178034.fb2 Zaginiona Ewangelia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Zaginiona Ewangelia - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

ROZDZIAŁ 8

Dwa dni później Randall znalazł się niespodziewanie dla siebie w samym środku Średniowiecza.

Wczesnym słonecznym popołudniem przybył do celu swej podróży, klasztoru Simopetra. Była to bardzo stara budowla z kamienia i drewna, z galeryjkami i balkonami na wspornikach, przyklejona do skały czterysta metrów ponad wodami Morza Egejskiego.

Z torbą podróżną i cenną aktówką w rękach szedł znużony przez pylisty dziedziniec, podążając za ojcem Spanosem, furtianem w purpurowym habicie. Furtian powitał go, gdy przybył tu na grzbiecie osła z przewodnikiem Vlahosem, zezowatym chłopakiem cuchnącym stajnią.

– Proszę za mną, proszę za mną – powiedział ojciec Spanos toporną angielszczyzną i Randall, już trochę zdyszany, zaczął wchodzić po rozchwierutanych drewnianych schodach, prowadzących w głąb klasztoru.

Gdzieś z dołu dał się słyszeć ciężki, powolny odgłos walenia młotem, którego echo przypominało raczej stłumiony dźwięk dzwonu.

Randall zatrzymał się zaskoczony.

– Co to jest? – zapytał mnicha.

– To semandron, jego drugie wezwanie – odpowiedział ojciec Spanos. – Nasz gong. Drewniany młot uderza w cyprysową deskę, wzywa stu mnichów na modlitwę. Pierwsze wezwanie o północy. Drugie teraz, po południowym posiłku. Rozpoczyna się śpiewanie godzinek i liturgia. Trzecie i ostatnie, przed zachodem słońca.

– Jak długo trwa ta druga pora modlitw? – zapytał Randall, gdy dotarł na górę.

– Trzy godziny. Ale proszę się nie lękać, opat Petropoulos oczekuje pana i skróci swe praktyki. – Mnich wyszczerzył się w uśmiechu. – Pan głodny, nie?

– Właściwie…

– Posiłek już czeka na pana. Jak pan skończy, opat będzie gotowy. Chodźmy.

Randall znów ruszył za mnichem, szerokim, wilgotnym korytarzem o bielonych ścianach, mijając poobtłukiwane bizantyńskie kolumny i gdzieniegdzie freski z postaciami świętych o wyłupionych oczach. W końcu dotarli do przypominającej celę poczekalni o świeżo pomalowanych na szaro ścianach. Na środku stał stół i dwie drewniane ławy. Na stole przygotowano pojedyncze nakrycie: cynowy talerz i dzbanek z zielonym jabłkiem jako przykrywką, widelec wątpliwej czystości i dużą drewnianą łyżkę.

– Teraz pan zje – powiedział ojciec Spanos, wskazując mu miejsce przy stole. – Po posiłku opat z panem porozmawia w swoim pokoju, tutaj za ścianą.

– Jak się opat czuje? – zainteresował się Randall. – Słyszałem, że chorował przez ostatnie lata.

– Tak, był chory. Problemy z trawieniem. Przeszedł dur brzuszny. Ale nasz opat bardzo odporny. Tutejszy klimat, duchowe życie, lecznicze zioła i moc z dotykania świętych ikon dały mu nowe siły. Wrócił już do zdrowia.

– Czy w ostatnich latach podróżował gdzieś poza Athos?

– Nie, był tylko dwukrotnie w Atenach. Ale niedługo planuje dalszą podróż. – Mnich odwrócił się i zaklaskał głośno w ręce. – Teraz akolita poda panu jedzenie – powiedział.

– Zanim ojciec odejdzie, chciałbym jeszcze o coś zapytać – rzekł Randall. – Słyszałem, że do świątobliwej wspólnoty na półwyspie nie mają wstępu kobiety. Czy to prawda?

Ojciec Spanos skłonił lekko głowę i odparł poważnym tonem:

– Edykt w tej sprawie wydano przed dziesięcioma wiekami. Żadna żeńska istota, człowiek czy zwierzę, nie skalała swoją obecnością naszej wspólnoty. Trzy wyjątki. W roku tysiąc trzysta czterdziestym piątym król serbski pozwolił wysiąść na brzeg swojej żonie. W nowszych czasach próbowała wejść do jednego z klasztorów królowa rumuńska Elżbieta, a po niej lady Stradford de Recliffe, żona ambasadora brytyjskiego. Obie zostały zawrócone z drogi. Poza tymi próbami z namowy szatana nigdy nie było tu kobiety. Przykład. W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym zmarł w szacownym wieku osiemdziesięciu dwóch lat nasz dobry brat Mihailo Tolto. Przez całe swoje życie nigdy nie widział kobiety.

– Jak to możliwe?

– Matka ojca Mihaila zmarła przy porodzie – wyjaśnił mnich. – Przywieziono go do nas jako noworodka, cztery godziny po narodzinach. Wyrósł na mężczyznę i zestarzał się, nie opuszczając nigdy półwyspu, nie miał więc okazji zobaczyć kobiety. Jeszcze jeden przykład. Znany grecki ginekolog, zmęczony nieustannym badaniem kobiet, chciał odpocząć od nich w spokoju, przyjechał więc na Athos. Wiedział, że tutaj na pewno nie zobaczy żadnej potencjalnej pacjentki. To prawda, nie dotyka nas kuszenie Ewy. Są tylko bracia i Bóg. Mam nadzieję, że będzie panu smakował nasz skromny posiłek.

Gdy ojciec Spanos wyszedł, zjawił się nieśmiały akolita w habicie i podał Randallowi lunch. Był to prosty posiłek, złożony z grudowatej owsianki, kawałków ryby, importowanego sera owczego, dyni, czarnego chleba, tureckiej kawy i pomarańczy. Angela przestrzegała go przed gotowaną ośmiornicą, to samo mówił jego przewodnik Vlahos, na szczęście nie podano mu tego dania. Podano za to czerwone wino, które dodało smaku potrawom.

Randall nie koncentrował się jednak najedzeniu, lecz na wydarzeniach sprzed dwóch dni w Paryżu.

Angela Monti zawiodła jego zaufanie. Okłamała go. Pośród trudów podróży myślał o niej nieustannie z wściekłością i żalem. Pokochał tę piękną Włoszkę i wierzył jej. Gdy przed tygodniem uznał ją za zdrajczynię, udowodniła mu, że się pomylił. Pokochał ją za to jeszcze bardziej i zawierzył jej. A jednak okłamała go ponownie, tym razem naprawdę i ponad wszelką wątpliwość.

Przy końcu podróży z Francji do Grecji – jak na ironię do miejsca, w którym nigdy nie było kobiet – ta jedna kobieta wciąż okupowała jego umysł. Chociaż w rzeczywistości nigdy tutaj nie była, on przywiózł ją ze sobą. Kiedy tak o niej myślał, jego gniew stopniowo topniał. Próbował nawet znaleźć jakieś wytłumaczenie na jej kłamstwo, ponieważ ją kochał. Lecz nie znajdował żadnego.

Postanowił wypędzić ją z myśli, odprawić wewnętrzne egzorcyzmy.

Wspominał wydarzenia ostatnich trzech dni, które doprowadziły go na ten dziwny, izolowany skrawek lądu, zamieszkany przez istoty płci męskiej.

W piątek po południu, po odkryciu kłamstwa Angeli – niech ją diabli, wyrzuć ją, usuń na zawsze, bądź wolny, skoncentruj się – pod wpływem nagłego impulsu postanowił poddać błąd wykryty przez Bogardusa ostatecznemu osądowi największego na świecie znawcy aramejskiego.

Sobotni poranek w Paryżu poświęcił na załatwienie formalności – zaproszenia i zezwolenia na odwiedzenie klasztoru na górze Athos. Gdyby nie prestiż i koneksje profesora Auberta, trwałoby to wiele tygodni, lecz dzięki Aubertowi sprawa została załatwiona w kilka godzin. W greckim Ministerstwie Spraw Zagranicznych wyrażono zgodę na wyrobienie Randallowi diamonitrion, specjalnego paszportu do okręgu autonomicznego zarządzanego przez mnichów, miał go odebrać w Salonikach. Aubert zwrócił się do swego kolegi z tamtejszego uniwersytetu, a ten z kolei skontaktował się z opatem Petropoulosem, który zgodził się przyjąć Randalla w klasztorze Simopetra. Potem rozpoczęły się pospieszne przygotowania do podróży.

Kiedy już wszystko zostało ustalone, Randall zadzwonił do Amsterdamu, do hotelu Victoria, i zostawił dla Angeli Monti wiadomość, że wyjeżdża na kilka dni, bo zlecono mu specjalną misję. Próbował także skontaktować się z Wheelerem w Krasnapolskym, lecz okazało się, że wydawca w dalszym ciągu przebywa w Moguncji. Pozostawił więc dla niego niemal zaszyfrowaną informację o celu swego wyjazdu i zapewnił, że wróci na czas, by przygotować konferencję prasową.

W sobotę po południu, po czterech godzinach lotu, wylądował w Salonikach. Jeżdżąc po szerokich arteriach miasta, wśród grecko-mauretańskich domów i niezliczonych bizantyńskich kościołów, dotarł do konsulatu amerykańskiego, gdzie odebrał swój paszport. Potwierdził rezerwację na ostatni etap podróży, a noc spędził w hotelu Mediterranean. Nie była to spokojna noc.

W niedzielny poranek popłynął brudnym, usmarowanym olejami parowcem osiemdziesiąt mil do Dafni, portu na półwyspie. Tutaj podstemplował mu paszport policjant w welwetowej czapce z podwójnym bizantyńskim orłem, w białej spódniczce i z pomponami przy butach. Następnie długowłosi mnisi celnicy przejrzeli jego bagaże, a jeden z nich nawet obmacał mu klatkę piersiową, by się upewnić, że nie jest przebraną kobietą.

Vlahos, przewodnik, już na niego czekał. Młody Grek ubrany był normalnie, poza butami zrobionymi z pasów gumy z opon, które ułatwiały mu chodzenie po górach. Vłahos wynajął engaze, łódź, którą popłynęli do niedalekiej przystani pod klasztorem Simopetra. Budowla przypominająca klasztory Lhasy wznosiła się wysoko nad morzem, posadowiona na wierzchołku skały.

Z przystani ruszyli dalej na wynajętych osłach. Po dwudziestu minutach wspinania się górską ścieżką, wijącą się niebezpiecznie po nagim klifie, dotarli do sanktuarium z ikoną Matki Boskiej ze świętym Joachimem i świętą Anną. Gdy nabierali wody do manierek, Vlahos wyjaśnił Randallowi, że Simopetra oznacza Srebrną Skałę, a klasztor założył w roku tysiąc trzysta sześćdziesiątym trzecim pewien pustelnik, pod wpływem wizji.

Randall najchętniej uciekłby z niebezpiecznego szlaku. Myślał o tym, żeby jak najszybciej uwolnić się od wierzgającego osła i męczącego słońca i znaleźć się w bezpiecznym, solidnym schronieniu na szczycie. Po kwadransie wyczerpującej jazdy dotarli tam wreszcie, ponad poletkami kapusty wznosiły się wysokie mury klasztoru z przegniłymi drewnianymi balkonami. Od klasztornej bramy spieszył im naprzeciw furtian.

I cały ten egzotyczny koszmar, pomyślał Randall, tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak to możliwe, że Jakub pisze o wędrówce Jezusa po dnie rzymskiego jeziora, jeżeli zostało ono osuszone dopiero trzy lata później!

Wyprawa wydała mu się wariactwem, klasyczną donkiszoterią. Zdumiony, że się w ogóle na nią zdecydował, Randall wiedział jednak, co nim powodowało. Nie chciał utracić bardzo jeszcze wątłej wiary.

– Panie Randall…

Ocknął się z zamyślenia i zobaczył stojącego w drzwiach ojca Spanosa.

– Panie Randall, opat Petropoulos może już pana przyjąć. Zwyczajowo zwracamy się do niego „ojcze".

Pokój opata był zaskakująco przestronny i jasno oświetlony. Ściany pokrywały religijne freski o żywych barwach, lecz dość topornej formie, z wyobrażeniami archanioła Gabriela, Chrystusa i Dziewicy na tronie. Z sufitu zwisał wielki metalowy kandelabr, a rozstawione wszędzie blaszane lampki oliwne zalewały pomieszczenie żółtym światłem. Przy okrągłym, zarzuconym starymi księgami stole stał patriarcha, z pewnością ponad siedemdziesięcioletni.

Miał na sobie ciężki czarny habit z wyszytą czaszką z piszczelami, czarną czapkę przypominającą fez i toporne chłopskie buty. Był niewysoki i kruchy, o brązowej, pergaminowej skórze twarzy. Nosił długie włosy, białą brodę i wąsy. Na cienkim nosie widniały dziwne, prostokątne okulary bez oprawek.

– Witam w Simopetrze, panie Randall – odezwał się opat. Głos miał łagodny, wręcz kojący. – Mam nadzieję, że podróż nie zmęczyła pana nadmiernie.

– To dla mnie zaszczyt, że ojciec zechciał mnie przyjąć – odrzekł Randall.

– Czy mój angielski pana satysfakcjonuje, czy woli pan może rozmawiać po francusku lub włosku?

– Po angielsku, jak najbardziej – odparł z uśmiechem Randall – choć wolałbym mówić po aramejsku, gdybym znał ten język.

– Ach, aramejski. Nie jest wcale taki straszny, jak pan sądzi. Oczywiście mnie trudno jest to ocenić, ponieważ poświęciłem całe życie na jego zgłębianie. Proszę, niech pan siada. – Opat usadowił się przy stole na wyściełanym skórą krześle, a Randall szybko usiadł obok. – Spodziewam się, że chce pan spędzić u nas noc przed powrotem do Salonik?

– Jeśli to możliwe.

– Cieszą nas goście, bo nieczęsto są tutaj widywani. Oczywiście musi pan być przygotowany na pewne niedogodności. Na przykład wanna jest urządzeniem w klasztorze nieznanym. Zwykliśmy mawiać: „Kto raz zanurzył się w Chrystusie, nie musi się już myć powtórnie". Pański materac został jednak okadzony dymem i nie znajdzie pan w nim żadnych insektów.

– Interesuje mnie tylko język aramejski, ojcze Petropoulosie. Reszta nie ma znaczenia.

– No tak, oczywiście. Język Naszego Pana. Język skromny, niezbyt piękny, a jednak wypowiedziano w nim największe prawdy tego świata. Tak, aramejski. To język semicki. Nazwany tak od wyżyny Aram w Syrii i Mezopotamii. Aramejczycy byli nomadami, którzy w piątym wieku przed Chrystusem zaczęli się osiedlać w północnej Palestynie, obejmującej także Galileę. Za czasów młodości Chrystusa był to język ubogich, natomiast hebrajskim posługiwali się głównie ludzie wykształceni… kapłani, uczeni, sędziowie. Aramejskim mówiły masy oraz ludzie związani z handlem. Ale oba te języki są blisko ze sobą spokrewnione. Można powiedzieć, że są kuzynami.

– A co je różni od siebie?

– Niełatwo to wyjaśnić – odrzekł opat, głaszcząc brodę. – Hebrajski i aramejski mają ten sam alfabet pisany, złożony z dwudziestu dwóch znaków. Lecz są to wyłącznie spółgłoski, nie istnieją znaki dla samogłosek. W mowie jednakże każdy z języków ma więcej głosek, niż zawiera jego alfabet. Dlatego ktoś piszący po hebrajsku i ktoś drugi piszący po aramejsku użyją tych samych spółgłosek do tego samego słowa, lecz obaj dodadzą do niego trochę inne znaki sugerujące samogłoski. Na przykład, jeśli ktoś napisałby Pan lub Bóg po hebrajsku, wymawiałoby się to Eli, po aramejsku zaś Elia. Czy wyrażam się jasno?

– No cóż, chyba co nieco zrozumiałem.

– Nie jest to takie ważne – stwierdził opat. – Jak przypuszczam, interesuje pana starożytny aramejski?

– To prawda.

– Przejdźmy więc do rzeczy. Muszę powiedzieć, panie Randall, że nic nie wiem o powodach pańskich odwiedzin poza skąpą informacją z Salonik, że chodzi o jakiś papirus z pierwszego wieku.

– Czy słyszał ojciec o Drugim Zmartwychwstaniu?

– O Drugim Zmartwychwstaniu?

– Tak. To kryptonim projektu związanego z publikacją nowej Biblii. Grupa wydawców zamierza wspólnie przedstawić światu nową wersję Nowego Testamentu, opartą na doniosłym odkryciu archeologicznym we Włoszech przed sześciu laty.

– A tak, oczywiście – przerwał mu opat. – Teraz sobie przypominam. Biblista z Anglii, profesor Jeffries, chciał mnie zaprosić do współpracy przy tłumaczeniu znaleziska. Nie wyjaśnił bliżej, o co chodzi, ale brzmiało to bardzo intrygująco. Gdyby nie moja choroba, pewnie bym się nie oparł pokusie. Ale nie mogłem wyjechać. Czy może mi pan powiedzieć, panie Randall, o co chodziło? Proszę się nie obawiać, zachowam rzecz w tajemnicy.

W ciągu następnych pięciu minut Randall bez najmniejszego wahania przedstawił mnichowi najważniejsze fakty związane z Ewangelią według Jakuba i Pergaminem Petroniusza.

Gdy skończył, oczy Petropoulosa błyszczały z ekscytacji.

– Czy to możliwe? – wymamrotał. – Czy mógł się zdarzyć: taki cud?

– Mógł i zdarzył się – powiedział cicho Randall. – Wieli' jednak zależy od opinii ojca o jednym zagadkowym fragmencil w tekście Jakuba.

– To dzieło Pana – rzekł opat – a ja jestem jego sługą..

– Odkrywcą tych tekstów – mówił dalej Randall, wyjmując z aktówki fotografię papirusu numer dziewięć – jest profesor Monti z Włoch, który prowadził wykopaliska w Ostii, niedaleko Rzymu. Poinformowano mnie, że profesor wraz z córką odwiedzili ojca przed pięciu laty, by potwierdzić autentyczność znaleziska. Potem jednak dowiedziałem się, że córka profesora w żadnym wypadku nie mogła przebywać na półwyspie Athos.

– To absolutnie niemożliwe.

– No właśnie. Zastanawiałem się jednak, czy może sam profesor nie odwiedził ojca w celu konsultacji.

Bujna broda opata poruszyła się na boki.

– Nikt taki z pewnością mnie nie odwiedził – odparł. – W każdym razie… – zamilkł i zmrużył oczy, próbując sobie coś przypomnieć. – Monti, powiedział pan? Czy on wykładał na uniwersytecie w Rzymie?

– Zgadza się.

– Pamiętam, że pisał do mnie. Tak, z pewnością, to było cztery czy pięć lat temu, a może nawet wcześniej. Ten profesor zapraszał mnie do Rzymu, chciał zapłacić za podróż, żebym obejrzał jakiś aramejski papirus. Miał dużo pracy i nie mógł przyjechać tutaj. Później… teraz to sobie przypominam… profesor Jeffries także wspominał o włoskim archeologu, który odnalazł wyjątkowej wagi dokumenty z pierwszego wieku. Ale nie miałem nigdy okazji spotkać profesora Montiego osobiście, ani tutaj, ani nigdzie indziej.

– Tak też myślałem – stwierdził Randall, starając się ukryć gorycz w głosie. – Chciałem się tylko upewnić. – Położył na stole fotografię arkusza papirusu oraz kartkę z angielskim przekładem tego fragmentu. – To właśnie ten tekst, który chciałem ojcu pokazać. Najpierw jednak wytłumaczę krótko, na czym polega problem, który mam nadzieję przy pomocy ojca rozwiązać.

Nie wspominając o sprawie Bogardusa, wyjaśnił opatowi, że nowa Biblia już się drukuje, tymczasem ktoś zauważył w jej tekście niezgodność chronologiczną, dotyczącą wędrówki Jezusa przez osuszone jezioro Fucinus.

– Według rzymskich historyków – zakończył Randall – jezioro to zostało osuszone dopiero trzy lata później, już po śmierci Jezusa.

Opat pokiwał ze zrozumieniem głową.

– Proszę mi pokazać przekład – powiedział.

– Czwarta i piąta linijka – rzekł Randall, podając mu kartkę.

Opat przebiegł tekst oczami, a potem przeczytał go na głos. „I Pan nasz… przemierzył tej nocy żyzne pola jeziora Fucinus, które zostało osuszone przez cesarza Klaudiusza i było uprawiane przez Rzymian".

– Teraz chciałbym zobaczyć aramejski oryginał, panie Randall – powiedział po chwili namysłu.

Randall podał mu fotografię. Grecki duchowny skrzywił się na widok zdjęcia.

– To reprodukcja, panie Randall – zauważył. – Muszę zobaczyć oryginalny papirus.

– Nie mam go, ojcze. Nie uzyskałbym zgody na przewiezienie papirusu, jest zbyt cenny. Trzymają go w strzeżonym sejfie w Amsterdamie.

Opat nie krył rozczarowania.

– W takim razie moje zadanie jest podwójnie trudne. Samo czytanie tych małych aramejskich znaków już jest niełatwe. A odczytywanie ich z reprodukcji i akuratne przetłumaczenie jest prawie niemożliwe.

– Ale tę fotografię wykonano w podczerwieni, żeby wzmocnić zatarte znaki i…

– To nie ma znaczenia, panie Randall. Reprodukcja to wtórne źródło, bardzo niepewne ze względu na moje stare oczy.

– Czy zechce ojciec przynajmniej spróbować? – zapytał Randall.

– Tak, oczywiście. Zrobię, co się da. – Mnich wstał z wysiłkiem, poczłapał do nocnego stolika i wyjął z szuflady duże szkło powiększające.

Randall obserwował w napięciu, jak Petropoulos studiuje fotografię papirusu przez lupę. Głęboko skoncentrowany, pochylał się nad zdjęciem przez kilka wlokących się w nieskończoność minut. W końcu odłożył lupę na stół i wziął znów do ręki kartkę z przekładem. Przeczytał angielski tekst ponownie, oddał go Randallowi i gładząc długą brodę, wskazał na fotografię.

– Rozumie pan oczywiście-rzekł-że profesor Jeffries i jego koledzy mieli nade mną tę przewagę, że badali oryginalny papirus. Biorąc to pod uwagę, można domniemywać, że ich przekład jest doskonały. Jeżeli tak, to zwój, którego fragment mi pan przedstawił, należy uznać za najdonioślejsze odkrycie w historii chrześcijaństwa.

– Nie wątpię, że tak jest – odparł Randall. – Mam jednak wątpliwości, a w każdym razie zastanawiam się nad tym, czy tłumaczenie z aramejskiego jest dokładne.

Opat Petropoulos namyślał się przez chwilę.

– Na tyle, na ile mogę to stwierdzić na podstawie tej reprodukcji, przekład jest staranny – odpowiedział.-Nie przysiągłbym jednak, że jest absolutnie ścisły. Wiele liter, jak sam pan widzi, zatarło się niemal całkowicie z upływem stuleci. Niektóre słowa w tych dwóch wątpliwych linijkach są ledwie czytelne.

– Wiem, ojcze, jednakże…

– Z tymi dawnymi manuskryptami zawsze tak jest – mówił dalej stary Grek, ignorując go. – Laik nie pojmie tego do końca. Po pierwsze, mamy tu do czynienia z materiałem pisarskim, z papirusem. Jak został wytworzony? Ten starożytny papier zrobiono z rdzenia łodygi rośliny pochodzącej z terenów nad Nilem w Egipcie. Rdzeń cięto na paski, a potem dwie krzyżujące się warstwy takich pasków sklejano razem. Taki papirusowy materiał nie był bardziej trwały od dzisiejszego taniego papieru pakunkowego, i z pewnością nie zakładano, że ma przetrwać dziewiętnaście stuleci. W wilgotnym klimacie papirus szybko ulegał zniszczeniu. W suchych miejscach zachowywał się dłużej, lecz stawał się wyjątkowo kruchy, mógł się dosłownie rozpaść w proch od samego dotknięcia. Ten fragment, który mi pan pokazał, był prawdopodobnie tak kruchy i podniszczony, że tekst na nim jest niemal nieczytelny. Ponadto w pierwszym wieku pismo aramejskie było pismem prostym, a litery pisano osobno, nie łącząc ich w wyrazy. Mogłoby się wydawać, że dzięki temu łatwiej będzie rozróżnić je przy czytaniu, jest jednak odwrotnie. Dużo łatwiej czyta się wyrazy napisane kursywą, gdy litery są połączone. Niestety, takie pochyłe pismo stosowano dopiero w dziesiątym wieku. Te wszystkie trudności zwielokrotniają się jeszcze, gdy tekst jest dostępny tylko w reprodukcji.

– A jednak udało się go odczytać i przetłumaczyć w całości – zauważył Randall.

– To prawda, podobnie jak ponad trzy tysiące fragmentów starożytnych manuskryptów, które złożyły się na Nowy Testament. Z tego osiemdziesiąt sporządzono na papirusie, a dwieście napisano kapitalikami, czyli dużymi literami. Udało się je przetłumaczyć, ale było to niezwykle trudne.

– W wypadku tego papirusu też udało się przezwyciężyć trudności – upierał się Randall. – Ewangelia według Jakuba została przetłumaczona, i powiedział ojciec, że przekład jest staranny. Jak w takim razie wyjaśnić tę nieścisłość?

– Powodów może być kilka – odrzekł opat. – Nie wiemy na przykład, czy Jakub był piśmienny i czy mógł spisać tekst własnoręcznie. Możliwe, że tak, ale prawdopodobne jest także, że podyktował go zawodowemu skrybie i tylko podpisał się na końcu. Wasz papirus może być pierwotnym tekstem, ale może być także jedną z dwóch pozostałych kopii, które Jakub, jak twierdzi, posłał do Barnaby i Piotra. Poza tym pisarz mógł coś źle usłyszeć podczas dyktowania, zrozumieć opacznie i tak to zanotować. Również kopista mógł ze zmęczenia czy roztargnienia pomylić jakiś wyraz, a nawet zdanie. Proszę pamiętać, że w aramejskim zwykła kropka umieszczona pod albo nad wyrazem lub postawiona w niewłaściwym miejscu może całkowicie zmienić znaczenie. Na przykład słowo oznaczające „martwego" może również oznaczać „wioskę", w zależności od miejsca kropki. Przyczyną nieścisłości mógł być właśnie taki drobny błąd. Sam Jakub także mógł już wszystkiego dobrze nie pamiętać. Spisując swoją relację trzynaście lat po śmierci Chrystusa, mógł pomylić okoliczności jego wyjścia z Rzymu.

– Wierzy ojciec w taką pomyłkę?

– Nie – odparł opat. – Ten materiał był na tyle cenny już w tamtych czasach, że nie dopuszczono by do takiej niedbałości.

– Więc co ojciec myśli?

– Myślę, że to jednak współcześni tłumacze, przy całym szacunku dla profesora Jeffriesa i jego kolegów, musieli zrobić błąd w przekładzie na angielski i inne języki. Mogły być dwa powody popełnienia takiego błędu.

– Jakie?

– Przede wszystkim nie znamy wszystkich słów aramejskich, jakie znał Jakub w roku sześćdziesiątym drugim. Nie znamy całego aramejskiego słownika. Pamiętam pewne odkrycie w grotach Wadi Murabba'at, w wyschniętym korycie rzeki na Pustyni Judejskiej. Poproszono mnie o pomoc przy tłumaczeniu. Były to umowy prawne po aramejsku, napisane w roku sto trzydziestym oraz dwa listy przywódcy żydowskiej rebelii, Bar Kochby, organizatora powstania przeciwko Rzymowi w roku sto trzydziestym drugim. Znalazłem w tych tekstach liczne słowa aramejskie, których przedtem nie znałem.

– Jak wobec tego mógł je ojciec przetłumaczyć?

– Tak samo jak zapewne postąpił profesor Jeffries i jego zespół z nieznanymi pojęciami, na które musieli natrafić w tekście Jakuba, czyli poprzez porównanie ze znanymi słowami i formami gramatycznymi i poprzez zrozumienie kontekstu. Zmierzam jednak do tego, żeby pan zrozumiał, iż czasem niemożliwe jest wyrażenie starożytnego tekstu we współczesnej angielszczyźnie czy innym języku. Wówczas sztuka przekładu zamienia się raczej w sztukę interpretacji. No, a interpretacja może jednak prowadzić do pomyłek. – Opat Petropoulos pogładził w zamyśleniu brodę i mówił dalej: – Druga pułapka, panie Randall, polega na tym, że słowa aramejskie miewają po kilka znaczeń. Jest na przykład takie, które może oznaczać „inspirację", „wskazówkę" albo „szczęśliwość". Tłumacz musi rozsądzić, które ze znaczeń miał na myśli autor. Decyzja tłumacza jest subiektywna i obiektywna zarazem. Subiektywnie musi rozważyć wzajemne relacje różnych wyrazów w zdaniu czy kilku zdaniach. Obiektywnie powinien dobrze się przyjrzeć, czy jakaś kropka albo kreska nie zatarła się z czasem i nie zmieniła znaczenia słowa. Bardzo łatwo można coś przeoczyć, błędnie odczytać, przeinaczyć. Człowiek jest istotą omylną. Tłumacze Nowego Testamentu w wydaniu zwanym Biblią króla Jakuba, którzy pracowali z tekstem starogreckim, określali Jezusa jako „Jego Syna". W starożytnej grece nie istniał zaimek, jego" i w Revised Standard Version zostało to zmienione. Jezus stał się po prostu „Synem", co jest dokładniejsze i inaczej określa naszą relację wobec Jezusa.

– Czy w wypadku tego przekładu także mogło się zdarzyć coś podobnego? – zapytał Randall.

– Jak najbardziej. W angielskim przekładzie Jezus „przemierzył tej nocy żyzne pola jeziora Fucinus, które zostało osuszone". Jeżeli „pola jeziora" odczytamy jako „pola wokół jeziora" albo „pola obok jeziora", a zamiast „zostały osuszone" napiszemy „zostaną osuszone", znaczenie całkowicie się zmieni.

– Uważa ojciec, że te słowa mogły zostać błędnie odczytane i przetłumaczone?

– Wierzę, że to najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie.

– A jeśli przekład jest jednak dokładny?

– Wówczas uznałbym całą Ewangelię według Jakuba za bardzo podejrzaną.

– A co by ojciec powiedział, jeżeli jest to tylko błąd w tłumaczeniu?

– Powiedziałbym, że tekst jest autentyczny, i uznałbym go za najdonioślejsze odkrycie w historii ludzkości.

– Ojcze Petropoulosie – rzekł Randall, nachylając się ku niemu – czy nie uważa ojciec, że warto by było sprawdzić, czy ten tekst jest w istocie najdonioślejszym odkryciem?

– Co pan chce przez to powiedzieć, panie Randall? – zapytał zdziwiony opat.

– Proponuję, żeby ojciec udał się ze mną jutro do Amsterdamu, zbadał oryginalny papirus i ustalił raz na zawsze, czy mamy do czynienia z autentycznym odkryciem, czy z mistyfikacją.

– Mam jechać z panem do Amsterdamu?

– Tak, jutro. Wszystkie koszty zostaną pokryte, a klasztor otrzyma szczodrą dotację na swoje utrzymanie. A co najważniejsze, Międzynarodowy Nowy Testament zostanie oczyszczony z podejrzeń o fałszerstwo.

Opat pokiwał w zamyśleniu głową.

– To ostatnie jest najważniejsze – odparł. – W rzeczy samej, byłby to udział w dziele bożym. Ta podróż może dojść do skutku, panie Randall. Ale nie jutro.

– Wspaniale! – wykrzyknął Randall. – Kiedy ojciec mógłby wyruszyć?

– Od dawna planowałem wziąć udział, jako przedstawiciel naszej mnisiej wspólnoty na Athos, w kongresie greckiego Kościoła prawosławnego, któremu będzie przewodniczyć mój zwierzchnik i przyjaciel, Jego Świątobliwość Patriarcha Konstantynopola. Musimy wspólnie postarać się wzmocnić więzy między naszymi wiernymi, których jest osiem milionów. Inauguracja kongresu obędzie się za tydzień w Helsinkach. Miałem zamiar odlecieć z Aten do Helsinek za pięć dni.

Opat powoli wstał. Randall był pewien, że pod bujną brodą mnicha kryje się uśmiech.

– Tak więc, panie Randall – ciągnął Petropoulos – przyszło mi właśnie do głowy, że mógłbym wyjechać dzień wcześniej i nieco nadłożyć drogi. W końcu Amsterdam leży niemal na szlaku do Helsinek, czyż nie? Chcę zobaczyć ten papirus, panie Randall, i przekonać się, czy mamy do czynienia z cudem, czy z oszustwem. A teraz może pan odpocznie nieco przed obiadem? Poczęstujemy pana naszym ulubionym przysmakiem. Czy jadł pan kiedyś gotowaną ośmiornicę, panie Randall?

Spodziewał się, że po powrocie do Amsterdamu George Wheeler i pozostali wydawcy zrobią mu awanturę z powodu trzydniowej niezapowiedzianej nieobecności, i dlatego reakcja Wheelera była dla niego kompletnym zaskoczeniem.

Randall wrócił wieczorem poprzedniego dnia i planował natychmiast zobaczyć się z Wheelerem, a potem jeszcze wyjaśnić sprawę do końca z Angela Monti. Jednakże droga powrotna – niebezpieczna jazda w dół zbocza na grzbiecie osła, rejs łodzią, a potem przybrzeżnym parowcem, lot z Salonik do Paryża, przesiadka, lot do Amsterdamu i w końcu jazda taksówką do hotelu Amstel – wyczerpała go bardziej niż podróż na górę Athos.

Wszedł do swego pokoju, niemal zataczając się ze zmęczenia, i zasnął, nie mając nawet siły wziąć prysznica.

Rano, jadąc do biura w Kransnapolskym, doszedł do wniosku, że nie jest jeszcze gotowy do konfrontacji z Angela. Były ważniejsze sprawy. Czekały go tego dnia dwa sprawdziany wiary – w prawdziwość Słowa i w uczciwość tej dziewczyny. Było oczywiste, że Słowo ma pierwszeństwo.

Zadzwonił więc z biura wydawców do swego sekretariatu, przywitał się z Angela, zbył milczeniem jej ciepłe słowa i poinformował, że będzie przez cały dzień zajęty z Wheelerem. Dobrze wiedział, że wcale mu to nie zajmie całego dnia, ale nie chciał się z nią widzieć tak szybko. Poprosił ją o uzyskanie pewnych informacji w Netherlands Bijbelgenootschap, holenderskim towarzystwie biblijnym. Co do spotkania wieczorem, powiedział, że zadzwoni do niej później, ponieważ nie wie, jak długo będzie zajęty.

Mając to z głowy, wkroczył do gabinetu Wheelera, przygotowany na najgorsze. Lecz czekała go niespodzianka.

Zaczął mówić już od progu, nie dopuszczając w ogóle wydawcy do słowa. Opowiedział mu o swojej wyprawie na górę Athos i o wszystkim, co zobaczył i usłyszał w ciągu pięciu minionych dni.

Wheeler słuchał go z życzliwym zainteresowaniem, a kiedy Randall skończył, zwrócił się doń tonem wyrażającym niemal uznanie.

– Nie, Steve, nie martwiło mnie wcale, że zaniedbałeś trochę przygotowanie kampanii. Nikt z nas nie ma ci tego za złe. Zależy nam, żebyś był w pełni przekonany, że wszystko jest w porządku. W końcu trudno by było wymagać, byś wkładał serce w promocję produktu, co do którego masz wątpliwości.

– Dziękuję, George. Jak tylko opat Petropoulos obejrzy papirus numer dziewięć i wyda opinię pozytywną, pozbędę się wszelkich wątpliwości.

– Za to też jesteśmy ci wdzięczni, Steve – powiedział Wheeler. – Zawsze chcieliśmy wyciągnąć opata z jego pustelni i poprosić o konsultację, ale nigdy nam się to nie udało. Miałeś więcej szczęścia i możemy ci tylko podziękować za inicjatywę. Oczywiście my sami nigdy nie wątpiliśmy w autentyczność papirusu. Ale dobrze móc się pochwalić opinią opata i przyjemnie będzie patrzeć, jak rozwiewa twoje ostatnie troski.

– Bardzo to wspaniałomyślne z twojej strony, George – odparł Randall. – Jeżeli chodzi o przygotowania do konferencji prasowej, to nadrobię wszelkie zaległości.

– Hm, konferencja prasowa. Wszystkim nam ulży, kiedy już będziemy to mieli za sobą. Tymczasem muszę ci powiedzieć, że na razie możemy spać trochę spokojniej, chociaż oczywiście trzeba zachować czujność.

– Co masz na myśli? – zapytał Randall.

– W sprawie Henniga chyba udało nam się wypracować rozwiązanie, które uchroni go przed szantażem Plummera – wyjaśnił Wheeler. – Natomiast jeśli chodzi o naszego Judasza, Hansa Bogardusa, to został zwolniony. Wyrzuciliśmy go natychmiast po powrocie z Moguncji.

– Naprawdę?

– Tak. Oczywiście zaczął się burzyć, groził, że doniesie o tym niby „fatalnym błędzie" Plummerowi i de Vroome'owi i będziemy skończeni, gdy tylko nowa Biblia ujrzy światło dzienne. Powiedzieliśmy mu, że może sobie robić, co chce, bo wysiłki jego mocodawców i tak spełzną na niczym. Kiedy dostaną do rąk nową Biblię, przekonają się, że nie da się jej zniszczyć. No, w każdym razie wywaliliśmy go i tyle.

Randall był pod wrażeniem. Samo to, że wydawcy nie ulękli się Bogardusa i jego rewelacji, a także bez oporów zgodzili się poddać tekst opinii opata Petropoulosa, pomogło mu niemal całkowicie pozbyć się wątpliwości.

Pozostawała do załatwienia jeszcze jedna sprawa.

– Mam prośbę, George – zwrócił się do wydawcy. – Chciałbym porównać zdjęcie papirusu numer dziewięć z oryginałem, zobaczyć, czy rzeczywiście oryginał jest czytelniejszy. Inaczej mówiąc, chciałbym się przekonać, z czym będzie miał do czynienia opat.

– Chcesz zobaczyć oryginał? Nie ma problemu, jeżeli cię to uszczęśliwi. Zadzwonię do Groata, żeby wyjął papirus z sejfu i zejdziemy na dół. Szczerze mówiąc, nie będąc ekspertem, jak Jeffries czy Petropoulos, wiele tam nie wypatrzysz. Ale wrażenie robi sam widok słów napisanych osobiście przez brata Jezusa. Będziesz mógł o tym opowiadać wnukom.

Wszystko to wydarzyło się przed dziesiątą rano, a teraz, osiem po dziesiątej, Randall zjeżdżał razem z Wheelerem windą do podziemia w Krasnapolskym, gdzie mieścił się specjalnie wybudowany sejf, strzegący skarbów, którym zawdzięczał swe powstanie Międzynarodowy Nowy Testament.

W piwnicy zasalutował im siedzący na rozkładanym krześle strażnik i ruszyli ponurym korytarzem, betonowa posadzka odbijała echem ich kroki. Skręciwszy za róg, ujrzeli na końcu korytarza jasny prostokąt światła.

– To sejf – wyjaśnił Wheeler.

Kiedy podeszli bliżej, Randall dostrzegł masywne, ognioodporne drzwi z czarno-białą tarczą szyfrującą.

Nagle z głębi sejfu wyskoczyła krępa ludzka postać i puściła się biegiem w ich stronę.

Randall i Wheeler zatrzymali się zaskoczeni. Randall wpatrywał się zdumiony w człowieka z przekrzywionym tupecikiem na głowie i rozwianymi połami marynarki, pod którą podskakiwał pistolet w kaburze. To Groat, opiekun sejfu.

Gdy dotarł do nich, był tak zdyszany, że nie potrafił wykrztusić słowa.

Wheeler złapał go za ramiona.

– Groat, do ciężkiej cholery, co się stało?! – krzyknął.

– Mijnheer Wheeler! – wrzasnął mężczyzna. – Pomocy! Ik ben bestolen! Politie!

Wheeller potrząsnął nim mocno.

– Do diabła, chłopie! Mówże po angielsku! Spreek Engels!

– Pomocy… trzeba wezwać policję! – wydyszał Holender. – Ja… okradziono nas!

– Uspokój się, Groat, to miejsce jest obstawione strażnikami – ofuknął go Wheeler. – Weź się w garść i powiedz mi wreszcie, co się stało.

Groat rozkaszlał się spazmatycznie, lecz po chwili udało mu się opanować.

– Papirus… – wykrztusił. – Papirus numer dziewięć zniknął. Ktoś go ukradł!

– Oszalałeś? To niemożliwe! – ryknął wydawca.

– Szukałem wszędzie… wszędzie – odpowiedział płaczliwie

Groat. – Nie ma go w szufladzie… ani w innych miejscach. Nie ma go nigdzie. Zniknął!

– Nie wierzę w to – warknął Wheeler. – Przepuść mnie, sam zobaczę.

Wydawca ruszył szybko w stronę sejfu, a za nim człapał przerażony strażnik.

Randall podążał ich śladem powoli, próbując poukładać sobie wszystko w głowie, próbując zrozumieć.

Gdy stanął w otwartych drzwiach sejfu, rozejrzał się po wielkiej, ogniotrwałej, pancernej komorze. Głęboka na co najmniej sześć metrów i szeroka na trzy, miała ściany ze zbrojonego betonu, do których przytwierdzono rzędy metalowych szuflad. Cztery fluorescencyjne lampy na suficie oświetlały stojący na środku długi stół, pokryty białą tkaniną. Na stole leżało kilka prostokątnych szyb.

Randall przyglądał się, co robią Wheeler z Groatem.

Strażnik wyciągał kolejno szerokie szuflady ze szklanymi pokrywami, a Wheeler sprawdzał ich zawartość, coraz bardziej podenerwowany i czerwony na twarzy.

Randall przyjrzał się wnętrzu ponownie, szukając jakiegoś miejsca, gdzie ktoś mógłby odłożyć papirus albo nawet go ukryć. Po lewej umieszczono wysoko pod sufitem dwa otwory wentylacyjne, a niżej, na poziomie oczu, tablicę z przełącznikami i wskaźnikami, zapewne do regulacji temperatury i wilgotności pomieszczenia. Kamienna posadzka była pusta.

Wheeler podszedł do niego z pociemniałą, posępną twarzą. Skurczony z przerażenia Groat trzymał się z tyłu.

– To niemożliwe, ale on ma rację – wychrypiał wydawca. – Papirus numer dziewięć zniknął.

– Tylko ten jeden? – zapytał Randall, wciąż nie mogąc w to uwierzyć. – Czy pozostałe są na swoim miejscu?

– Tylko ten – odparł Wheeler, trzęsąc się z wściekłości i niepokoju. – Cała reszta jest nietknięta. – Przyjrzał się masywnym stalowym drzwiom i zamkowi. – Żadnych zadrapań, żadnych śladów włamania – stwierdził.

– Kiedy ostatni raz widział pan papirus numer dziewięć? – zwrócił się Randall do Groata.

– Wczoraj wieczorem – wymamrotał kurator drżącym głosem. – Zawsze przed pójściem do domu zaglądam do każdej szuflady, sprawdzam, czy są w dobrym stanie, czy wilgotność jest prawidłowa.

– Czy ktoś był tutaj od tamtej pory? – zapytał Wheeler.

– Nie, nikogo nie było. Dopiero pan z panem Randallem…

– A strażnicy Helderinga? – dociekał Randall.

– Nie mogliby tego zrobić – odparł kurator. – Włamanie jest niemożliwe, a kombinacji szyfru żaden z nich nie zna.

– Kto ją właściwie zna?

– Powiem ci, kto zna szyfr, Steve – powiedział Wheeler. – Tylko siedmiu ludzi, oczywiście Groat, poza tym Heldering i piątka wydawców: Deichhardt, Fontaine, Gayda, Young i ja. Nikt więcej.

– Czy ktoś mógł wykraść numer?

– W żadnym wypadku – odparł sucho Wheeler. – Nie został nigdzie zapisany, wszyscy nauczyliśmy się go na pamięć. – Pokręcił głową. – To niesamowite, to nie miało prawa się zdarzyć. Kompletnie tego nie rozumiem. Musi być jakieś proste wytłumaczenie. Powtarzam, to nie miało prawa się zdarzyć.

– Ale się zdarzyło – rzekł Randall. – I przypadkiem jest to ten fragment papirusu, który mieliśmy obejrzeć.

– Mało mnie obchodzi, który to fragment – warknął Wheeler. – Nie możemy pozwolić na utratę choćby jednego skrawka. Boże, przecież to katastrofa. Te dokumenty nie są naszą własnością, należą do rządu Włoch, są skarbem narodowym. Musimy je zwrócić w terminie. Ale jeszcze gorsze jest to, że bez kompletu oryginałów nie będziemy mogli dowieść autentyczności Międzynarodowego Nowego Testamentu.

– Szczególnie bez papirusu numer dziewięć – dorzucił cicho Randall. – Co do którego są wątpliwości.

– Nie ma żadnych wątpliwości – prychnął Wheeler, krzywiąc się z irytacją.

– Ale de Vroome z Plummerem będą trąbić o tym na cały świat. Mogą zdeprecjonować nową Biblię, jeżeli opat Petropoulos nie wyjaśni tej nieścisłości.

– Petropoulos! – Wheeler plasnął się w czoło. – Zapomniałem o nim. Kiedy ma przyjechać?

– Jutro rano.

– Niech to szlag. Steve, musisz odwołać jego wizytę. Poinformuj go, że badanie musi zostać przełożone na później, że skontaktujemy się z nim w Helsinkach.

– Nie mogę tego zrobić, George. – Randall poczuł skurcz w sercu. – On już jest w drodze do Amsterdamu.

– Cholera, Steve, musisz! Co mu pokażemy? Dobra, nie traćmy czasu. Trzeba zawiadomić Helderinga, Deichhardta i resztę. Musimy znaleźć ten cholerny papirus.

– I policję – dodał Groat. – Trzeba zawiadomić policję amsterdamską.

– Czyś ty oszalał, człowieku? – natarł na niego Wheeler. – Jeżeli wpuścimy tutaj policję, to po nas. Przecież de Vroome natychmiast się o wszystkim dowie. Nie, to wykluczone. Mamy dość własnych ochroniarzy. Heldering zaraz zwoła swoich ludzi. Prześwietlimy wszystkich na wylot. Każdy pokój, każde biurko będzie wybebeszone do samego spodu. Przeszukamy nawet mieszkania naszego personelu na mieście. Znajdziemy ten papirus. Groat, zostań tutaj i pilnuj sejfu. Strażnik przy windzie niech też zostanie. Ja idę na górę i ogłaszam alarm, a ty, Steve… przede wszystkim zawiadom Petropoulosa, że na razie nie możemy go przyjąć.

Dziesięć minut później Randall wszedł do swego gabinetu i znalazł kopertę opartą o kalendarz na biurku.

Była to depesza z Aten, podpisana przez opata Mitrosa Petropoulosa.

Opat istotnie był już w drodze do Amsterdamu i aż się palił do pracy. Miał przylecieć Air France z Paryża, nazajutrz o dziesiątej pięćdziesiąt.

Randall jęknął w duchu. Oto przybywał najwybitniejszy ekspert, a on nie miał mu kompletnie niczego do pokazania. Poczuł mdłości – ich przyczyną nie było napięcie nerwowe, lecz stracone zaufanie.

Nazajutrz rano Randall zjawił się na lotnisku Schiphol pół godziny przed przylotem samolotu opata. Popijając kawę – już trzecią tego ranka – czuł się przybity jak jeszcze nigdy dotąd. Nie wiedział, co powiedzieć opatowi poza prawdą, której wydawcy nie pozwalali ujawniać. Wyobrażał sobie konsternację opata na wieść o takiej stracie. Zastanawiał się także, czy Petropoulos nie nabierze podejrzeń, jakie nękałyjego samego już od wczorajszego wieczoru.

Akcja poszukiwania śladów prowadzących do papirusu utknęła bowiem w ślepej uliczce.

Heldering ze swymi ludźmi przesłuchał wszystkie osoby związane z Drugim Zmartwychwstaniem. Agenci zajrzeli do każdego zakamarka w każdym pokoju na obu piętrach Kransapolsky'ego. Sporządzili listę osób nieobecnych tego dnia w pracy i odnaleźli je w mieście, włącznie z doktorem Knightem w hotelu San Luchesio i Angela Monti w Victorii. Przeszukane zostało mieszkanie Groata, a także, jak podsłuchał Randall, agentom udało się zakraść do kwatery Hansa Bogardusa.

Ekipa Helderinga nie natrafiła na najmniejszy ślad zaginionego papirusu.

Wydawcy zamknęli się na naradzie z Helderingiem, nie zamierzając się poddawać ani ulegać panice. Wszystko było otoczone tajemnicą, natomiast Randalla nurtowały wątpliwości.

Zeszłej nocy siedział sam w hotelu Amstel, oddając się rozmyślaniom. Odebrał jeden telefon od Angeli, lecz zbył ją, kłamiąc, że ma ważne spotkanie z personelem w sąsiednim pokoju, obiecał zobaczyć się z nią nazajutrz wieczorem, czyli dzisiaj. Było to kolejne przygnębiające wydarzenie, ale nie mógł dłużej unikać Angeli.

Myśli, które nękały go wczoraj, wciąż mu towarzyszyły. Nagłe zniknięcie papirusu tuż przed przyjazdem opata nie mogło być przecież dziełem przypadku. Wzbraniał się jednak przed wyciągnięciem ostatecznych konkluzji. Powtarzał sobie wciąż od nowa, że zaginięcie papirusu uderzało w pięciu wydawców równie mocno jak w podstawy jego wiary. Niemożliwe, żeby zrobił to ktoś z nas, przekonywał się w myśli. A przecież kradzież papirusu przez kogoś z zewnątrz była jeszcze mniej prawdopodobna.

Cień podejrzenia i nieufności ciągle w nim tkwił, zaprzeczając wszelkiej logice.

– Pan Steven Randall proszony jest do informacji w holu głównym – usłyszał nagle komunikat z głośnika.

Co to mogło być?

Zapłacił szybko i wyszedł z kafeterii, kierując się do informacji. Podał swoje nazwisko i po chwili trzymał w ręce kartkę z wiadomością.

Pan Steven Randall proszony jest o telefon do pana George L. Wheelera w Krasnapolskym. Sprawa niecierpiąca zwłoki.

Po chwili Randall przyciskał już do ucha słuchawkę, nie mając pojęcia, czego się spodziewać. Wiedział tylko jedno: samolot z opatem Petropoulosem na pokładzie miał wylądować za cztery minuty.

Głos Wheelera zabrzmiał w słuchawce nie jak warknięcie czy dudnienie, lecz niczym dzwon, radosny dzwon.

– Steve, to ty? Wspaniałe wieści! Fantastyczne! Papirus się znalazł! Mamy go!

Serce skoczyło Randallowi do gardła.

– Nie uwierzyłbyś! – krzyczał rozradowany Wheeler. – Okazało się, że nikt go nie ukradł, był w sejfie przez cały czas! I co ty na to? Właściwie to znaleźliśmy go już tylko w akcie rozpaczy. Nie wiedzieliśmy kompletnie, co robić, i godzinę temu wymyśliłem, żeby jeszcze raz przeszukać sejf. Ale tym razem kazałem rozmontować wszystkie szuflady, wyjąć je i rozebrać na części. Dwóch gości wzięło się do roboty i kiedy wyjęli szufladę numer dziewięć, on tam był! Rozumiesz to? Wiesz, co się stało? Tylna ścianka szuflady się poluzowała i papirus razem z ochronną folią jakoś wyśliznął się przez tę szparę. Leżał po prostu za szufladą, pod ścianą sejfu. Na szczęście, dzięki Bogu, nic mu się nie stało, jest w nienaruszonym stanie. I co ty na to, Steve? Cieszysz się?

– No pewnie, że się cieszę, i to bardzo – odparł Randall niemal bez tchu.

– Przywieź swojego opata, wszyscy na niego czekamy. Niech przeczyta tekst i będzie po sprawie – zakończył Wheeler.

Randall odwiesił słuchawkę i stał oparty o ścianę budki, czując wielką ulgę.

– Wylądował samolot Air France z Paryża, lot numer dziewięćset dwanaście – rozległo się z głośników.

Ruszył ku wyjściu dla pasażerów, gdzie podróżni mieli się pojawić po odprawie celnej.

Był gotów na przyjęcie opata, na przyjęcie prawdy… i na trwanie w wierze.

Niesamowita scena, pomyślał Randall.

Od dwudziestu minut wszyscy stali, wpatrując się z uwagą, w zupełnej ciszy, w jedyną siedzącą osobę, w opata Mitrosa Petropoulosa z klasztoru Simopetra na górze Athos.

Sędziwy mnich pochylał się nisko nad brązowym papirusem, który został wyjęty z celofanowej koperty i umieszczony między dwiema szybami. Opat był całkowicie pochłonięty analizowaniem wyblakłych aramejskich znaków, naniesionych wąską kolumną na szorstkie podłoże. Raz po raz sięgał po grube szkło powiększające lub notował coś wiecznym piórem w leżącym obok notatniku.

Profesor Deichhardt, George Wheeler, monsieur Fontaine, sir Trevor Young oraz signer Gay da stali za plecami opata, utrzymując pełen szacunku dystans i obserwując w napięciu każdy jego ruch.

Za wydawcami krył się. kurator sejfu Groat, poważny, ale już spokojniejszy.

Randall – w towarzystwie profesora Jeffriesa, doktora Knighta, profesora Sobriera i monsiniora Riccardiego – stał przy wejściu do pomieszczenia, nie mogąc oderwać oczu od tego spektaklu o niewiadomym finale.

Zastanawiał się, czy nie czekają na wyrok śmierci. Spojrzał na zegarek. Minęło dwadzieścia pięć, nie, już dwadzieścia sześć minut.

Opat Petropoulos poruszył się nagle, prostując swą kruchą postać.

– Doskonale – odezwał się mocnym głosem, gładząc brodę i odwracając się do wydawców. – Jestem zadowolony.

Cisza została przerwana.

– Mogę wyjaśnić tę niezgodność – ciągnął opat. – Popełniono drobny błąd, zrozumiały w tych okolicznościach, w odczytaniu aramejskich znaków, a co za tym idzie, w przekładzie. Wystarczy poprawić ten błąd i nikt już nie będzie kwestionował tekstu. Jest autentyczny ponad wszelką wątpliwość.

Poważne, napięte twarze pięciu wydawców rozpromieniły się jak na komendę, emanując uczuciem ogromnej ulgi.

– Cudownie, cudownie! – zawołał profesor Deichhardt. – Więc na czym polegał ten błąd, wielebny ojcze?

Opat sięgnął po swój notatnik.

– Zdanie, które sprawiło nam tyle kłopotów, przełożono pierwotnie tak: „I Pan nasz, uciekając z Rzymu wraz z uczniami, przemierzył tej nocy żyzne pola na jeziorze Fucinus, które zostało osuszone przez cesarza Klaudiusza i było uprawiane przez Rzymian". Tłumacze musieli przeoczyć kilka niemal niewidocznych znaczków, kreseczek i zawijasów. Kiedy sieje dojrzy, słowa nieco się zmieniają i znaczenie zdania również. Prawidłowy przekład powinien więc brzmieć następująco: „I Pan nasz, uciekając z Rzymu wraz z uczniami, przemierzył tej nocy żyzne pola nad jeziorem Fucinus, które zostanie osuszone przez cesarza Klaudiusza i będzie uprawiane przez Rzymian". Jak widzicie, słowo „nad" odczytano błędnie jako „na" i w drugiej części zdania zmieniono czas przyszły na teraźniejszy. – Opat popatrzył po twarzach zebranych. – Wasz problem został rozwiązany, panowie. Wszystko już jest w porządku. Muszę też dodać, że obejrzenie na własne oczy rękopisu Jakuba było jednym z najbardziej poruszających wydarzeń w moim długim życiu. Jego odkrycie to szczytowy moment w duchowej historii człowieka. Ten tekst odmieni na lepsze całe chrześcijaństwo. Dziękuję wam, panowie, za możliwość tak bliskiego obcowania z Naszym Panem.

– To my dziękujemy! Dziękujemy z całego serca, wielebny ojcze! – zawołał profesor Deichhardt. Razem z Wheelerem pomogli opatowi wstać z krzesła. – A teraz – obwieścił niemiecki wydawca – pójdziemy na górę i uczcimy szczęśliwe zakończenie sprawy uroczystym obiadem. Mam nadzieję, czcigodny opacie, że przyłączysz się do nas przed wyruszeniem do Helsinek.

– To dla mnie zaszczyt – odrzekł mnich. Wheeler wziął ze stołu jego notatnik.

– Ja się trochę spóźnię – powiedział. – Muszę zadzwonić do Henniga. Trzeba wstrzymać oprawianie wydrukowanych egzemplarzy. Musimy poprawić tekst i jeszcze raz wydrukować arkusz z tą stroną.

– Tak, tak, trzeba to zrobić natychmiast – zgodził się Deichhardt. – Powiedz Hennigowi, że nie możemy mieć opóźnienia. Zapłacimy ludziom za nadgodziny.

Kiedy ruszyli do wyjścia, stojąca przy drzwiach sejfu grupka z Randallem rozstąpiła się, żeby przepuścić opata i wydawców. Petropoulos zatrzymał się na chwilę przed Randallem.

– Widzi pan teraz, panie Randall – rzekł – co miałem na myśli, kiedy pokazał mi pan w klasztorze fotografię papirusu. Nie była tak czytelna. Nie miała głębi, nie było na niej widać wszystkich wgłębień i odcisków na papirusie. Dla kogoś takiego jak ja, kto całe życie spędził wśród starych rękopisów, oryginał przedstawia zupełnie inną wartość badawczą.

– Cieszę się, że mógł go ojciec zobaczyć – odparł Randall. – Bez ojca nie rozwikłalibyśmy tej sprawy.

– I bez pana również – odparł z uśmiechem opat.

Po tych słowach wyszedł w otoczeniu wydawców, do których dołączyli Sobrier i Riccardi. Randall został w towarzystwie zdenerwowanego profesora Jeffriesa, wniebowziętego Floriana Knighta i krzątającego się Groata.

– Momencik, panie Groat – zwrócił się do kuratora Jeffries. – Zanim pan schowa papirus, chciałbym jeszcze raz rzucić okiem na to przeklęte zdanie.

Profesor poczłapał do stołu, na którym leżał między szklanymi płytami papirus. Randall i Knight stanęli obok niego.

Jeffries był wyraźnie przygnębiony. Odpowiadał przecież osobiście, jak uświadomił sobie Randall, za pracą zespołu tłumaczy i ostateczny kształt przekładu. Odkrycie tak poważnej pomyłki musiało urazić ambicję naukowca.

Profesor przyłożył do oczu swoje binokle i wpatrywał się w papirus, marszcząc czoło.

Randall, który nigdy jeszcze nie widział oryginału, nachylił się, żeby na niego popatrzeć. Starożytny papier był jasnobrązowy, pomarszczony, poznaczony cętkami, cienki i kruchy, o postrzępionych brzegach. Widniały w nim dwie nierówne dziury, jakby włókna papirusu zostały wyskubane przez małą rybkę. Najbardziej zdumiała Randalla wyrazistość aramejskiego pisma. Gołym, niewyćwiczonym okiem potrafił odcyfrować całe fragmenty ciasno stłoczonych linijek.

– Hmm, nie rozumiem tego – mruczał tymczasem Jeffries. – Zupełnie nie rozumiem, jak mogłem źle odczytać to zdanie. Przecież jest takie wyraźne, że nie da się go przetłumaczyć inaczej, niż zrobił to opat. Są smugi, są zatarcia, to oczywiste, ale powinienem był bez problemu odczytać wszystko poprawnie. – Pokręcił ze smutkiem głową. – To chyba wiek robi swoje. Oczy już nie te.

– Czy to pan osobiście przetłumaczył ten fragment? – zapytał Randall.

– Tak – westchnął profesor.

– Ale w zespole były poza panem jeszcze cztery osoby, prawrda? I wszystkie cztery źle odczytały to zdanie?

– To rzeczywiście dziwne. No, ale błąd jest oczywisty.

– Błędem jest przede wszystkim to – odezwał się z krzywym uśmiechem Florian Knight – że koledzy, którzy pracują z kimś tak wybitnym jak profesor Jeffries, nigdy nie ośmielą się zakwestionować jego opinii. Mówię to tylko z szacunku dla pańskich osiągnięć, profesorze.

– Żeby mieć osiągnięcia, trzeba mieć bystry wzrok, Florianie – prychnął Jeffries. – A mój już taki nie jest. Nie zamierzam uczestniczyć w tak trudnych przedsięwzięciach. W rzeczy samej – spojrzał na swego protegowanego – moje miejsce powinien zająć ktoś młodszy, kto lepiej widzi i sprawniej myśli. Niedługo chyba zrezygnuję z mego stanowiska w Oksfordzie, być może przeniosę się do Genewy, gdzie czekają mnie zupełnie odmienne zadania. Kiedy będę odchodził, na uczelni poproszą mnie o polecenie kogoś na moje miejsce. Nie zapomniałem o obietnicy, którą ci złożyłem, Florianie. Zresztą nie znam nikogo, kto bardziej od ciebie nadawałby się do tej roboty.

Knight skłonił się lekko.

– Pańska opinia wiele dla mnie znaczy, profesorze. Cóż za pomyślny dzień. – Wskazał leżący pod szkłem papirus. – Naprawdę liczy się przede wszystkim cud. Zgadzamy się chyba wszyscy ze słowami opata Petropoulosa, że ten tekst zmieni całkowicie oblicze chrześcijaństwa.

Randall postukał palcem w szklaną płytę.

– Profesorze, to są te dwie linijki, które przetłumaczył właśnie opat, prawda?

– Tak, to one, wiersz czwarty i piąty – potwierdził uczony. Randall pochylił głowę nisko nad papirusem, starając się dobrze przyjrzeć niewielkim znakom.

– Zadziwiające – powiedział – ale te litery są o wiele wyraźniejsze niż na fotografii. – Spojrzał na Jeffriesa. – Jaka może być tego przyczyna, profesorze? Sądziłem, że fotografia w podczerwieni wydobywa nawet te miejsca, które w oryginale są nie do odczytania. Powinna więc być wyraźniejsza od oryginału. Czyż nie mam racji?

– Nie chciałbym generalizować – Jeffries nagle stracił zainteresowanie całą sprawą.

– Mówił mi o tym Edlund, a on chyba wie najlepiej – ciągnął Randall.

– Jeżeli idzie o akuratność, zawsze odwołujemy się do oryginału – odparł Jeffries wyraźnie zniecierpliwiony. – No dobrze, mam już dość tej przeklętej historii. Chodźmy na obiad, może podadzą żabę, specjalnie dla mnie.

Wjechali windą na parter, gdzie Randall pożegnał obu oksfordczyków i rezygnując z posiłku, wrócił do swojego biura. Angeli na szczęście nie było, bo poprzedniego dnia zlecił jej kolejną pracę w towarzystwie biblijnym.

Zadowolony, że nie będzie musiał znosić niczyjej obecności, wszedł do swego gabinetu, zdjął marynarkę, poluźnił krawat i zapalił fajkę. Chodził po pokoju pogrążony w myślach, zupełnie nie mając nastroju na radosne ucztowanie w jadalni. Nękało go złe przeczucie i starał się zrozumieć, skąd się ono bierze. Hans Bogardus zagroził projektowi, wynajdując błąd w tekście Jakuba. Niekwestionowany autorytet w osobie opata wyjaśnił pochodzenie tego błędu i nowa Biblia odzyskała swą nieskazitelność. Randalla jednak niepokoiło to, co wydarzyło się między jednym a drugim faktem.

W klasztorze na górze Athos opat niezbyt chętnie wypowiadał się o autentyczności papirusu, lecz przyznał w końcu, że przekład jest prawidłowy. Mogło się wydawać, że cała Ewangelia według Jakuba może budzić pewne podejrzenia. Dzisiaj jednak, kilka dni później, Petropoulos obejrzał zapis Jakuba w oryginale i zawyrokował bez wahania, że aramejski został odczytany błędnie, wobec czego Międzynarodowy Nowy Testament jest poza wszelkim podejrzeniem.

Jaka była przyczyna tej zmiany? Ponowne zbadanie papirusu czy może… nowy papirus poddany badaniu?

Niesamowite zniknięcie papirusu i równie niewiarygodne jego odnalezienie było największą niedorzecznością w całej sprawie. Dwa zbiegi okoliczności akurat w chwili, gdy oryginał był tak potrzebny?

No cóż, być może.

Być może.

W starożytnym aramejskim zdumiewające było to, że milimetrowej wielkości kreseczka, umieszczona tu czy tam, mogła aż do tego stopnia stanowić o różnicy między oszustwem a boską prawdą. Taki drobiazg mógł zadecydować o całej przyszłości i fortunie pięciu wydawców.

Najbardziej nie dawała mu spokoju sprawa fotografii. Skoro opat nie mógł odczytać liter na zdjęciu, powinien mieć jeszcze większe problemy z oryginałem. Randall był przekonany, że fotografia w podczerwieni wydobywa szczegóły, których nie można dostrzec na oryginale. A jednak znaki na fotografii były o wiele mniej wyraźne niż te, które widział przed chwilą na papirusie.

To przecież kompletnie nie miało sensu. A może przeciwnie, może właśnie jest w tym sens aż nadto głęboki?

Randall otworzył ogniotrwałą szarkę na akta i wyciągnął szufladę, do której schował zdjęcie papirusu numer dziewięć. Segregator ze zdjęciami Edlunda leżał na wierzchu. Wyjął pierwszą odbitkę. Widniała na niej nie dziewiątka, lecz jedynka, chociaż był pewny, że położył fotografię na wierzchu. Przerzucił pozostałe zdjęcia i znalazł oznaczone numerem dziewięć na samym spodzie.

Postanowił przejść nad tym do porządku dziennego, ponieważ nieraz już zdarzało mu się źle odłożyć dokumenty. Najpewniej wsunął do segregatora dziewiątkę, nie patrząc gdzie.

Położył połyskliwą odbitkę formatu dwadzieścia na trzydzieści na biurku i usiadł, żeby ponownie się jej przyjrzeć.

Odnalazł wers czwarty i piąty i zaczął je studiować. Były takie same jak przedtem, a jednak wydały mu się jakieś inne.

Przetarł oczy. Tekst był wyraźniejszy, bardziej czytelny niż wówczas, gdy go oglądał w klasztorze na górze Athos. A może tak mu się tylko zdawało. Ale, u diabła, te znaki rzeczywiście były czytelniejsze, a nawet wyraźniejsze niż litery na oryginale, który dopiero co oglądał w sejfie. Jeśli to była fotografia, którą pokazał opatowi, ten nie powinien mieć trudności z odczytaniem tekstu, co więcej, powinien go odczytać bez trudu.

Randall odłożył zdjęcie na blat i zamknął oczy.

Czy wzrok go oszukiwał? Czy zdjęcie było to samo? A może to znowu cynizm jego postępowania, cecha, której tak bardzo nienawidziła Barbara, nienawidził jego ojciec i on sam także, autodestrukcyjny brak wiary we wszystko, co wartościowe, rozrastający się w nim na powrót, jak tkanka rakowata?

Czy rzeczywiście miał powód do podejrzeń, czy tylko nurzał się w znajomym, żałosnym i bezpodstawnym sceptycyzmie?

Mógł to sprawdzić w jeden sposób.

Zerwał się z krzesła, włożył marynarkę i wziął do ręki fotografię. Tylko jeden człowiek mógł znać odpowiedź. Autor zdjęcia, Oscar Edlund, fotograf w zespole Drugiego Zmartwychwstania.

Pół godziny później Randall wysiadł z taksówki przed domem, w którym mieszkał Edlund, dziewiętnastowieczną trzypiętrową kamienicą przy nabrzeżu Nassaukade.

Wynajęto ten dom na mieszkania dla kilku ludzi związanych z projektem. Byli wśród nich redaktor Albert Kremer, publicyści Paddy O'Neal i Elwin Alexander i właśnie Edlund, który miał tutaj swoją pracownię i ciemnię.

Taksówkarz nie zatrzymał się w zatoczce przed wejściem do budynku, zajmował ją bowiem czerwony sedan z kierowcą w uniformie. Randall podszedł bliżej, próbując się domyślić, co oznacza złoty pióropusz na drzwiach wozu i napis: Heldhaftig, Vastberaden, Barmhartig.

Kierowca jakby czytał w jego myślach, nachylił się bowiem do okna i spytał dobrodusznie:

– Pan pewnie Amerykanin? Te słowa oznaczają „Bohaterscy, zdecydowani, pomocni". To motto amsterdamskiej straży pożarnej, a ten samochód należy do komendanta.

– Dziękuję – odparł Randall, zastanawiając się, co też mógł tutaj robić komendant straży.

Kiedy podchodził do drzwi wejściowych, te się otworzyły i wyszedł z nich Oscar Edlund z mężczyzną w mundurze ze złotymi insygniami i w czapce z daszkiem, zapewne właśnie szefem strażaków. Ospowata twarz fotografa była jeszcze smutniejsza niż zwykle. Zobaczył Randalla i dał mu znak, żeby zaczekał. Po chwili Edlund pożegnał się z oficerem, który wsiadł do auta i odjechał.

– Powinienem był najpierw zadzwonić i zapytać, czy nie jesteś zajęty – rzekł przepraszająco Randall, podchodząc do Szweda. – Co tu się dzieje? – Wskazał na odjeżdżający samochód.

Edlund przeczesał palcami zmierzwioną marchewkową czuprynę.

– To ty nic nie wiesz? – zapytał zdziwiony. – W nocy wybuchł pożar na tyłach domu.

– Czy komuś coś się stało?

– Na szczęście nie. Dom był pusty, wszyscy poszli na zebranie do Krasa.

– Zebranie w Krasie? W jakiej sprawie? – zdziwił się z kolei Randall.

– Miało być ze wszystkimi wydawcami, ale przyszli tylko Deichhardt i panna Dunn. Mówili, że musimy pracować wydajniej, i takie tam bzdety. Kompletna strata czasu.

– I wtedy właśnie wybuchł pożar?

– Tak – odparł ponuro Edlund. – Sąsiad zobaczył dym i wezwał strażaków. Kiedy Paddy, Elwin i ja wróciliśmy, ogień już był ugaszony. Potem musiałem czekać przez pół nocy, aż wszystko zbadają, żeby ustalić przyczynę.

Randall przyjrzał się budynkowi.

– Dom wydaje się nietknięty – zauważył.

– Dlatego że ogień się nie rozprzestrzenił – wyjaśnił Edlund. – Ugasili go tam, gdzie wybuchł, czyli w mojej pracowni. Niestety poczynił spore zniszczenia.

– Spaliła się tylko twoja pracownia i nic więcej? – dopytywał się Randall.

– Tak jest. Pół ciemni poszło z dymem – rzekł przygnębiony fotograf. – Chodź, pokażę ci.

Przeszli przez wąski hol i znaleźli się przed drzwiami pomieszczenia na tyłach budynku. Czuło się tutaj wyraźną woń spalenizny. Ciężkie dębowe drzwi z szyfrowym zamkiem, podobnym do tego, który chronił sejf w Krasnapolskym, zostały rozbite strażackimi toporkami. Drugie, wewnętrzne drzwi były poczerniałe i nadpalone.

– Moja pracownia i ciemnia, a raczej to, co z nich zostało – powiedział Edlund. – Niewiele tu widać, bo nie ma jeszcze prądu. W tej części wywołuję odbitki i suszę je. Widzisz, tam po prawej? Spalony sprzęt, spalona kotara, za którą jest reszta pomieszczeń. Wejdźmy dalej.

Przeszli przez cuchnące swądem pomieszczenie do następnego, w którym obrazu zniszczenia dopełniały szczątki aparatów fotograficznych i reflektorów oraz rozbita szafka kartotekowa.

Edlund rozejrzał się bezradnie po pokoju.

– Ogień prawdopodobnie wybuchł tutaj – powiedział. – Co za bajzel. Teraz będę musiał pracować po dwadzieścia pięć godzin na dobę, żeby nadrobić straty.

– A przyczyna pożaru?

– Strażacy najpierw uważali, że to akt wandalizmu – odparł Szwed. – Ale udowodniłem im, że to niemożliwe. Te pomieszczenia zostały specjalnie przebudowane ze względów bezpieczeństwa. Nie ma tu jak się dostać… otwory wentylacyjne są za małe, a drzwi widziałeś. Ciężkie, dębowe, ognioodporne, musieli je rozbijać toporami. Żaden podpalacz nie mógł znać kombinacji szyfru.

– A ile osób ją znało? – zapytał Randall.

– Myślę, że oprócz mnie kilku ludzi – odrzekł fotograf. – To przecież oni kazali zbudować tę ciemnię. Przypuszczam, że szyfr znał Heldering, może też Deichhardt i inni wydawcy. W końcu przekonałem strażaków, że nie mógł się tu wedrzeć zwyczajny wandal, bo nie miał po prostu takiej możliwości.

– A jeśli pomógłby mu ktoś z naszego zespołu? Edlund spojrzał mu w oczy.

– Też o tym myślałem, ale to nielogiczne. Dlaczego ktoś z zespołu miałby niszczyć naszą własną pracę?

– W rzeczy samej, dlaczego – mruknął Randall jakby do siebie.

– Przed chwilą, gdy przyszedłeś, komendant straży właśnie przekazał mi raport. Nie są pewni w stu procentach, ale uznali, że przyczyną pożaru był przypadek lub zwarcie instalacji elektrycznej. – Szwed zmarszczył nos. – Śmierdzi tutaj. Wyjdźmy. – Kiedy wrócili do sieni, Edlund dodał: – Bardzo przepraszam, Steve, że ci zawracam głowę moimi kłopotami. Szczególnie że pofatygowałeś się do mnie osobiście, i to pierwszy raz. Kiepski ze mnie gospodarz. Masz jakąś sprawę, tak?

– Tylko pewien drobiazg-odparł Randall, pokazując mu szarą kopertę z odbitką. – Chciałbym rzucić okiem na negatyw zdjęcia, które zrobiłeś. Chodzi o fotografię papirusu numer dziewięć.

Edlund zrobił przerażoną minę.

– Ale, Steve, to niemożliwe! Widziałeś tę zniszczoną szafkę w pracowni, prawda? Właśnie w niej trzymałem negatywy. Wszystko poszło z dymem, ani jeden się nie uchował. Ale się nie martw, już ustaliłem, że jutro porobię nowe zdjęcia papirusu i pergaminu w sejfie w Krasnapolskym. Pojutrze będę miał komplet nowych negatywów i pokażę ci, który sobie zażyczysz.

– Nie w tym problem – rzekł Randall. – Mam wszystkie odbitki z twoich starych negatywów i chciałem właśnie porównać zdjęcie papirusu numer dziewięć z jego oryginalnym negatywem. Chciałem sprawdzić, czy wszystkie szczegóły wyszły dokładnie tak samo.

Edlund nie krył zaskoczenia.

– No pewnie, że wyszły. To, co jest na negatywie, jest też na odbitce. Sam wywołuję swoje zdjęcia i jeszcze nigdy się nie zdarzyło…

– Oscarze, chyba źle mnie zrozumiałeś – przerwał mu Randall. – Nie podważam jakości twojej pracy. Chodzi o to, że przeglądałem wszystkie odbitki pod kątem naszej kampanii i jedna, tylko ta jedna, wydała mi się nieco gorsza jakościowo, nieco mniej wyrazista od pozostałych.

– Która? Dziewiątka? To niemożliwe – gorączkował się Edlund. – Wszystkie zdjęcia są tej samej jakości, były tak samo naświetlone i wywołane. Masz tę odbitkę przy sobie? Pokaż.

Randall wyciągnął fotografię z koperty i podał mu ją. Szwed przez chwilę przyglądał się zdjęciu.

– Jest w porządku – stwierdził. – Wszystko widać. Wybacz, Steve, ale ta odbitka niczym się nie różni od innych.

– Fotografowałeś papirus w podczerwieni, prawda? – zapytał Randall.

– Oczywiście.

– Dlaczego tak się to robi?

– Sądziłem, że się na tym znasz – odparł Edlund. – Podczerwień po prostu wydobywa to, co jest mało czytelne. Papirus odbija promieniowanie podczerwone i zyskuje na wyrazistości.

– I tak właśnie wykonałeś to zdjęcie, które trzymasz w ręce? – Randalł się zawahał. – Czy aby na pewno to ty je zrobiłeś? – dodał. – Przyjrzyj się dobrze, Oscarze. Czy przysiągłbyś, że to twoje zdjęcie?

Edlund, zamiast przyjrzeć się odbitce, popatrzył zdumiony na Randalla.

– O czym ty mówisz, Steve? No jasne, że moje. Przecież jestem jedynym fotografem w zespole Drugiego Zmartwychwstania, żaden inny nie ma dostępu do tych obiektów. Osobiście zrobiłem wszystkie zdjęcia i odbitki. Skąd w ogóle pomysł, że mógł być ktoś inny?

– Po prostu wydaje mi się trochę inne od pozostałych – odparł Randall. – Różni się od nich jakością albo może raczej… stylem.

– Stylem? Naprawdę nie rozumiem, do czego zmierzasz. – Edlund, lekko poirytowany, podniósł fotografię do światła i przyjrzał się jej ponownie, tym razem z większą uwagą.

– Skoncentruj się na czwartej i piątej linijce tekstu – powiedział Randall.

– Widzę je. Są w porządku. Doskonale czytelne.

– I właśnie o to chodzi – odparł Randall. Zastanawiał się, czy ujawnić Szwedowi całą sprawę, czy powiedzieć mu, że kiedy pierwszy raz oglądał zdjęcie z opatem Petropoulosem, tekst był niewyraźny, tak samo jak zapewne na oryginale, a teraz tajemniczym sposobem znaki stały się czytelne zarówno na papirusie, jak i na fotografii. Postanowił jednak udawać, że widział oryginał już wcześniej.

– Oscarze, gdy pierwszy raz oglądałem papirus, te wersy bardzo trudno było odczytać. A na tym zdjęciu wyszły tak wyraźnie. Nie rozumiem tego.

– Ty możesz tego nie rozumieć – odparł Edlund – ale każdy fotograf zrozumie. Kiedy fotografuję taki obiekt jak ten papirus, zaplamiony, miejscami pociemniały, niewyraźny, stosuję przy kopiowaniu technikę maskowania. Gdybym mocniej naświetlił całość odbitki, żeby wydobyć gorsze miejsca, reszta tekstu zostałaby prześwietlona. Przysłaniam więc światło padające z powiększalnika na papier, żeby doświetlić tylko niektóre obszary. Dzięki temu zdjęcie jest bardziej jednolite i czytelniejsze niż oryginał. Oto całe wyjaśnienie. Pokażę ci. – Podsunął odbitkę Randallowi. – Widzisz, tutaj maskowanie wzmocniło czwartą i piątą linijkę tekstu. Pamiętam, że na tym arkuszu było jeszcze

– Gdzieś ty się podziewał, do ciężkiej cholery? – warknął wydawca.

Randall zawahał się, zbity z tropu nieoczekiwaną agresją w głosie pryncypała.

– Potrzebowałem kilku zdjęć do kampanii… – zaczął.

– Nie wciskaj mi tego kitu – przerwał mu Wheeler. – Wiem, gdzie byłeś. Pojechałeś do Edlunda i właśnie stamtąd wracasz.

– Zgadza się. W jego ciemni był pożar i pokazywał mi…

– Nie opowiadaj mi tu o pożarze. Chcę wiedzieć, po co tam węszyłeś. Nie pojechałeś po żadne zdjęcia, tylko po prostu ciągle błaznujesz z papirusem numer dziewięć.

– Mam jeszcze pewne wątpliwości i chciałem coś sprawdzić – przyznał Randall.

– Ano właśnie. Edlund ci nie pomógł, więc postanowiłeś jeszcze raz zawracać głowę opatowi – rzekł gniewnie Wheeler. – Dowiedz się, że nie zobaczysz się z opatem ani teraz, ani kiedy indziej. Pojechał już na lotnisko. I nie próbuj być cwany i kontaktować się z nim w Helsinkach albo w klasztorze na górze Athos. Poradziliśmy mu, żeby nie rozmawiał na temat Ewangelii według Jakuba z nikim, także z naszym personelem, a on się na to z ochotą zgodził. Opat Petropoulos, tak samo jak my, pragnie uchronić boże dzieło przed tymi, którzy chcą mu zaszkodzić.

– Ja nie chcę niczemu szkodzić, George. Chciałbym mieć tylko stuprocentową pewność co do autentyczności tekstów.

– Opat ją potwierdził, my również, więc czego ty jeszcze, u diabła, chcesz?

– Chcę przekonać samego siebie, w końcu jestem częścią tego przedsięwzięcia…

– No to zachowuj się odpowiednio! – Wheeler był już siny ze złości. – Zachowuj się jak jeden z nas, a nie jak dywersant od de Vroome'a. Sam sprowadziłeś tu opata, żeby obejrzał oryginał, a kiedy potwierdził jego prawdziwość, ty w dalszym ciągu się czepiasz nie wiadomo czego.

Randall nie odpowiedział. Wheeler nachylił się ku niemu.

– Powiem ci, co chcielibyśmy zrobić, Randall – zagrzmiał. – Najchętniej wzięlibyśmy kogoś innego na twoje miejsce, ale jest już za późno. Zgodziliśmy się więc, że jeśli zajmiesz się swoją robotą i nie będziesz wtykał nosa w naszą, jakoś dotrwamy do końca. Zatrudniliśmy cię za ciężkie pieniądze, żebyś przedstawił nową Biblię światu, a nie po to, byś prowadził prywatne śledztwo.

Już ją zbadali po tysiąckroć kompetentni fachowcy, którzy wiedzą, co robią. Po prostu nie odgrywaj roli adwokata diabła, bo de Vroome'owie tego świata radzą sobie i bez twojej pomocy. Masz jedno jedyne zadanie do wykonania i jest nim sprzedanie nowej Biblii ludziom, którzy jej potrzebują.

– I zamierzam to zrobić – rzekł Randall bezbarwnym tonem.

– Nie interesują mnie zamiary – odparował Wheeler – tylko efekty. Posłuchaj, Steve. My wiemy, kto zniszczył ciemnię Edlunda. To któryś ze zbirów de Vroome'a…

– A jakim cudem się tam dostał?

– Nieważne. Po prostu pamiętaj, że to sprawka de Vroome'a, masz na to nasze słowo. Nie zamierzamy się więcej narażać na ataki tego przeklętego radykała. Widać, że jest już bardzo zdesperowany i zdolny do wszystkiego. Postanowiliśmy załatwić go na dobre. Przesuwamy datę konferencji prasowej, ostatni raz. Urządzimy ją za osiem dni, w piątek piątego lipca. Już rozmawiałem z twoimi ludźmi, żeby uzgodnili to z Pałacem Królewskim i z Intelsatem. Rozsyłamy depesze i zaproszenia do dziennikarzy. Puścimy pierwsze teksty w prasie, żeby podgrzać atmosferę, żeby ludzie już wiedzieli, że za tydzień od jutra czeka ich wielkie wydarzenie. Hennig ma dostarczyć twojej ekipie nieoprawione egzemplarze, jak tylko zejdą z maszyny. Ludzie od reklamy… co oznacza również ciebie… mają pracować dzień i noc aż do chwili, kiedy wejdziemy do Pałacu Królewskiego, żeby obwieścić światu Dobrą Nowinę. Rozumiesz, Steve? Od tej minuty tylko i wyłącznie praca, nic więcej.

– Oczywiście, George.

Wheeler podszedł do drzwi i odwrócił się do Randalla.

– Uwierz mi na słowo, Steve. Nie znajdziesz tego, czego szukasz, ponieważ to nie istnieje. Więc przestań gonić za zjawami i zaufaj nam.

Wydawca wyszedł, a Randall został sam ze swymi pytaniami bez odpowiedzi. I nagle pomyślał o jeszcze jednej osobie. Kolejnej zjawie. Ostatniej, która mogła znać wyjaśnienie.

Po raz pierwszy od kilku dni chciał się nareszcie zobaczyć z Angela Monti.

Pracował ze swoim zespołem do późna i dopiero po dziesiątej wieczorem mógł w końcu wyruszyć na odkładane tak długo spotkanie.

Pragnął tego spotkania równie mocno, jak się obawiał. Od momentu kiedy dowiedział się w Paryżu, że Angela go oszukała, od wyprawy na górę Athos, wydarzyło się tak wiele, że jego gniew z upływem czasu trochę zelżał. Lecz nieufność pozostała. Gdyby miał wybór, unikałby w dalszym ciągu konfrontacji z Angela i prawdą. Nie miał jednak takiej możliwości, a stawka była zbyt duża.

Kiedy zapukał z wahaniem do drzwi pokoju dwieście pięć w hotelu Victoria, był zdecydowany potraktować dziewczynę chłodno i rozmawiać z nią wprost. Gdy jednak drzwi się otworzyły i ujrzał uwodzicielskie zielone oczy i rysujące się pod białą koszulką zmysłowe kształty, niemal zapomniał o swym postanowieniu. Odwzajemnił uścisk Angeli, czując przechodzące po ciele ciarki wywołane zapachem jej perfum, naciskiem pełnych piersi, ciepłem ciała. W końcu musnął jej policzek ustami i udało mu się od niej odsunąć.

Angela nalała mu szkockiej, a sobie koniaku i rozmawiali chwilę o nieważnych sprawach. Randall nie potrafił od razu wystąpić z oskarżeniem. Z każdą mijającą sekundą było mu coraz trudniej zakwestionować jej uczciwość.

Była jednakże inna sprawa, którą chciał z nią omówić. Fotografie. Potrzebował ich jak najwięcej do kampanii reklamowej. Niestety, jak wyjaśnił Angeli, Edlundowi przydarzyło się nieszczęście, spłonęła jego pracownia. Randall przypomniał jej, że podczas ich pierwszego spotkania w Mediolanie mówiła mu o zestawie zdjęć wykonanych podczas wykopalisk w Ostii.

– Czy masz tutaj te fotografie? – zapytał. – Szczególnie zależy mi na zdjęciach papirusu Jakuba, tych, które twój ojciec mógł zrobić zaraz po wykopaniu znaleziska. A może są jakieś zbliżenia tekstu, zrobione już po zakonserwowaniu papirusu i włożeniu go pod szkło?

Okazało się, że Angela istotnie przywiozła ze sobą do Amsterdamu spory wybór fotografii. Wyjęła je z kartonowego pudła i położyła na dywanie na środku pokoju.

Usiedli po turecku na podłodze i Randall przyglądał się uważnie kolejnym odbitkom, które mu podawała.

Wizualny zapis wykopalisk był fascynujący sam w sobie. Między innymi po raz pierwszy zobaczył, jak wygląda profesor Monti, niski, krępy mężczyzna koło sześćdziesiątki, o łagodnej, cherubinowej twarzy włoskiego kataryniarza. Zdjęcia ukazywały robotników pocących się w wykopach pod upalnym rzymskim słońcem. Było też kilka pozowanych zdjęć Angeli i jej starszej siostry Claretty, wyższej, szczuplejszej i nie tak pięknej, wraz z ojcem po jego triumfie. Były zdjęcia profesora prezentującego swoje znalezisko do obiektywu, lecz ze zbyt dużej odległości, żeby można było dostrzec aramejski tekst.

Było na tych fotografiach wszystko, z wyjątkiem tego, na czym najbardziej Randallowi zależało.

– Świetnie, Angelo – powiedział, odkładając ostatnią odbitkę. – Wiele z tych zdjęć możemy wykorzystać w kampanii. Przejrzeje w weekend jeszcze raz i najlepsze wybierzemy dla prasy.

– Nie słyszę w twoim głosie zbyt wielkiego entuzjazmu – zauważyła, patrząc na niego spod oka.

– Nie, nie, zdjęcia są świetne – odparł. – Miałem tylko nadzieję, że będą też jakieś zbliżenia papirusu.

– Było ich trochę, jeśli dobrze pamiętam. Ojciec wpatrywał się w niektóre całymi godzinami, jeszcze zanim potwierdzono autentyczność odkrycia i rząd włoski wypożyczył oryginały wydawcom. Podszkolił się nawet w aramejskim, żeby móc czytać tekst nie gorzej niż po angielsku czy niemiecku. Na dobrą sprawę nauczył się wszystkiego na pamięć, znał każde słowo, każdą literkę, taki był z nich dumny.

– Gdzie teraz są te zdjęcia?

– Nie wiem. Chciałam je przywieźć do Amsterdamu, nie mogłam ich jednak znaleźć. Pytałam ojca, ale on jest roztrzepany jak każdy naukowiec. Nie wiedział, co z nimi zrobił, chyba dlatego, że i tak miał już każdy arkusz w głowie. Prawdopodobnie przekazał zdjęcia ministerstwu, a ministerstwo profesorowi Deichhardtowi. – Spojrzała na niego z nadzieją. – Może zapytasz Deichhardta?

– Zapytam go z pewnością – odparł.

– Swoją drogą, myślałam, że dostałeś komplet odbitek od Edlunda – powiedziała Angela.

– Dostałem, ale… no, nieważne. Chciałem po prostu obejrzeć jeszcze jakieś inne.

Dostrzegał w jej oczach niewypowiedziane pytania i starał się unikać jej wzroku. Zajął się pilnie zbieraniem zdjęć z podłogi i układaniem ich w pudle.

Kiedy się z tym uporał, zorientował się, że Angela wciąż mu się przygląda.

– Steve – zapytała cicho – dlaczego mnie tak unikałeś?

– Ja ciebie unikałem?

– Tak. Coś się musiało stać. Kiedy znów będziesz mnie kochał? Randall czuł, jak sztywnieją mu mięśnie karku.

– Gdy znowu będę mógł wierzyć w ciebie, Angelo – odpowiedział.

– A teraz nie wierzysz we mnie?

– Nie – odparł głucho. – Nie wierzę.

Stało się, wreszcie to wykrztusił. Poczuł ulgę, poczuł, że jego gniew jest w pełni uprawniony. Spojrzał jej prosto w oczy, spodziewając się protestu. Angela jednak nie odezwała się, a jej piękna twarz pozostała nieruchoma.

– Dobrze – powiedział. – Skoro tego chcesz, skończmy już z tą sprawą.

Czekała w milczeniu.

– Nie wierzę w ciebie, ponieważ nie wierzę tobie – zaczął Randall. – Okłamałaś mnie po raz drugi. Poprzednio było to drobne kłamstwo, nic takiego. Tym razem sprawa jest o wiele poważniejsza.

Spodziewał się jakiejś reakcji, ale się nie doczekał. Widział w oczach dziewczyny raczej smutek niż zaniepokojenie.

– Kłamałaś, mówiąc o klasztorze na górze Athos – ciągnął Randall. – Powiedziałaś, że pojechałaś tam z ojcem na spotkanie z opatem Petropoulosem, że opat obejrzał papirus i potwierdził jego autentyczność. Pamiętasz, prawda? To było ordynarne kłamstwo, Angelo. Wiem to, bo sam się wybrałem na górę Athos i widziałem się z opatem. Byłem tam w zeszłym tygodniu.

– Wiem, że tam byłeś, Steve.

Nie zapytał ją, skąd wie, nie chciał odbiegać od tematu.

– Ale ty tam nie byłaś – odparł. – Od tysiąca lat nie wpuszczono na Athos żadnej kobiety. Nie wolno im przebywać w rejonie zarządzanym przez mnichów. Co więcej, twój ojciec także tam nie był, opat nigdy nie widział go na oczy, podobnie jak nie widział na oczy papirusu, aż do dzisiejszego ranka. Czy zaprzeczysz temu, Angelo?

– Nie zaprzeczę, Steve. – Jej głos był ledwo słyszalnym szeptem. – Nie mogę, bo rzeczywiście cię okłamałam.

– W takim razie nie oczekujesz chyba, że ci jeszcze kiedykolwiek zaufam?

Zamknęła oczy i zakryła je dłonią, po czym spojrzała na niego z udręką.

– Steve… nie wiem, czy zdołam do ciebie dotrzeć. Tak wiele dzieje się w twojej głowie, a tak niewiele w sercu. A tylko twoje serce mogłoby zrozumieć, że czasami kłamstwo jest najuczciwszą rzeczą, jaką można komuś powiedzieć, jeżeli się go kocha. Gdy zadzwoniłeś z Paryża, moje serce usłyszało tę część ciebie, część twojej natury, która najbardziej mnie martwi i która najmniej mi się podoba.

– I co to takiego? – zapytał z irytacją.

– Twój cynizm. Irracjonalny cynizm, którym się osłaniasz. Możliwe, że on cię chroni przed zranieniem, Steve. Ale oddziela cię także od życia, nie pozwala przyjąć albo dać miłości, prawdziwej, głębokiej miłości. Bez wiary nie można kochać. Słyszałam twój głos w słuchawce, kiedy telefonowałeś z Paryża, i wyczułam, że znów zwątpiłeś w autentyczność odkrycia. Czułam, jak tracisz tę odrobinę zaufania, którą dopiero co zyskałeś. Znowu stawałeś się Stevenem Randallem, który nie potrafił się zbliżyć do własnej żony, dziecka, rodziców, do nikogo. Pomimo stuprocentowych dowodów, przedstawionych przez najwybitniejszych naukowców i znawców Biblii na świecie, znów próbowałeś zdyskredytować cud, jakim jest znalezisko z Ostii. W Paryżu, na Athos czy gdziekolwiek, wciąż poszukujesz kogoś, choćby nawet samego diabła, kto się z tobą zgodzi i usprawiedliwi twój cynizm. Nie mogłam już tego znieść, musiałam to przerwać, i to wcale nie przez wzgląd na ojca, wierz mi, tylko przez wzgląd na ciebie. I powiedziałam to, co mi w tym momencie wpadło do głowy. Pamiętałam nazwisko opata z świętej góry Athos, bo pisałam na maszynie listy ojca do niego. Ale poza tym nie wiedziałam niczego o tym miejscu, więc palnęłam głupie, nieudolne kłamstwo. Tak, skłamałam, byłam gotowa powiedzieć cokolwiek, żebyś tylko nie niszczył ostatniej rzeczy, jaka mogła nadać znaczenie twemu życiu. Zupełnie jakbyś obsesyjnie dążył do tego, co się nie udało de Vroome'owi… do pogrążenia Drugiego Zmartwychwstania, zniszczenia dzieła życia mojego ojca, nowej nadziei dla ludzkości i wreszcie także naszego związku i samego siebie. Starałam się temu zapobiec, Steve. Nie udało się, pojechałeś jednak na Athos, ciągnąłeś to dalej. A kiedy opat Petropoulos nie zgodził się z tobą i poparł nasz punkt widzenia, nie dajesz za wygraną. Nieważne fakty, udowadniane wciąż na nowo, ty musisz brnąć dalej. Nie wiem, za czym gonisz tym razem. Ale widzę, że te zdjęcia wcale cię nie interesują. Szukasz czegoś, co pozwoli ci powiedzieć, że słusznie nie uwierzyłeś, słusznie nie zaufałeś. A ja jestem gotowa znowu skłamać, Steve. Jestem gotowa skłamać nawet tysiąc razy, żeby cię odwieść od samozniszczenia.

Angela oddychała ciężko, wyraźnie opadła z sił. Sięgnęła po jego dłonie i okryła je swoimi, wypatrując w jego twarzy oznak zrozumienia. Ponieważ Randall sienie odezwał, mówiła dalej:

– Ja cię kocham, Steve. I zrobię wszystko, żebyś i ty kochał mnie, żebyś uwierzył we mnie i w to, w co ja wierzę… w nasz projekt. Mając taką wiarę, mógłbyś poznać miłość… nie tylko do mnie, ale i do samego siebie. Czy myślisz, że to możliwe?

Wpatrywał się w nią nieruchomym spojrzeniem.

– Tak, możliwe – odparł.

– Co mam zrobić, powiedz. Zrobię wszystko, o co poprosisz.

– Wszystko? – odrzekł cicho. – Więc dobrze. Jedź jutro ze mną do Rzymu.

– Do Rzymu?

– Tak. Chcę się spotkać z twoim ojcem.

– Z ojcem? – powtórzyła niczym echo. – To takie ważne dla ciebie?

– Chcę porozmawiać z człowiekiem, który odkrył Słowo. Chcę mu pokazać fotografię, zapytać o kilka rzeczy. On jest już ostatnią instancją. Po rozmowie z nim przestanę szukać. Tego przecież pragniesz, prawda? Żebym przestał dociekać, żebym uwierzył. Teraz wszystko w twoich rękach, Angelo. Zabierzesz mnie do ojca?

– Czy to… rozwieje twoje wątpliwości i zaufasz mi? – spytała.

– Tak.

Westchnęła głęboko i spojrzała mu w oczy.

– Dobrze, Steve. To błąd… ale widocznie musimy go popełnić. Jutro polecimy do Rzymu. Spotkasz się z profesorem Augustem Montim, twarzą w twarz. Może to rzeczywiście rozwiąże sprawę.