umiała nikogo skrzywdzić i instynktownie się to wyczuwało.

Dostrzegł odrobinę tego w Rebie Cordovie, tylko odrobinę, i zabijając ją, poczuł ukłucie żalu, niezbyt dotkliwego, ale zawsze. Myślał, przez co musi teraz przechodzić jej mąż, bo chociaż Nasha wcale to nie obchodziło, to jednak coś o tym wiedział.

Cassandra.

Miała pięciu braci i wszyscy ją uwielbiali, tak samo jak jej rodzice, a ilekroć przechodziłeś obok niej, a ona uśmiechnęła się do ciebie, nawet jeśli byłeś całkiem obcą osobą, czułeś, jak topnieje ci serce. Rodzina nazywała ją Cassie. Nash nie lubił tego zdrobnienia. Dla niego była Cassandrą, kochał ją i w dniu, kiedy ją poślubił, zrozumiał, co mają na myśli ludzie mówiący ci, że jesteś szczęściarzem.

Przyjeżdżali do Williams na rocznice i spotkania absolwentów i zawsze zatrzymywali się w North Adams w Porches Inn. Widział ją tam, w szarym pokoju tego zajazdu, głowę opierała na jego brzuchu, tak jak przypomniały mu niedawno słowa piosenki, patrzyła w sufit, gdy on gładził jej włosy, i rozmawiali o wszystkim i niczym. Taką widział ją teraz, kiedy spoglądał w przeszłość, zanim zachorowała i powiedzieli, że to rak, a potem pokroili jego piękną Cassandrę i umarła, tak jak każdy nic nieznaczący organizm na tej maleńkiej planetce.

Tak, Cassandra umarła, a wtedy upewnił się, że to wszystko jest ponurym żartem losu i kiedy jej zabrakło, Nash nie miał już siły nadal powstrzymywać szaleńca. Nie było takiej potrzeby. Tak więc uwolnił go, nagle i niespodziewanie. A kiedy raz to zrobił, nie mógł go już zamknąć z powrotem.

Jej rodzina próbowała go pocieszyć. Mieli wiarę i raz po raz wyjaśniali, że był szczęściarzem, bo miał ją przez jakiś czas, i że ona będzie na niego czekać w jakimś pięknym miejscu, gdzie połączą się na wieki. Pewnie tego potrzebowali. Ta rodzina dopiero co podniosła się po innej tragedii – najstarszy brat Cassandry, Curtis, został trzy lata wcześniej zabity podczas jakiegoś nieudanego napadu rabunkowego – ale przynajmniej Curtis zakończył życie pełne kłopotów. Cassandra była zrozpaczona po śmierci brata, płakała wiele dni, aż w końcu Nash pragnął uwolnić szaleńca, żeby znaleźć jakiś sposób ulżenia jej cierpieniom, ale ci, którzy mieli wiarę, zdołali wytłumaczyć jej śmierć Curtisa. Wiara pozwoliła im uznać tę śmierć za część jakiegoś boskiego planu.

Lecz jak wyjaśnić utratę kogoś tak kochającego i ciepłego jak Cassandra?

Nie można. Tak więc jej rodzice próbowali, ale sami w to nie wierzyli. Nikt nie wierzył. Po co płakać, gdy się umiera, jeśli się wierzy w wieczystą szczęśliwość w przyszłym życiu? Dlaczego opłakiwać utratę kogoś bliskiego, jeśli ta osoba jest teraz w lepszym świecie? Czyż niepozwalanie ukochanej osobie na przejście do lepszego świata nie jest okropnie samolubne? I jeśli wierzysz, że spędzisz wieczność w raju z tą ukochaną osobą, nie musisz się już niczego bać – życie jest zaledwie krótkim tchnieniem w porównaniu z wiecznością.

Nash wiedział, że człowiek rozpacza i płacze, ponieważ w głębi serca wie, że to bujda.

Cassandra nie pławiła się w światłości ze swoim bratem Curtisem. To, co z niej zostało, czego nie zabrał rak i chemoterapia, gniło w ziemi.

Na pogrzebie jej rodzina mówiła o przeznaczeniu, boskich planach i tym podobnych bzdurach. Takie było przeznaczenie jego ukochanej – żyć krótko, radować wszystkich swoim istnieniem, wynieść go na szczyt szczęścia, z którego runął z trzaskiem. Takie było i jego przeznaczenie. Zastanawiał się nad tym. Nawet kiedy był z nią, zdarzały się chwile, gdy skrywanie swojej prawdziwej natury – jego rzeczywistej, najbardziej pokrewnej Bogu natury – przychodziło mu z trudem. Czy zdołałby osiągnąć spokój ducha? Czy też od początku było wiadomo, że pewnego dnia wróci w to mroczne miejsce i zacznie szerzyć zniszczenie, nawet gdyby Cassandra żyła, bo takie było jego przeznaczenie?

Nigdy się tego nie dowie. Tak czy inaczej, oto jego przeznaczenie.

– Ona nic by nie powiedziała – rzekła Pietra.

Wiedział, że mówi o Rebie.

– Tego nie wiemy.

Pietra spojrzała przez boczną szybę.

– Policja w końcu zidentyfikuje Marianne – powiedział. – Albo ktoś zauważy, że zaginęła. Policja zbada sprawę. Będą rozmawiali z jej znajomymi.

– Poświęcasz wiele istnień.

– Dotychczas dwa.

– I ich bliscy. Ich życie też zostało zmienione.

– Tak.

– Dlaczego?

– Wiesz dlaczego.

– Zamierzasz twierdzić, że rozpoczęła to Marianne?

– Rozpoczęła to niewłaściwe słowo. Zmieniła dynamikę.

– Dlatego umarła?

– Podjęła decyzję, która zmieniała i mogła zniszczyć życie innych.

– Dlatego umarła? – powtórzyła Pietra.

– Wszystkie nasze decyzje rodzą konsekwencje, Pietra. Wszyscy codziennie bawimy się w Boga. Kiedy kobieta kupuje sobie nową parę drogich butów, nie daje tych pieniędzy na jedzenie dla kogoś, kto umiera z głodu. W pewnym sensie te buty są dla niej ważniejsze niż ludzkie życie. Wszyscy zabijamy, żeby uczynić nasze życie wygodniejszym. Nie przedstawiamy tego w taki sposób, jednak to właśnie robimy. Nie spierała się.

– Co się dzieje, Pietra?

– Nic. Zapomnij, że pytałam.

– Obiecałem Cassandrze.

– Tak. Tak mówiłeś.

– Musimy to wyciszyć, Pietra.

– Myślisz, że możemy?

– Myślę, że tak.

– Ile jeszcze osób zabijemy?

Zdumiało go to pytanie.

– Naprawdę cię to obchodzi? Masz już dość?

– Ja tylko teraz pytam. Dziś. Po tym. Ile jeszcze osób zabijemy?

Nash się zastanowił. Teraz zdawał sobie sprawę z tego, że być może Marianne od początku mówiła prawdę. Jeśli tak, to powinien powrócić do źródła i zdusić ten problem w zarodku.

– Przy odrobinie szczęścia tylko jedną.

■ ■ ■

– O rany – powiedziała Loren Muse. – Czy można znaleźć nudniejszą kobietę?

Clarence uśmiechnął się. Przeglądali wydruki operacji przeprowadzonych za pomocą karty kredytowej Reby Cordovy. Nie znaleźli niespodzianek. Kupowała artykuły spożywcze, szkolne i ubrania dla dzieci. Kupiła odkurzacz u Searsa i zwróciła go. Kupiła mikrofalówkę w PC Richard. Jej karta kredytowa była zarejestrowana w restauracji Baumgarts, gdzie co wtorek zamawiała dania na wynos.

Jej poczta elektroniczna była równie nudna. Korespondowała z innymi rodzicami, ustalając terminy wspólnych zabaw dzieci. Kontaktowała się z instruktorem tańca córki i trenerem piłkarskim syna. Otrzymywała pocztę z Willard School. Pisała do członków swojego klubu tenisowego, ustalając terminy spotkań i zastępstw, jeśli ktoś z nich nie mógł przyjść. Otrzymywała zawiadomienia o nowych ofertach Williams – Sonoma, Pottery Barn i PetSmart. Pisała do siostry, pytając o nazwisko logopedy, ponieważ jej córka Sarah miała problemy z czytaniem.

– Nie wiedziałam, że tacy ludzie naprawdę istnieją – powiedziała Muse.

Jednak wiedziała. Te zabiegane, sarniookie kobiety widywała w Starbucksie. Uważały kawiarnię za idealne miejsce na wyprawę typu „mamusia i ja”, holując ze sobą Brittany, Madison i Kyle, które później biegały wokół, podczas gdy mamusie – absolwentki college'u, dawne intelektualistki – bez końca ględziły o swoim potomstwie, jakby żadne inne dzieci nie istniały. Ględziły o ich kupkach – tak, naprawdę, o wypróżnieniach! – o pierwszych wypowiedzianych słowach, uzdolnieniach, przedszkolach, zajęciach gimnastycznych oraz płytach DVD dla małych Einsteinów, a wszystkie miały ten odmóżdżony uśmiech, jakby jakiś kosmita wyssał im mózgi. Muse z jednej strony gardziła nimi, z drugiej – im współczuła i cholernie się starała nie zazdrościć.

Oczywiście, Loren Muse przysięgała, że jeśli kiedyś będzie miała dzieci, to nie będzie taka jak te mamuśki. Jednak kto wie? Takie stanowcze deklaracje przypominały jej o ludziach mówiących, że gdy będą starzy, prędzej umrą, niż skończą w domu starców lub staną się ciężarem dla swych dorosłych dzieci – a teraz niemal każdy z jej znajomych miał rodziców w domu starców lub będących ciężarem i jakoś nikt z tych starych ludzi nie chciał umierać.

Jeśli patrzy się na coś z boku, łatwo wygłaszać nieprzemyślane i niepochlebne sądy.

– Co z alibi męża? – zapytała.

– Policja z Livingston przesłuchała Cordovę. Ma solidne alibi.

Muse ruchem brody pokazała papiery.

– Czy jest równie nudny jak jego żona?

– Jeszcze przeglądam wszystkie jego e – maile, rejestry rozmów telefonicznych i transakcje wykonane za pomocą karty kredytowej, ale owszem, na razie tak.

– Co jeszcze?

– No cóż, założyliśmy, że ten sam zabójca lub zabójcy załatwili Rebę Cordovę i NN, więc wysłaliśmy patrole, aby sprawdzały, czy nie podrzucono nowych zwłok w któreś z miejsc, gdzie roi się od prostytutek.

Loren Muse nie spodziewała się tu sukcesu, ale warto było to sprawdzić. Jeden z możliwych scenariuszy zakładał, że seryjny zabójca, ze wspólniczką zmuszoną do tego lub nie, porywa mieszkanki przedmieść, zabija je i przebiera za prostytutki. Teraz sprawdzano bazy komputerowe, szukając w pobliskim mieście ofiar pasujących do tego opisu. Na razie wielkie g…

Muse i tak nie kupowała tej teorii. Psycholodzy i specjaliści od profilowania dostaliby orgazmu na samą myśl o seryjnym zabójcy mamusiek z przedmieść, przebierającym je za prostytutki. Skupiliby się na oczywistym powiązaniu matki z dziwką, ale Muse nie wierzyła w tę wersję. Jedno nie pasowało do tej teorii, a mianowicie pytanie dręczące ją od chwili, gdy zrozumiała, że NN nie była dziwką: Dlaczego nikt nie zgłosił jej zaginięcia?

Widziała dwa możliwe powody. Pierwszy, że nikt nie wie, że ta kobieta zaginęła. NN była na wakacjach, w podróży służbowej lub innej. Drugi, że zabił ją ktoś, kogo znała. I ten ktoś nie chciał zgłosić jej zaginięcia.

– Gdzie jest teraz mąż?

– Cordova? Wciąż z policjantami z Livingston. Zamierzają popytać sąsiadów, czy ktoś widział białą furgonetką i tak dalej. Znasz procedurę.

Muse wzięła ołówek. Wetknęła zakończony gumką koniec do ust i zaczęła gryźć.

Ktoś zapukał do drzwi. Podniosła głowę i zobaczyła zwalistą sylwetkę rychłego emeryta Franka Tremonta wypełniającą drzwi.

Trzeci dzień z rzędu w tym samym brązowym garniturze, pomyślała Muse. Imponujące. Patrzył na nią i czekał. Nie miała teraz czasu, ale zapewne lepiej mieć to z głowy.

– Clarence, możesz zostawić nas samych?

– Tak, szefowo, jasne.

Wychodząc, Clarence kiwnął głową Frankowi Tremontowi. Ten nie odwzajemnił ukłonu. Kiedy Clarence znikł za drzwiami, Tremont pokręcił głową.

– Nazwał cię szefową?

– Mam mało czasu, Frank.

– Dostałaś pismo ode mnie?

Jego pisemną rezygnację.

– Tak.

Cisza.

– Mam coś dla ciebie – oznajmił Tremont.

– Słucham?

– Pracuję jeszcze do końca miesiąca – powiedział. – Zatem muszę nadal robić swoje, no nie?

– Racja.

– Zatem mam coś.

Usiadła wygodniej, mając nadzieję, że będzie się streszczał.

– Zacząłem szukać tej białej furgonetki. Tej, którą widziano w pobliżu obu miejsc.

– Dobrze.

– Założyłem, że nie została skradziona, chyba że daleko stąd. Nie mamy żadnego meldunku o kradzieży takiego pojazdu. Dlatego zacząłem sprawdzać w wypożyczalniach samochodów, czy któraś nie wynajęła furgonetki podobnej do opisywanej.

– I?

– Było kilka, ale większość zdołałem odnaleźć i okazały się w porządku.

– Zatem to ślepa uliczka.

Frank Tremont uśmiechnął się.

– Mogę usiąść na chwilę?

Wskazała mu fotel.

– Spróbowałem czegoś innego – powiedział. – Widzisz, ten gość był bardzo sprytny. Tak jak powiedziałaś. Pierwszą ofiarę przebrał za dziwkę. Samochód drugiej pozostawił na hotelowym parkingu. Zmieniał tablice rejestracyjne i w ogóle. Nie robi tego w typowy sposób. Dlatego zacząłem się zastanawiać. Jaki samochód trudniej byłoby wytropić niż kradziony czy wypożyczony?

– Słucham.

– Używany wóz zakupiony przez Internet. Odwiedziłaś kiedyś jedną z tych witryn?

– Nie, naprawdę nie.

– Sprzedają miliony samochodów. Sam kupiłem jeden w zeszłym roku za pośrednictwem autoused.com. Możesz tam znaleźć prawdziwe okazje, a ponieważ to transakcje między dwiema osobami, wymagają minimum formalności. No wiesz, możemy sprawdzić salony sprzedaży, ale kto zdoła wytropić samochód nabyty przez Internet?

– I co?

– To, że zadzwoniłem do dwóch głównych internetowych sklepów samochodowych. Poprosiłem, żeby wyszukali mi wszystkie białe furgonetki chevrolety sprzedane na tym terenie w zeszłym miesiącu. Było ich sześć. Zadzwoniłem do wszystkich nabywców. Za cztery zapłacono czekami, więc mieliśmy adresy. Dwie kupiono za gotówkę.

Muse się wyprostowała. Wciąż gryzła gumkę ołówka.

– Bardzo sprytnie. Kupujesz używany wóz. Płacisz gotówką. Podajesz fikcyjne nazwisko, jeśli w ogóle jakieś podajesz. Masz akt własności, ale nie rejestrujesz samochodu i nie wykupujesz ubezpieczenia. Kradniesz tablice rejestracyjne podobnego wozu i w drogę.

– Taa. – Tremont uśmiechnął się. – Gdyby nie jedna rzecz.

– Co takiego?

– Facet, który sprzedał im samochód…

– Im?

– Tak. Mężczyźnie i kobiecie. Oboje po trzydziestce. Próbuję uzyskać dokładne rysopisy, ale może mamy coś lepszego. Facet, który sprzedał samochód, Scott Parsons z Kasselton, pracuje w Best Buy. Mają tam bardzo dobry system zabezpieczeń. W pełni cyfrowy. Zapisują wszystko. Parsons przypuszcza, że oni mogli zostać sfilmowani. Technik Best Buy teraz to sprawdza. Posłałem po Parsonsa samochód, chcę pokazać mu zdjęcia przestępców i sporządzić portrety pamięciowe.

– Mamy grafika, który się tym zajmie?

Tremont skinął głową.

– Załatwiłem to.

To był dobry trop – najlepszy, jaki mieli. Muse nie wiedziała, co powiedzieć.

– Co jeszcze mamy? – zapytał Tremont.

Powiedziała mu, że podczas sprawdzania rejestrów operacji przeprowadzonych za pomocą karty kredytowej, wykazów rozmów telefonicznych i poczty elektronicznej nie znaleźli żadnego punktu zaczepienia. Tremont siedział z rękami splecionymi na wydatnym brzuchu.

– Kiedy wszedłem, gryzłaś ołówek. O czym myślałaś?

– Przyjęliśmy założenie, że to może być seryjny zabójca.

– Ty w to nie wierzysz – rzekł.

– Nie wierzę.

– Ja też nie – odrzekł Tremont. – Zatem przyjrzyjmy się temu, co mamy.

Muse wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju.

– Dwie ofiary – przynajmniej na razie i w tej okolicy. Nasi ludzie sprawdzają to, ale załóżmy, że nie znajdziemy ich więcej. Powiedzmy, że tak jest. Powiedzmy, że zginęła tylko Reba Cordova – choć ta może jednak żyje – oraz NN.

– W porządku – zgodził się Tremont.

– I pójdźmy krok dalej. Przyjmijmy, że jest jakiś powód tego, że te dwie kobiety stały się ofiarami.

– Na przykład jaki?

– Jeszcze nie wiem, ale podążajmy tym tokiem rozumowania. Jeśli jest jakiś powód… nie, cofam to. Nawet jeśli nie ma żadnego powodu i założymy, że to nie jest robota seryjnego zabójcy, musi być jakiś związek między naszymi dwiema ofiarami.

Tremont skinął głową, pojmując, do czego zmierza Muse.

– A jeśli istnieje między nimi jakieś powiązanie – rzekł – to mogły się dobrze znać.

Muse przystanęła.

– Właśnie.

– A jeśli Reba Cordova znała NN… – Tremont uśmiechnął się do niej.

– To Neil Cordova też mógł ją znać. Zadzwoń na posterunek policji w Livingston. Powiedz im, żeby sprowadzili Cordovę. Może zdoła ją zidentyfikować.

– Już to robię.

– Frank?

Odwrócił się do niej.

– Dobra robota – powiedziała.

– Jestem dobrym gliniarzem.

Na to nic nie powiedziała.

Wycelował w nią palec.

– Ty też jesteś dobrym gliniarzem, Muse. Może nawet świetnym. Jednak nie nadajesz się na szefa. Widzisz, dobry szef musi wycisnąć wszystko ze swoich dobrych gliniarzy. Ty tego nie potrafisz. Musisz się nauczyć radzić sobie z ludźmi.

Muse pokręciła głową.

– Tak, Frank, o to chodzi. Mój brak umiejętności kierowniczych był powodem tego, że spieprzyłeś sprawę i uznałeś NN za dziwkę. Moja wina.

Uśmiechnął się.

– Wziąłem tę sprawę.

– I schrzaniłeś ją.

– Może źle zacząłem, ale to jeszcze nie koniec. Nieważne, co o tobie myślę. Nieważne, co ty myślisz o mnie. Chodzi tylko o to, żeby wymierzyć sprawiedliwą karę zabójcom ofiary.