178036.fb2 Zapach ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Zapach ?mierci - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

17

Nagle kakofonią dźwięków wybuchł nieopisany hałas. Wściekłe szczekanie psa mieszało się z podnieconymi i podniesionymi głosami ludzkimi. Zewsząd słychać było krzyki, krótkie i urywane, ale zbyt niewyraźne, żeby można rozpoznać słowa. Wrzawa dochodziła z terenu klasztoru, gdzieś z naszej lewej strony. W pierwszej chwili pomyślałam, że wrócił nocny myśliwy i że wszystkie gliny z całej prowincji, a przynajmniej jeden owczarek niemiecki, gonili go.

Spojrzałam na Ryana i innych. Tak jak i ja, zamarli. Nawet Poirier przestał szarpać wąsy i stał nieruchomo z ręką przyklejoną do górnej wargi.

Czar prysł, kiedy usłyszeliśmy przybliżający się odgłos ciała przedzierającego się na oślep przez gęstwinę. W tym samym momencie wszystkie głowy się odwróciły, jakby zostały wprawione w ruch jednym przyciskiem. Gdzieś spomiędzy drzew dobiegł krzyk.

– Ryan? Jesteś tam?

– Tutaj.

Odwróciliśmy się w stronę, z której dochodził głos.

– Sacre bleu. – Znowu trzask gałęzi i chrzęst. – A niech to.

Funkcjonariusz SQ wszedł w pole widzenia, odgarniając rękoma gałęzie i głośno mamrocząc. Jego muskularna twarz była czerwona i głośno oddychał. Pot zbierał się w kropelkach na jego brwiach i przylepiał nieliczne włosy do prawie łysej głowy. Kiedy nas zauważył, położył ręce na kolanach i pochylił się, żeby złapać oddech. Widziałam zadrapania w miejscach, gdzie gałązki obtarły jego łysinę.

Po chwili gwałtownie się wyprostował i wystrzelił kciukiem w stronę, i skąd przyszedł. Chrapliwym, przerywanym głosem, brzmiącym jakby powietrze przechodziło przez zapchany filtr, powiedział:

– Lepiej tam idź, Ryan. Pies zachowuje się jak ćpun, który trafił na trefny towar.

Kątem oka zauważyłam, że ręka Poiriera gwałtownie podskoczyła do czoła, a po chwili opadła na piersi. Znowu przywołano znak krzyża.

– Co? – Brwi Ryana uniosły się ze zdziwienia.

– DeSalvo zaczął go oprowadzać po terenie, tak jak kazałeś, a ten sukinsyn zaczął okrążać właśnie to miejsce i szczekać, jakby uznał, że Adoll Hitler i cała przeklęta niemiecka armia jest tutaj zakopana. – Zamilkł na chwilę. – Posłuchaj sam!

– I?

– I??? Biedaczek zerwie sobie struny głosowe. Jeśli nie pójdziesz tam natychmiast, wejdzie we własną dupę.

Zdusiłam uśmiech, bo wyobraziłam to sobie.

– Powstrzymaj go jeszcze trochę. Daj mu sztuczną kość albo naszprycuj valium, jeśli będzie trzeba. Najpierw musimy tutaj coś skończyć. – Spojrzał na zegarek. – Wróć tu po mnie za dziesięć minut.

Policjant wzruszył ramionami, puścił gałąź, którą trzymał, i odwrócił się, żeby odejść.

– A, Piquot.

Nalana twarz odwróciła się.

– Tu jest ścieżka.

– Jak ja się poświęcam – syknął Piquot i zaczął przedzierać się przez gęstwinę do ścieżki, którą wskazał mu Ryan. Byłam przekonana, że zgubi ją najdalej po pięciu metrach.

– I Piquot… – ciągnął Ryan.

Twarz ponownie zwróciła się do niego.

– Nie pozwól psu czegokolwiek ruszyć.

Zwrócił się ponownie do mnie.

– Czekasz na urodziny, Brennan?

Kiedy rozcięłam worek wzdłuż, jeszcze słyszeliśmy Piquota idącego przez gąszcz.

Smród nie uwolnił się z worka i nie powalił mnie, tak jak z Isabelle Gagnon. Rozprzestrzeniał się powoli, robił się coraz bardziej wyraźny. Mój nos rozpoznał zapach rozkładających się roślin i ziemi i domieszkę czegoś innego. Nie był to cuchnący zapach gnicia, ale jakaś bardziej pierwotna woń. Zapach mówiący o przemijaniu, o początkach i wymieraniu, o nieustającym cyklu śmierci i narodzin. Znałam ten zapach. Wskazywał na to, że w worku jest coś martwego, ale już od dłuższego czasu.

Żeby tylko nie był to pies albo jeleń, myślałam, kiedy rękoma w rękawiczkach poszerzałam nacięcie. Ręce znowu mi się trzęsły, więc drgał też plastik. Tak, zmieniłam zdanie, niech to będzie pies albo jeleń.

Ryan, Bertrand i LaManche podeszli bliżej, kiedy otwierałam worek. Poirier stał w miejscu nieruchomo, jak kamień grobowy.

Najpierw zobaczyłam łopatkę. Nie całą, ale wystarczyło, żeby wykluczyć, że jest to trofeum myśliwego albo zwierzę domowe. Spojrzałam na Ryana. Widziałam drgające kąciki jego oczu i zaciśnięte mięśnie żuchwy.

– To człowiek.

Ręka Poiriera ponownie powędrowała do czoła.

Ryan sięgnął po swój notes i przewrócił kartkę.

– Co mamy? – spytał. Powiedział to głosem ostrym, jak nóż, którego, właśnie użyłam.

Delikatnie przesuwałam kości.

– Żebra… łopatki… obojczyki… kręgi – wymieniałam. – Chyba wszystkie są ze śródpiersia.

– Mostek – dodałam po chwili, znajdując tę kość.

Szperałam wśród pozostałych kości, szukając innych części ciała. Reszta przyglądała się w milczeniu. Kiedy sięgnęłam na tył worka, duży, brązowy pająk przebiegł po mojej dłoni i w górę ręki. Widziałam jego oczy na słupkach, malutkie peryskopy szukające przyczyny zakłócającej jego spokój. Czułam jego włochate nogi – były lekkie i delikatne, przypominały dotyk jedwabnej chusteczki na ręku. Wzdrygnęłam się, wyrzucając pająka w powietrze.

– To tyle – powiedziałam, prostując się i cofając. Kolana zaprotestowały. – Górna część tułowia. Brak rąk.

Czułam ciarki na skórze, ale pająk nie miał z tym nic wspólnego. Odziane ręce trzymałam wzdłuż ciała. Nie cieszyło mnie to, że miałam rację, tylko byłam odrętwiała, jak ktoś w szoku. Czująca część mojej osoby wyłączyła się i wywiesiła kartkę, że poszła na lunch. Znowu się to stało, pomyślałam. Kolejny martwy człowiek. Gdzieś na wolności grasuje potwór. Ryan pisał w notesie. Ścięgna na jego karku były nabrzmiałe.

– Co teraz? – jęknął cicho Poirier.

– Teraz znajdziemy resztę – rzekłam.

Cambronne przygotowywał się do kolejnych zdjęć, kiedy usłyszeliśmy, że wraca Piquot. Znowu nie przyszedł ścieżką. Dołączył do nas, spojrzał na kości i syknął jakieś przekleństwo.

Ryan zwrócił się do Bertranda.

– Możesz tu pokierować wszystkim, kiedy zajmiemy się psem?

Bertrand skinął. Jego ciało było sztywne, jak otaczające nas iglaki.

– Zapakujmy to, co mamy, a potem chłopcy z ekipy mogą sprawdzić cały teren. Przyślę ich.

Zostawiliśmy Bertranda i Cambronne i ruszyliśmy za Piquotem w kierunku szczekania. Zwierzę zachowywało się, jakby było doprowadzone do szału.

Trzy godziny później siedziałam na trawie, analizując zawartość czterech worków na ciała. Słońce stało wysoko i prażyło moje ramiona, ale zupełnie nie radziło sobie z uczuciem przenikliwego chłodu, który czułam w sobie. Pięć metrów ode mnie, koło tresera leżał pies, z głową opartą na ogromnych, brązowych łapach. Był to dla niego emocjonujący ranek.

Trenowane tak, żeby reagować na zapach rozłożonego bądź rozkładającego się ciała, psy potrafią znaleźć ukryte zwłoki z taką samą skutecznością, jak urządzenia na podczerwień wykrywają ciepło. Nawet gdy gnijące ciało zostanie już usunięte, psy potrafią zlokalizować to miejsce. Są one ogarami śmierci. Ten pies dobrze się spisał, namierzając jeszcze trzy miejsca, w których zakopane były szczątki. Za każdym razem żywiołowo obwieszczał swoje znalezisko, szczekając, skacząc i szaleńczo kręcąc się wokół danego miejsca. Zastanawiałam się, czy wszystkie psy wytrenowane do znajdowania ciał podchodzą do swojej pracy z równą pasją.

Na wykopanie, posegregowanie i zapakowanie szczątków potrzeba było dwóch godzin. Najpierw wstępnie kataloguje się znaleziska, a potem sporządza dokładną listę, w której wymienia się każdy fragment kości.

Rzuciłam okiem na psa. Wyglądał na równie zmęczonego, jak ja. Ruszały się tylko jego oczy – czekoladowe kule obracające się jak miski radarów. Przenosił wzrok z jednej rzeczy na drugą, nie ruszając głową.

Pies miał prawo być wyczerpany, zresztą ja też. Gdy w końcu podniósł głowę, w polu widzenia pojawił się zwisający, drżący, długi i cienki język. Ja nie wystawiłam swojego i ponownie pochyliłam się nad listą.

– Ile?

Nie słyszałam, jak podchodzi, ale znałam głos. Zebrałam się w sobie.

– Bonjour, monsieur Claudel. Comment ca va?

– Ile? – powtórzył.

– Jedno – powiedziałam, nie podnosząc nawet wzroku.

– Brakuje czegoś?

Dokończyłam pisać i spojrzałam na niego. Stał na szeroko rozstawionych nogach i zdejmował folię z kanapki. Na ramieniu wisiała marynarka.

Jak Bertrand, Claudel preferował naturalne materiały, więc był ubrany w bawełnianą koszulę i spodnie, a do tego płócienną marynarkę. Wszystko było utrzymane w zielonej tonacji, a jedynym kontrastującym z całością urozmaiceniem był wzór na krawacie. Gdzieniegdzie była na nim plamka koloru mandarynki.

– Może mi pani powiedzieć, z czym mamy do czynienia? – Gestykulował chlebem z kiełbasą.

– Tak.

– Tak?

Nie upłynęło jeszcze trzydzieści sekund od jego pojawienia się, a już miałam ochotę wyrwać tę kanapkę z ręki i wepchnąć mu ją do nosa albo jakiegokolwiek innego otworu. Claudel nie wzbudzał we mnie pozytywnych wibracji, nawet kiedy byłam wypoczęta i rozluźniona. A przecież tego ranka nie byłam. Jak ten pies, miałam dosyć. Nie znajdowałam w sobie dosyć energii ani ochoty na gierki.

– Mamy część ludzkiego szkieletu. Prawie nie ma na nim miękkich tkanek. Ciało zostało poćwiartowane, schowane do worków i zakopane w czterech różnych miejscach, tam. – Wskazałam na teren klasztoru. – Wczoraj w nocy znalazłam jeden worek. Rano pies wytropił pozostałe trzy.

Ugryzł kanapkę i wpatrywał się w kierunku drzew.

– Czego brakuje? – Słowa były zniekształcone przez kawałki szynki i sera.

Patrzyłam na niego nic nie mówiąc, zastanawiając się, dlaczego tak bardzo rozdrażniło mnie rutynowe pytanie. Chodziło o jego styl bycia. Przypomniałam sobie moją ostatnią rozmowę z Claudelem. Pozbądź się złudzeń. To jest właśnie Claudel. Ten człowiek jest gadem. Spodziewaj się pogardy i arogancji. Wie, że miałaś rację. Musiał już o wszystkim słyszeć. Nie będzie mógł powiedzieć “A nie mówiłem". Musi mu to bardzo doskwierać. To wystarczy. Niech tak będzie.

Nie odpowiadałam, więc przeniósł wzrok na mnie.

– Czegoś brakuje?

– Tak.

Odłożyłam kwestionariusz dotyczący szkieletu, który wypełniałam, i spojrzałam mu prosto w oczy. Zmrużył je i wrócił do przeżuwania. Zastanawiałam się przez krótką chwilę, dlaczego nie ma okularów przeciwsłonecznych.

– Głowy.

Przestał przeżuwać.

– Słucham?

– Brakuje głowy.

– Gdzie ona jest?

– Monsieur Claudel, gdybym to wiedziała, to by jej nie brakowało. Zauważyłam, że mięśnie szczęki nabrzmiały, ale po chwili się rozluźniły – nie miało to nic wspólnego z przeżuwaniem.

– Coś jeszcze?

– Niby co?

– Czegoś jeszcze brakuje?

– Niczego ważnego.

Jego umysł przeżuwał to, co mu powiedziałam, a jego szczęki kanapkę. Kiedy to robił, gniótł folię, w którą przedtem owinięty był chleb, tworząc z niej kulkę. Schował ją do kieszeni i wytarł kąciki ust palcem wskazującym.

– Spodziewam się, że nie ma pani nic więcej do powiedzenia? – Było to raczej stwierdzenie, niż pytanie.

– Kiedy zbadam…

– Tak. – Odwrócił się i odszedł.

Klnąc cicho, zapięłam oba worki na ciała. Słysząc odgłos zamka, pies poderwał głowę. Jego oczy śledziły mnie, kiedy wkładałam notatnik do plecaka i przechodziłam przez drogę. Podeszłam do pracownika prosektorium, którego talia miała szerokość dętki i powiedziałam, że skończyłam i że szczątki można załadować i że potem powinny na mnie czekać.

Kawałek dalej na ulicy widziałam Ryana i Bertranda rozmawiających z Claudelem i Charbonneau. SQ kontaktuje się z CUM. Moja paranoja kazała mi być podejrzliwą wobec tego faktu. Co Claudel im mówił? Coś lekceważącego na mój temat? Większość gliniarzy ma równie określone poczucie terytorium jak wyjce – są zazdrośni o swój teren, pilnują swoich dochodzeń i chcą słuchać tylko swoich własnych rozkazów. Claudel był gorszy, niż inni, ale dlaczego odnosił się tak pogardliwie akurat do mnie?

Daj sobie spokój, Brennan. To skurwiel, a ty pokonałaś go na jego własnym podwórku. Na pewno nie jesteś jego ulubienicą. Przestań zamartwiać się uczuciami i zacznij myśleć o pracy. W gruncie rzeczy, jeśli chodzi o twoje przypadki, jesteś równie zaborcza, jak oni.

Rozmowa urwała się, kiedy podeszłam bliżej. Ich zachowanie sprawiło, że nie odezwałam się tak ostro, jak zamierzałam, ale ukryłam swoje rozczarowanie.

– Jak tam, pani doktor! – rzucił Charbonneau.

Skinęłam głową i uśmiechnęłam się w jego stronę.

– To na czym stoimy? – spytałam.

– Twój szef pojechał jakąś godzinę temu – odezwał się Ryan. – Świątobliwy ojciec również. Ekipa już kończy.

– Znaleźli coś?

Potrząsnął głową.

– Wykrywacz metalu na coś trafił?

– Piszczy przy każdym otwieraczu od puszek. – Głos Ryana zdradzał rozdrażnienie. – Długo już się tu zasiedzieliśmy. A jak ty stoisz?

– Ja już skończyłam. Powiedziałam chłopakom z prosektorium, że mogą ładować.

– Claudel mówi, że nie znaleźliście głowy.

– Zgadza się. Brakuje czaszki, szczęk i czterech pierwszych kręgów szyjnych.

– To znaczy?

– To znaczy, że ofiarę skrócono o głowę i że morderca schował ją sobie. Mógł ją zakopać gdzieś tutaj, ale w innym miejscu, jak to zrobił z pozostałymi częściami ciała. Leżały całkiem daleko od siebie.

– Więc gdzieś tam jest jeszcze jeden worek?

– Może. Albo pozbył się go gdzieś indziej.

– Na przykład gdzie?

– Wrzucił do rzeki, ubikacji albo spalił w swoim piecu. Skąd do diabła mam wiedzieć?

– Dlaczego miałby to robić? – spytał Bertrand.

– Może po to, żeby nie dało się zidentyfikować zwłok.

– A da się?

– Prawdopodobnie. Ale dużo łatwiej zidentyfikować ciało, mając zęby i dane z kartoteki dentysty ofiary. Poza tym, zostawił jednak ręce.

– Więc?

– Jeśli ciało okalecza się po to, żeby utrudnić identyfikację, przeważnie zabiera się też ręce.

Spojrzał na mnie obojętnie.

– Można zdjąć odciski z ciał w stanie daleko posuniętego rozkładu, ale pod warunkiem, że zachowało się na nim trochę skóry. Kiedyś udało mi się zdjąć odciski z mumii mającej pięć tysięcy lat.

– Udało się je powiązać z jakąś sprawą? – spytał Claudel matowym głosem.

– Gościa nie było w kartotece – odparłam równie apatycznie.

– Ale tu są same kości – zauważył Bertrand.

– Morderca o tym nie wie. Nie mógł mieć pewności, kiedy ciało zostanie odnalezione. – Jak z Gagnon, pomyślałam. Tylko że to ciało zakopał.

Zamilkłam na chwilę i wyobraziłam sobie mordercę przemierzającego ciemny las, chowającego w paru miejscach worki i ich przerażającą zawartość. Pociął gdzieś ofiarę, zapakował do worka zakrwawione kawałki i przywiózł je tutaj samochodem? Czy zaparkował tam, gdzie ja, czy może w jakiś sposób mógł wjechać na teren klasztoru? Czy najpierw wykopał doły, planując lokalizację dla każdego z nich? Czy po prostu wziął ze sobą worki z częściami ciała i po kolei kopał dół, wracając do samochodu czterokrotnie? Czy poćwiartowanie było paniczną próbą zatarcia śladów po zbrodni w afekcie, czy i morderstwo, i okaleczenie zostało popełnione z zimną krwią?

Przyszła mi do głowy odrażająca myśl. Czy był tutaj ze mną zeszłej nocy? Wracaj do teraźniejszości.

– Albo…

Wszyscy spojrzeli na mnie.

– …ciągle ją ma.

– Ciągle ją ma? – żachnął się pogardliwie Claudel.

– Cholera – rzucił Ryan.

– Jak kiedyś ten psychol Dahmer? – zauważył Charbonneau.

Wzruszyłam ramionami.

– Lepiej jeszcze raz przejdźmy się na spacer z psem – zaproponował Ryan. – On przecież nawet nie był w pobliżu szczątków, które mamy, a już je wyczuł.

– To dobry pomysł – przyznałam. – Będzie szczęśliwy.

– A możemy popatrzeć? – spytał Charbonneau.

Claudel przeszył go wzrokiem.

– Nie sądzę, on nie lubi podglądaczy – odparłam. – Pójdę po psiaka.

Spotkamy się przy bramie.

Kiedy odchodziłam, usłyszałam “To suka" powiedziane typowym dla Claudela nosowym tonem. Na pewno odnosiło się to do zwierzęcia, wytłumaczyłam sobie.

Kiedy się zbliżałam, pies wstał i zaczął machać powoli ogonem. Spojrzał na mężczyznę w niebieskim kombinezonie, oczekując pozwolenia na zbliżenie się do nieznajomej. Zauważyłam napis “DeSalvo" wydrukowany na kombinezonie.

– Piesek gotowy na kolejną rundkę? – spytałam, wyciągając rękę, dłonią w dół, w stronę psa.

DeSalvo ledwo zauważalnie skinął i zwierzę wyskoczyło do przodu wsadziło mi niemal swój wilgotny pysk w rękę.

– To suka. Ma na imię Margot – wyjaśnił wymawiając imię psa po francusku.

Mówił niskim, monotonnym głosem i poruszał się z typowym dla ludzi spędzających dużo czasu ze zwierzętami brakiem pośpiechu i miękkością ruchów. Miał ciemną, porytą głębokimi zmarszczkami twarz, które rozchodziły się z kącików obojga oczu. Wyglądał na człowieka, który spędził większość życia na otwartym powietrzu.

– Mówić do niej po francusku czy po angielsku?

– Jest dwujęzyczna.

– Cześć, Margot – rzekłam, przyklękając na jedną nogę, aby podrapać ją za uchem. – Przepraszam, że wzięłam cię za faceta. Fajny dzień, co?

Ogon Margot zaczął ruszać się szybciej. Kiedy wstałam, odskoczyła do tyłu, zrobiła pełny obrót, po czym zastygła, przyglądając się uważnie mojej twarzy. Przechylała głowę z jednej strony na drugą, a bruzda między jej oczyma to pojawiała się, to znikała.

– Tempe Brennan – powiedziałam, wyciągając rękę do DeSalvo.

Przyczepił jeden koniec smyczy Margot do pasa na swojej talii i chwycił drugi ręką. Wtedy dopiero wyciągnął do mnie rękę. Tę drugą, wolną. W dotyku była twarda i chropowata, jak hartowana stal. Jego uścisk był bezdyskusyjnie na piątkę.

– David DeSalvo.

– Podejrzewamy, ze może tam być coś jeszcze, Dave. Margot jest gotowa na jeszcze jedną rundę?

– Niech pani na nią spojrzy.

Słysząc swoje imię, Margot postawiła uszy, zgięła przednie łapy, schyliła głowę, biodra trzymając cały czas wysoko, po czym rzuciła się do przodu, kilkakrotnie podskakując. Nie odrywała oczu od twarzy DeSalvo.

– Okej. Gdzie szukaliście do tej pory?

– Obeszliśmy zygzakiem cały teren, oprócz tego miejsca, gdzie pracowaliście.

– Jest możliwość, że coś przegapiła?

– Eee, nie dzisiaj. – Potrząsnął głową. – Warunki są idealne. Temperatura w sam raz, jest ładnie i wilgotno po deszczu. Do tego lekki wietrzyk. A Margot jest w szczytowej formie.

Trącała nosem jego kolano i została nagrodzona głaskaniem.

– Margot rzadko kiedy coś przegapi. Trenowano ją tylko do wykrywania zapachu ciał, więc nie rozprasza ją nic innego.

Jak psy tropiące, psy trenowane do znajdowania zwłok uczą się podążać za określonymi woniami. W ich przypadku to zapach śmierci. Pamiętam spotkanie na Akademii, kiedy prezenter rozdawał próbki z wonią rozkładających się zwłok w butelkach. Rasowa gnilizna. A z kolei znajomy mi trener dysponował wyrwanymi zębami, wysępionymi od swojego dentysty, które później starzały się u niego, leżąc w plastikowych fiolkach.

– Margot jest chyba najlepsza ze wszystkich, z którymi pracowałem. Jeśli coś tam jeszcze jest, wyczuje to.

Spojrzałam na nią. Nie miałam wątpliwości.

– No dobra. Weźmy ją na to pierwsze miejsce.

DeSalvo przypiął wolny koniec smyczy do obroży Margot, która ruszyła przed nami w stronę bramy, gdzie czekało czterech detektywów. Poszliśmy teraz już znaną trasą, Margot na przedzie, napinając smycz. Z nosem przy ziemi, obwąchiwała szpary i szczeliny, tak jak robił to promień mojej latarki. Czasami zatrzymywała się, łapczywie wdychała powietrze, po czym gwałtownie je wypuszczała, unosząc liście wokół swojego łba. Usatysfakcjonowana, ruszała dalej.

Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie ścieżka wchodziła w las.

– To jest część, której nie zrobiliśmy. – DeSalvo wskazał mniej więcej w stronę miejsca naszego pierwszego znaleziska. – Zatoczę z nią koło, żeby była pod wiatr. Wtedy lepiej węszy. Myśli, że coś ma. Zdam się na nią.

– Czy będziemy jej przeszkadzać, jeśli się tam pokręcimy? – spytałam.

– Niee. Dla niej wydajecie taką woń, na którą ma w ogóle nie reagować. Pies i trener poszli jeszcze ze trzy metry wzdłuż drogi, po czym zniknęli w lesie.

Detektywi i ja ruszyliśmy ścieżką. Teraz była już lepiej widoczna, bo została ugnieciona przez ludzi. W gruncie rzeczy miejsce, w którym zakopany był worek, właściwie można by już nazwać polanką. Roślinność była zdeptana, a niektóre z wiszących nad głowami gałęzi zostały przycięte.

Ze środka wyzierał porzucony dół, ciemny i pusty, który wyglądał jak splądrowany grób. Był dużo większy, niż przedtem, a otaczająca go ziemia była sypka i poorana. Z jednej strony dołu znajdował się kopczyk ziemi – stożek ze spadzistymi stokami i ściętym szczytem, a składające się na niego ziarnka były zaskakująco jednolite. Utworzyła go ziemia, którą przerzucaliśmy przez sita.

Po niecałych pięciu minutach usłyszeliśmy szczekanie.

– On jest za nami? – spytał Claudel.

– Ona – poprawiłam.

Otworzył usta, ale prawie natychmiast je zamknął. Zauważyłam małą żyłę pulsującą na jego skroni. Ryan zmroził mnie wzrokiem. No dobra, może rzeczywiście go prowokowałam.

W milczeniu ruszyliśmy z powrotem po ścieżce. Margot i DeSalvo byli gdzieś po lewej stronie. Słychać było szelest liści i już po niecałej minucie pojawili się w polu widzenia. Ciało Margot było napięte jak struna skrzypiec, mięśnie ramion wybrzuszone, a klatka piersiowa napierała na skórzaną uprząż. Łeb trzymała wysoko, rzucając nim to w lewo, to w prawo, wciągając nosem powietrze ze wszystkich stron. Jej nozdrza drgały gorączkowo.

Nagle zatrzymała się i zesztywniala, nastawiła uszy, których koniuszki drżały. Gdzieś z jej wnętrza zaczęły dobiegać dźwięki, najpierw słabe, ale systematycznie przybierały na sile; było to na wpół skomlenie, na wpół warczenie, brzmiało to jak zawodzenie żałobnika w jakimś pierwotnym rytuale. Kiedy dźwięk narastał, czułam jak włosy jeżą mi się na karku i po moim ciele rozlewa się chłód.

DeSalvo sięgnął ręką w dół i spuścił psa ze smyczy. Przez chwilę Margot ani drgnęła, jakby siebie w czymś utwierdzając i zastanawiając się, w którą stronę ruszyć. Potem wystrzeliła.

– Co się, kurwa… – zaczął Claudel.

– Gdzie do… – rzucił Ryan.

– A niech cię! – dodał Charbonneau.

Spodziewaliśmy się, że wyczuła miejsce za nami, gdzie był zakopany pierwszy worek. Zamiast tego, przecięła ścieżkę i wdarła się w drzewa. Obserwowaliśmy w milczeniu.

Dwa metry dalej zatrzymała się, spuściła łeb i kilkakrotnie wciągnęła powietrze. Wydychając je gwałtownie, przesunęła się nieco w lewo i powtórzyła ten sam manewr. Jej ciało było sztywne, a wszystkie mięśnie napięte. Kiedy się jej przyglądałam, przez głowę przelatywały mi różne obrazy. Bieg przez ciemność. Ciężki upadek. Błyskawica przecinająca niebo. Pusty dół.

Ponownie skupiłam swoją uwagę na Margot. Zatrzymała się pod jakimś iglakiem i całym swoim jestestwem skupiła się na ziemi leżącej przed nią, Spuściła łeb i wciągnęła powietrze. Potem, jakby była wiedziona jakimś dzikim instynktem, sierść zjeżyła jej się wzdłuż kręgosłupa, a mięśnie zaczęły drgać. Margot uniosła nos wysoko do góry, wypuściła powietrze i wpadła w szał. Rzucała się do przodu i do tyłu, warcząc i rozgrzebując łapami ziemię przed sobą, a ogon tylko migał między nogami.

– Margot! Ici! – rozkazał DeSalvo. Przedarł się przez gałęzie, chwycił ją za uprząż i odciągnął od miejsca, które wzbudziło w niej takie ożywienie

Nie musiałam patrzeć. Wiedziałam, co znalazła. I czego nie znalazła. Pamiętałam wpatrywanie się w suchą ziemię i pusty dół. Został wykopany po to, żeby w nim coś zakopać czy żeby z niego coś wyjąć? Teraz już wiedziałam. Margot szczekała i warczała na dół, w jaki wpadłam poprzedniej nocy. Był ciągle pusty, ale jej nos powiedział mi, co w nim było.