178036.fb2
Nie ma nic bardziej pustego, niż szkoła po skończonych lekcjach. Tak właśnie sobie wyobrażam ewentualne konsekwencje wybuchu bomby neutronowej. Światła się palą. Woda tryska z fontann. Dzwonki dzwonią zgodnie z planem. Monitory komputerów emitują tajemniczą poświatę. Nie ma ludzi. Nie ma nikogo gaszącego pragnienie, śpieszącego do klasy i nie słychać stukotu klawiatur. Milczenie katakumb.
Siedziałam na krześle przed gabinetem Parkera Baileya na Universite du Quebec a Montreal – UQAM. Po wyjściu z laboratorium ćwiczyłam już na sali gimnastycznej, zrobiłam zakupy w Provigo i zjadłam cienki makaron z sosem ze ślimaków. Był zupełnie niezły jak na pospieszny posiłek. Nawet Birdie był zachwycony. Teraz jednak nie mogłam już spokojnie usiedzieć, j
Powiedzieć, że na wydziale biologii panowała cisza to tak jakby powiedzieć, że kwarki są małe. Wszystkie drzwi na korytarzu były zamknięte. Przestudiowałam tablice ogłoszeń, przeczytałam ogłoszenia na tablicach dotyczących studiów podyplomowych, wszystkie komunikaty o planowanych wyjazdach w teren, oferty komputeropisania i korepetycji, ogłoszenia zapowiadające gościnne wykłady. Dwukrotnie.
Po raz tysięczny spojrzałam na zegarek – 9:12 wieczorem. Niech to. Już powinien tu być. Kończył zajęcia o dziewiątej. Przynajmniej tak mi powiedziała sekretarka. Wstałam i zaczęłam spacerować. Ci, którzy czekają, muszą spacerować – 9:14, Cholera.
O 9:30 dałam sobie spokój. Kiedy przerzuciłam torebkę przez ramię, usłyszałam, że gdzieś otwierają się drzwi. Nie widziałam, gdzie. Po chwili zza rogu wyłonił się szybko idący mężczyzna z ogromnym stosem książek. Cały czas poprawiał chwyt, żeby nie spadły książki. Jego sweter wyglądał tak, jakby opuścił Irlandię przed głodem ziemniaczanym. Oceniłam wiek mężczyzny na koło czterdziestki.
Kiedy mnie zauważył, zatrzymał się, ale twarz pozostała nieporuszona. Zaczęłam się przedstawiać i wtedy ze stosu ześliznął się notatnik. Oboje się po niego schyliliśmy. Nie było to dobre posunięcie z jego strony. Większość książek ze stosu powędrowała na podłogę, rozsypując się na niej jak konfetti w Sylwestra. Przez kilka minut zbieraliśmy je i ponownie układaliśmy w stos, po czym otworzył swój gabinet i położył książki na biurku.
– Przepraszam – rzucił po francusku z silnym akcentem. – Ja…
– Nie ma sprawy – odpowiedziałam po angielsku. – Musiałam pana wystraszyć.
– Tak. Nie. Powinienem był przenieść książki w dwóch rzutach. Często mi się to zdarza. – Po angielsku nie mówił z amerykańskim akcentem.
– To książki o metodologii pracy w laboratorium?
– Tak. Właśnie miałem zajęcia z metodologii etologii.
Był skąpany we wszystkich odcieniach promieni zachodzącego słońca. Miał skórę powleczoną delikatnym różem, malinowe policzki, a włosy koloru waniliowego wafla. Wąsy i rzęsy były bursztynowe. Wyglądał na człowieka, który się nie opala, tylko spala.
– Brzmi intrygująco.
– Chciałbym, żeby oni tak myśleli. Czym mogę…
– Jestem Tempe Brennan – zaczęłam, sięgając do torebki i wyciągając wizytówkę. – Pańska sekretarka powiedziała, że teraz uda mi się pana złapać.
Kiedy czytał wizytówkę, wytłumaczyłam mu cel swojej wizyty.
– Tak, pamiętam. Byłem bardzo niezadowolony, że straciłem tę małpę. Naprawdę mnie to wkurzyło. – Nagle zaproponował: – Może pani usiądzie?
Nie czekając na odpowiedź, zaczął zdejmować rzeczy z zielonego, plastikowego krzesła i układać je na stosie na podłodze. Ukradkiem rozejrzałam się wokół. W porównaniu z jego maluteńkim gabinetem, mój wyglądał jak poczekalnia dworcowa.
Tam, gdzie nie było półek z książkami, wszędzie na ścianach wisiały zdjęcia zwierząt. Cierniki. Perliczka. Wyjce. Guźce. Nawet mrówkojad. Nie pominięto żadnego poziomu z taksonomii Linneusza. Pomieszczenie przypominało mi biuro impresaria, w którym jak trofea porozwieszano zdjęcia sławnych ludzi. Tylko że na tych zdjęciach nie było autografów,
Oboje usiedliśmy, on za biurkiem, opierając nogi na otwartej szufladzie, a ja na dopiero co zwolnionym krześle dla gości,
– Tak. Naprawdę mnie to wkurzyło – powtórzył, po czym nagle zmienił temat. – Jest pani antropologiem.
– Mm. Hm.
– Zajmuje się pani naczelnymi?
– Nie. Kiedyś tak, ale ostatnio nie. Wykładam na wydziale antropologii na Uniwersytecie w Charlotte. Zdarza mi się mieć cykl wykładów na temat biologii i zachowania naczelnych, ale tak naprawdę już się tym nie zajmuję. Mam zbyt dużo pracy z antropologią sądową i ekspertyzami.
– No tak. – Pomachał wizytówką. – W czym się pani specjalizowała w naczelnych?
Zastanawiałam się, kto kogo przesłuchuje.
– Interesowałam się osteoporozą, szczególnie związkiem między zachowaniami społecznymi a procesem chorobowym. Pracowaliśmy na zwierzętach, przeważnie rezusach, manipulowaliśmy grupami zwierząt, tworzyliśmy sytuacje stresowe, a potem śledziliśmy postępującą degenerację kości.
– A czy ktoś pracuje w warunkach naturalnych?
– Tylko w grupach zwierząt zamieszkujących wyspy.
– Mmm? – Bursztynowe brwi uniosły się z zainteresowaniem.
– Na Cayo Santiago w Puerto Rico. Przez jakiś czas miałam zajęcia terenowe na wyspie Morgan, leżącej u wybrzeży Południowej Karoliny.
– Zajmowała się pani rezusami?
– Tak. Doktorze Bailey, może mi pan powiedzieć coś o małpie, która zniknęła z pana wydziału?
Zignorował moje niezbyt płynne przejście.
– Jak to się stało, że z badań nad koścem małp przeszła pani do zwłok?
– Zajmuję się biologią kości. To obejmuje obie dziedziny.
– Tak. To prawda.
– I co z tą małpą?
– Małpa… Niewiele mogę pani powiedzieć. – Potarł jednym butem o drugi, pochylił się do przodu i strzepał coś ze spodni. – Przyszedłem któregoś dnia i zastałem pustą klatkę. Myśleliśmy, że może ktoś nie zamknął klatki i Alsa, tak miała na imię, uwolniła się. One to potrafią, wie pani. Była bardzo przebiegła i miała fenomenalnie zręczne ręce. Naprawdę zadziwiające. Zresztą nieważne. Przeszukaliśmy cały budynek, powiadomiliśmy ochronę uniwersytetu, zrobiliśmy wszystko, co było można, ale nie udało nam się jej znaleźć. Potem trafiłem na artykuł w gazecie. Resztę pani zna.
– Co z nią robiliście?
– W gruncie rzeczy ja nie zajmowałem się Alsą. Pracowała nad nią studentka piątego roku. Mnie interesują zwierzęce systemy porozumiewania się, szczególnie, choć nie wyłącznie, te, w których główną rolę odgrywają feromony i inne sygnały węchowe…
Zmiana intonacji i pojawienie się żargonu kazały mi się domyślać, że już niejednokrotnie wygłaszał ten monolog. Zaczął tym charakterystycznym tonem, poczynając od “Ja zajmuję się…" – typowym dla naukowców, którzy mówią coś do laików. Trzeba wtedy przeczekać wedle zasady MZK: Mów Zrozumiale Kretynie. Ten typ dyskursu zarezerwowany jest na koktajle, spotkania dobroczynne, rozmowy wstępne i inne tego typu okoliczności. Wszyscy naukowcy mają coś takiego. Wysłuchałam go cierpliwie.
– Co badała? – Wystarczy o tobie.
Na jego twarzy zagościł kwaśny uśmiech i potrząsnął głową.
– Język. Nauka języka u naczelnych w Nowym Świecie. To właśnie od tego pochodzi jej imię. L/Apprentissage de la Langue du Singe Americain. ALSA. Marie-Lise miała być odpowiedzią Quebecu na Penny Patterson, a Alsa miała być KoKo południowoamerykańskich małp.
Machnął piórem nad głową, żachnął się drwiąco, po czym gwałtownie spuścił rękę. Opadła ciężko na biurko. Przyglądałam się jego twarzy. Wyglądał albo na zmęczonego, albo na zniechęconego, nie wiedziałam które.
– Marie-Lise?
– Moja studentka.
– I co, wszystko szło dobrze?
– Kto wie? Tak naprawdę nie miała dosyć czasu. Małpa zniknęła po pięciu miesiącach od rozpoczęcia badań. – Znowu ten kwaśny uśmiech. – A Marie- Lise wkrótce po niej.
– Przerwała studia?
Pokiwał głową.
– Wie pan dlaczego? Długo milczał, nim odpowiedział.
– Marie-Lise była dobrą studentką. Z pewnością musiałaby od nowa zacząć swoją pracę magisterską, ale jestem pewien, że poradziłaby sobie.
Uwielbiała to, czym się zajmowała. Tak, była załamana, kiedy zabito Alsę, ale to chyba nie był powód.
– A jak pan myśli, jaki był powód?
Rysował małe trójkąty na jednej z książek. Nie będę go popędzać,
– Miała chłopaka. Non stop jej truł, że całe dnie przesiaduje na uniwersytecie. Namawiał ją, żeby przerwała studia. Rozmawiała o tym ze mną tylko raz, może dwa razy, ale wydaje mi się, że udało mu się ją przekonać. Spotkałem go na dwóch imprezach wydziałowych. Wydawał mi się naprawdę dziwny.
– Dlaczego?
– Po prostu… Nie wiem, był odludkiem. Cyniczny. Konfliktowy. Grubiański. Jakby nigdy nie potrafił opanować podstawowych… umiejętności. Zawsze przypominał mi małpę Harlowa. Rozumie pani? Jakby był wychowywany w odosobnieniu i nigdy nie nauczył się żyć z innymi. Niezależnie, co sic do niego mówiło, przewracał oczyma i głupio się uśmiechał. Boże, jak ja te go nienawidziłem…
– Podejrzewał go pan? Że to może on zabił Alsę, żeby uniemożliwić Marie-Lise pracę, żeby ją skłonić do przerwania studiów?
Milczał, więc wywnioskowałam, że kiedyś o tym myślał.
Potem powiedział:
– Był wtedy rzekomo w Toronto.
– Mógł to potwierdzić?
– Marie-Lise mu wierzyła. Później już nie drążyliśmy tego tematu. Była zbyt przygnębiona. Zresztą po co? Alsa nie żyła.
Nie bardzo wiedziałam, jak zadać następne pytanie.
– Czy kiedykolwiek czytał pan notatki Marie-Lise, kiedy zajmowała się Alsą?
Przestał gryzmolić i spojrzał na mnie ostro.
– O co pani chodzi?
– Czy jest możliwość, że starała się coś zatuszować? Że miała jakiś powód, żeby storpedować badania?
– Nie. W żadnym razie. – W jego głosie nie było cienia wątpliwości. W oczach tak.
– Utrzymuje z panem kontakt?
– Nie.
– Czy to normalne?
– Niektórzy studenci się odzywają, inni nie. – Trójkąty pokrywały coraz większą przestrzeń.
Zmieniłam taktykę.
– Kto jeszcze miał dostęp do tego… To jest laboratorium, tak?
– Tak, ale małe. Tutaj, w kampusie trzymamy bardzo mało zwierząt. Po prostu nie mamy miejsca. Wie pani, każdy gatunek musi być w osobnym pomieszczeniu…
– Naprawdę?
– Tak. KKOZ ma specjalne wytyczne co do temperatury pomieszczenia, jego wielkości, pożywienia i mnóstwa innych najróżniejszych parametrów.
– KKOZ?
– Kanadyjski Komitet Ochrony Zwierząt. Publikują przewodnik dotyczący opieki i wykorzystywania zwierząt do eksperymentów. To taka nasza biblia. Każdy wykonujący badania na zwierzętach musi się do niej dostosować. Naukowcy. Hodowcy. Przemysł. Mówi się tam także o zdrowiu i bezpieczeństwie personelu pracującego ze zwierzętami.
– A co ze środkami ostrożności?
– A, tak. Wytyczne są bardzo szczegółowe.
– Jakie środki ostrożności podejmowaliście?
– Teraz pracuję nad ciernikami. To ryby.
Okręcił się na krześle i wskazał długopisem na zdjęcie ryby na ścianie.
– One nie są zbyt wymagające. Niektórzy moi koledzy trzymają szczury laboratoryjne. One też nie są. Walczący o prawa zwierząt przeważnie nie kruszą kopii o ryby i gryzonie.
Na jego twarzy pojawił się uśmiech, który niewątpliwie zagwarantowałby mu złoty medal na mistrzostwach świata kwaśnych uśmiechów.
– Oprócz szczurów, Alsa była tutaj jedynym ssakiem, więc środki bezpieczeństwa nie były takie surowe. Miała swój własny pokoik, który zamykaliśmy. Oczywiście zamykaliśmy też jej klatkę. I drzwi wejściowe do laboratorium…
Zamilkł.
– Myślałem już o tym wcześniej. Nie pamiętam, kto ostatni wychodził z laboratorium tamtego wieczora. Pamiętam, że nie miałem wieczorem zajęć, więc chyba nie siedziałem tu do późna. Pewnie jakiś student piątego roku robił obchód. Sekretarka nie sprawdza, czy tamte drzwi są zamknięte, chyba że wydam jej takie polecenie.
Znowu zamilkł.
– Podejrzewam, że ktoś z zewnątrz mógł się tam dostać. Nie byłoby specjalnych problemów, jeśli ktoś zostawiłby nie zamknięte drzwi. Nie na wszystkich studentach można polegać.
– A co z klatką?
– Klatka to na pewno nie był żaden problem. Była zamykana tylko na kłódkę. Nie znaleźliśmy jej potem. Podejrzewam, że mogła zostać przecięta.
Starałam się delikatnie zagaić następny temat.
– Czy odnaleziono brakujące części?
– Brakujące części?
– Alsę… – Teraz ja szukałam właściwego słowa. MZK.- Pocięto. W zawiniątku, w którym ją znaleziono, nie było wszystkich części. Myślałam, że może coś znalazło się tutaj.
– Co na przykład? Czego brakowało? – Jego pastelowa twarz zdradzała zaintrygowanie.
– Jej prawej ręki, doktorze Bailey. Odcięto ją w nadgarstku. Nie było jej w torbie, w której ją znaleźli.
Nie było powodu, żeby mu mówić o kobietach, które ostatnio potraktowano w ten sam sposób, o prawdziwych powodach mojej wizyty.
Milczał. Splótł ręce za głową, odchylił się na krześle i zaczął wpatrywać się w jakiś punkt nade mną. Malinowy kolor jego policzków teraz już był bliższy kolorowi rabarbaru. Małe radio z zegarkiem mruczało cicho na szafce.
Po dłuższej chwili przerwałam ciszę.
– Patrząc z perspektywy, jak panu się wydaje, co się właściwie stało?
Nie odpowiedział od razu. Po chwili, kiedy myślałam, że już w ogóle nie odpowie, odparł:
– Myślę, że zrobił to prawdopodobnie jeden z mutantów, od których aż roi się ten dół kloaczny, którym jest tutejszy kampus.
Myślałam, że skończył. Zaczął głębiej oddychać. Potem dodał coś jeszcze, prawie szeptem. Nie dosłyszałam.
– Słucham? – spytałam.
– Marie-Lise zasługiwała na coś lepszego.
Uważałam, że to dziwna uwaga. Alsa przecież też, pomyślałam, ale ugryzłam się w język. Bez ostrzeżenia rozległ się głośny dzwonek, przeszywając dreszczem każdą komórkę mojego ciała. Spojrzałam na zegarek – punkt dziesiąta.
Uniknąwszy odpowiedzi na pytanie, dlaczego interesuje mnie zabita przed czterema laty małpa, podziękowałam mu za jego czas i poprosiłam, żeby do mnie zadzwonił, jeśli mu się coś przypomni. Kiedy wychodziłam, uparcie wpatrywał się w jakiś punkt nad moją głową. Podejrzewałam, że tak naprawdę cofał się w czasie, a nie skupiał na jakimś punkcie w przestrzeni.
Nie znałam okolicy zbyt dobrze, więc zaparkowałam w tej samej uliczce, co wtedy, kiedy włóczyłam się po Main. Trzymaj się tego, co sprawdzone. Od tamtej nocy myślałam o tym wydarzeniu jako o Wielkim Szukaniu Gabby. Było to zaledwie dwa dni temu, ale ja miałam wrażenie, że upłynęły lata.
Dzisiejszy wieczór był chłodniejszy i ciągle siąpił rzadki deszcz. Zapięłam kurtkę i ruszyłam w stronę samochodu.
Po opuszczeniu uniwersytetu szłam na północ ulicą St. Denis, mijając liczne wytworne butiki i bistra. Chociaż St. Denis leży tylko kilka kwartałów na wschód od St. Laurent, są to dwa kompletnie różne światy. St. Denis odwiedzają młodzi i zamożni – w poszukiwaniu sukienki, srebrnych kolczyków, partnera czy niezobowiązującego seksu. Ulica marzeń. Spotyka się takie w większości miast. W Montrealu są dwie: Crescent dla Anglików i St. Denis dla Francuzów.
Kiedy czekałam na światłach przy De Maisonneuve, myślałam o Alsie. Bailey pewnie miał rację. Dworzec autobusowy miałam przed sobą po prawej stronie. Ktokolwiek ją zabił, nie pofatygował się daleko, żeby pozbyć się ciała. Wskazuje to na kogoś miejscowego.
Zauważyłam młodą parę wynurzającą się ze stacji metra Berri-UQAM. Biegli przez deszcz, lgnąc do siebie, jak skarpetki dopiero co wyjęte z suszarki.
Mógł to też być ktoś mieszkający dalej. Jasne, Brennan, porywasz małpę, jedziesz metrem do domu, zabijasz ją, tniesz, ładujesz się z nią znowu do metra i porzucasz na dworcu autobusowym. Świetnie rozumujesz.
Zapaliło się zielone światło. Minęłam St. Denis i szłam na zachód po De Maisonneuve, cały czas myśląc o rozmowie z Bailey'em. Coś w jego zachowaniu nie dawało mi spokoju. Czy chodziło o to, że okazywał zbyt wiele uczucia dla studentki? Zbyt mało dla małpy? Dlaczego wydawał się taki – jaki? – sceptycznie nastawiony do badań z udziałem Alsy? Dlaczego nie wiedział nic o ręce? Czy Pelletier nie powiedział mi, że Bailey oglądał zwłoki? Czy nie zauważyłby brakującej ręki? Pozwolono mu zabrać ciało i wziął je z laboratorium…
– Cholera – powiedziałam na głos, w myślach waląc się w czoło.
Jakiś mężczyzna w kombinezonie obrócił się, żeby na mnie spojrzeć – wyraźnie zauważył, że nie zachowuję się zupełnie normalnie. Nie miał ani koszuli, ani butów, a obydwoma rękoma obejmował torbę z zakupami, z której ukośnie sterczały urwane papierowe uchwyty. Uśmiechnęłam się, żeby go uspokoić, ale on już ruszył, potrząsaniem głowy dając wyraz zadziwieniu nad tym, co stało się z ludzkością i wszechświatem.
Jesteś zupełnie jak Columbo, zganiłam siebie. Nawet nie spytałaś tego Baileya, co zrobił z ciałem! Dobra robota.
Zganiwszy siebie, postanowiłam się poprawić i zjeść hot doga.
Wiedziałam, że i tak nie zasnę, więc ten pomysł nie był najgorszy. W ten sposób będę mogła zrzucić winę na jedzenie. Weszłam do Chien Chaud na St. Dominique, zamówiłam hot doga z ketchupem, majonezem, frytkami i dietetyczną colą. “Nie ma coli, jest pepsi" – wyżalił mi się koleś zza lady, z gęstymi, czarnymi włosami i silnym akcentem. Nie będę się przez to chlastać, uznałam.
Jadłam w biało-czerwonym plastikowym boksie, kontemplując odlażące od ściany plakaty reklamujące biura podróży. Przydałoby mi się, myślałam patrząc na zbyt błękitne niebo i oślepiająco białe budynki na wyspach Paros, Santoryn i Mykonos. Dobrze by mi to zrobiło. Na mokrym chodniku zaczynało być tłoczno od samochodów. Main zaczynało się rozkręcać.
Przyszedł jakiś mężczyzna i zaczął głośno rozmawiać z czarnowłosym, chyba po grecku. Miał mokre ubranie przesiąknięte zapachem dymu, tłuszczu i jakiejś przyprawy, której nie znałam. W jego gęstych włosach lśniły kropelki wody. Kiedy rzuciłam na niego okiem, uśmiechnął się do mnie, uniósł jedną krzaczastą brew i powoli przejechał językiem po górnej wardze Równie dobrze mógłby mi pokazać swoje hemoroidy. Dostosowując się do jego poziomu, pokazałam mu środkowy palec i zaczęłam patrzeć za okno.
Za oknem, po którym spływały strumyczki wody, widziałam rząd sklepów po drugiej stronie ulicy, ciemnych i cichych w przedświąteczny wieczór. La Cordonnerie la Fleur. Dlaczego szewc nazwał swój sklep “Kwiat"?
La Boulangerie Nan. Zastanawiałam się, czy to nazwa piekarni, nazwisko właściciela czy po prostu reklama indyjskiego chleba. Przez okna widziałam puste półki czekające na ranek. Czy piekarze pracują w święta państwowe?
La Boucherie St. Dominique. W oknach wisiały nazwy sprzedawanych tam specjałów. Lapin frais. Boeuf. Agneau. Poulet. Saucisse. Świeże króliki. Wołowina. Cielęcina. Kurczaki. Kiełbasa. A z małp nic.
Wystarczy. Spadaj stąd. Zmięłam serwetkę i położyłam ją na papierowej tacce po hot dogu. Dla takich właśnie rzeczy zabijamy drzewa. Dołożyłam puszkę po pepsi, wrzuciłam wszystko do kosza i wyszłam.
Samochód stał tam, gdzie go zostawiłam i był nienaruszony. Kiedy jechałam, moje myśli ponownie zaprzątały morderstwa.
Każdy ruch wycieraczek przynosił nowy obraz. Obcięta ręka Alsy. Chlap. Ręka Morisette-Champoux na kuchennej podłodze. Chlap. Ścięgna Chantale Trottier. Chlap. Równo przycięte kości ramion. Chlap.
Czy to zawsze była ta sama ręka? Nie pamiętałam. Będę musiała sprawdzić. Nie brakowało żadnej ludzkiej ręki. Czy to tylko zbieg okoliczności? Może Claudel miał rację? Może zaczynam świrować? Może porywacz Alsy zbiera zwierzęce łapy? Może on jest po prostu nadgorliwym miłośnikiem Poego? A może to kobieta?
Piętnaście po jedenastej dotarłam do garażu. Czułam zmęczenie nawet w szpiku kostnym. Byłam na nogach już od osiemnastu godzin. Żaden hot dog nie powstrzyma mnie przed szybkim zaśnięciem.
Birdie na mnie nie czekał. Tak, jak to robił zawsze, kiedy był sam, zwinął się w kłębek na małym, drewnianym fotelu bujanym stojącym koło kominka. Zerknął tylko, kiedy weszłam, mrugając do mnie swoimi okrągłymi, żółtymi oczyma.
– Cześć, Bird, jak ci się dziś żyło? – Zamruczałam, drapiąc go pod brodą. – Czy coś jest w stanie sprawić, byś nie spał tak ciągle?
Zamknął oczy i wyprężył szyję albo chcąc pokazać swoje niezadowolenie, albo starając się maksymalnie wykorzystać moje pieszczoty. Kiedy cofnęłam rękę, ziewnął szeroko, ponownie położył głowę na łapach i przyglądał się mi spod ciężkich powiek. Poszłam do sypialni, wiedząc, że w końcu i tak przyjdzie. Odpięłam spinki do włosów, rzuciłam ubrania na podłogę, zdjęłam narzutę i zwaliłam się na łóżko.
Natychmiast zapadłam w mocny, pozbawiony snów sen. Nie było żadnych zjaw, żadnych mrożących krew w żyłach scen. W pewnym momencie poczułam na nodze ciepły ciężar i zrozumiałam, że to Birdie, ale spałam dalej, pogrążona w czarnej próżni.
Potem nagle serce zaczęło walić mi jak młotem i otworzyłam szeroko oczy. Byłam zupełnie rozbudzona, czułam silny niepokój, ale nie wiedziałam dlaczego. Przejście było tak nagle, że musiałam mieć chwilę na to, by dojść do siebie.
W pokoju panowały egipskie ciemności. Zegarek wskazywał pierwszą dwadzieścia siedem. Birdiego nie było. Leżałam w ciemności, wstrzymując oddech, nasłuchując i starając się zrozumieć. Dlaczego moje ciało tak gwałtownie zareagowało? Czy coś usłyszałam? Co wykrył mój osobisty radar? Jakiś receptor przesłał sygnał. Czy Birdie coś słyszał? Gdzie on jest? Nie miał zwyczaju włóczyć się gdzieś po nocach.
Rozluźniłam mięśnie i wytężyłam słuch. Słyszałam tylko serce dudniące w mojej piersi. W domu panowała złowieszcza cisza.
Potem to usłyszałam. Miękkie uderzenie, a po nim słaby metaliczny brzęk. Czekałam zesztywniała, nie oddychając. Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia sekund. Na zegarze zmieniła się cyfra. Potem, kiedy już myślałam, że to tylko moja wyobraźnia, usłyszałam to znowu. Uderzenie. Brzęk. Zacisnęłam zęby trzonowe z siłą imadła, a ręce zwinęłam w pięści.
Czy ktoś jest w mieszkaniu? Przyzwyczaiłam się do normalnych dźwięków tego miejsca. Ten był inny, był akustycznym intruzem. Nie znałam go.
Cicho odsunęłam kołdrę i spuściłam nogi z łóżka. Błogosławiąc się w duchu za wczorajsze niedbalstwo, sięgnęłam po bluzę i dżinsy i założyłam je na siebie. Ruszyłam ukradkiem przez dywan.
Zatrzymałam się przy drzwiach, żeby się rozejrzeć za jakąś potencjalną bronią. Niczego takiego nie zauważyłam. Nie było księżyca, ale światło latarni ulicznej sączyło się przez okno w drugiej sypialni i spowijało część przedpokoju słabą poświatą. Ukradkiem minęłam łazienkę i zbliżałam się do przedpokoju, skąd prowadziły drzwi do ogrodu. Co kilka kroków zatrzymywałam się i nasłuchiwałam, wstrzymując oddech i mając cały czas szeroko otwarte oczy. Koło wejścia do kuchni ponownie usłyszałam ten dźwięk. Uderzenie. Brzęk. Dochodził gdzieś z okolicy drzwi balkonowych.
Skręciłam w prawo do kuchni i spojrzałam w stronę drzwi balkonowych, skąd widać było wewnętrzny dziedziniec budynku. Nic się nie ruszało. Cicho przeklinając swoją awersję do broni, rozejrzałam się po kuchni za jakąś sztuką. Arsenał to nie był. Cicho przesunęłam drżącą rękę wzdłuż ściany, chcąc wyczuć wieszak na noże. Wybrałam nóż do chleba, oplotłam rączkę palcami, skierowałam ostrze ku górze i wyprostowałam rękę.
Powoli, badając grunt bosymi stopami, ruszyłam na palcach tak daleko, żeby móc zajrzeć do dużego pokoju. Było tam równie ciemno jak w sypialni i kuchni.
W mroku udało mi się zauważyć Birdiego. Siedział ponad metr od drzwi i wpatrywał się uporczywie w coś za szybą. Koniuszek jego ogona kołysał się nerwowo z lewa na prawo. Wyglądał na tak napiętego, jak łuk przed strzałem.
Usłyszałam kolejne uderzenie-brzęk, serce przestało mi bić i wstrzymałam oddech. Dźwięk dobiegł z zewnątrz. Birdie podniósł uszy.
Zrobiłam pięć niepewnych kroków i znalazłam się koło niego. Odruchowo wyciągnęłam rękę, żeby pogłaskać go po głowie. Nie spodziewając się dotknięcia, wystrzelił jak strzała i przemknął po pokoju z taką prędkością, że jego pazury zostawiły ślady na dywanie. W mroku wyglądały jak małe, czarne przecinki. Jeśli można by powiedzieć, że koty krzyczą, to Birdie właśnie to zrobił.
Jego ucieczka zupełnie mnie rozłożyła. Przez chwilę byłam sparaliżowana, wrośnięta w podłogę, jak posąg w ziemię na Wyspie Wielkanocnej.
Zrób tak, jak kot i wynoś się stąd! Odezwał się we mnie strwożony głos.
Zrobiłam krok do tyłu. Uderzenie. Brzęk. Zatrzymałam się, ściskając nóż i, taką siłą, jakby to była lina ratunkowa. Cisza. Ciemność. Da-dum. Da-dum. Słuchałam bicia swojego serca, starając się znaleźć w mózgu jakąś część będącą jeszcze w stanie jasno myśleć.
Jeśli ktoś jest w mieszkaniu, dotarło do mnie, to musi być za tobą. Droga ucieczki prowadzi przed ciebie, a nie do tyłu. Ale jeśli ktoś jest na zewnątrz, nie otwieraj mu drogi do środka.
Da-dum. Da-dum.
Hałas dochodzi z zewnątrz, upierałam się. To, co słyszał Birdie, jest na zewnątrz.
Da-dum. Da-dum.
Rozejrzyj się. Przyciśnij się do ściany obok drzwi prowadzących na dziedziniec i odchyl zasłony tylko tyle, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Może zobaczysz jakiś kształt w ciemności.
Logiczne.
Uzbrojona w nóż kuchenny, odlepiłam jedną nogę od dywanu i powoli ruszyłam do przodu, aż dotarłam do ściany. Oddychając głęboko, odciągnęłam nieco zasłonę. Kształty i cienie na dziedzińcu były słabe, ale dało się je rozpoznać. Drzewo, ławka, trochę krzaków. Nie widać żadnego ruchu, oprócz gałęzi smaganych wiatrem. Stałam nieruchomo przez długą chwilę. Nic się nie zmieniło. Podeszłam do środka zasłony i sprawdziłam klamkę drzwi. Zamknięte.
Trzymając nóż w pogotowiu, plecami ocierając się o ścianę, przesuwałam się w stronę drzwi wejściowych. W stronę systemu alarmowego. Światełko się paliło, wskazując, że nikt nie dostał się do mieszkania! Powodowana impulsem, nacisnęłam przycisk próbny.
Pisk przeciął ciszę i pomimo że się go spodziewałam i tak podskoczyłam. Ręka odskoczyła mi do góry, przygotowując nóż do ataku.
Głupia! powiedziała mi działająca część mózgu. Alarm działa i nikogo nie ma w domu! Niczego nie otworzono! Nikt nie wszedł.
Więc jest na zewnątrz! odpowiedziałam, cały czas rozdygotana. Być może, przyznał mózg, więc nie jest jeszcze tak źle. Zapal jakieś światła, pokaż, że coś się dzieje w mieszkaniu i każdy sęp się stąd ulotni.
Starałam się przełknąć ślinę, ale usta były zbyt suche. Zdobyłam się na odwagę i włączyłam światło w przedpokoju, a po chwili wszystkie inne między przedpokojem a sypialnią. Nigdzie ani śladu intruzów. Kiedy usiadłam na brzegu łóżka, trzymając w ręku nóż, znowu to usłyszałam. Stłumione uderzenie, brzęk. Wzdrygnęłam się, prawie się raniąc.
Ośmielona przeświadczeniem, że w mieszkaniu nikogo nie ma, pomyślałam: W porządku, sukinsynu, tylko się rusz, to zadzwonię po gliny.
Wróciłam do drzwi balkonowych wychodzących na boczny dziedziniec, tym razem szłam szybko. Ten pokój ciągle był nie oświetlony, więc jeszcze raz odchyliłam brzeg zasłony i wyjrzałam na zewnątrz, śmielej niż przedtem
Wszystko wyglądało tak samo. Niejasno znajome kształty, niektóre poruszane przez wiatr. Uderzenie, brzęk! Wzdrygnęłam się odruchowo, a potem pomyślałam: Ten dźwięk nie dobiega od drzwi, tylko skądś dalej.
Przypomniałam sobie o reflektorze na bocznym dziedzińcu i ruszyłam się, żeby znaleźć włącznik. Nie czas, by myśleć o tym, że sąsiedzi się zdenerwują. Włączyłam światło i wróciłam do zasłony. Reflektor nie był silny, ale w jego świetle wystarczająco wyraźnie widać było dziedziniec.
Deszcz przestał padać, ale zerwał się wiatr. W snopie światła tańczyła delikatna mgiełka. Nasłuchiwałam przez chwilę. Nic. Kilkakrotnie przebiegłam wzrokiem przestrzeń w polu widzenia. Nic. Zuchwale wyłączyłam alarm, otworzyłam drzwi balkonowe i wytknęłam głowę na zewnątrz.
Po lewej stronie, koło muru stał czarny, dorodny świerk, ale żaden obcy kształt nie czaił się w jego gałęziach. Uderzenie. Brzęk. Nowa fala strachu.
Bramka. Te odgłosy wydaje bramka. Spojrzałam na nią właśnie w momencie, kiedy wracała na miejsce. Patrzyłam jak wiatr nią porusza, na tyle, na ile pozwala zamykający ją rygiel. Uderzenie. Brzęk.
Czując się upokorzona, wyszłam na dziedziniec i podeszłam do bramki. Dlaczego nigdy wcześniej nie odkryłam tego dźwięku? Potem ponownie się wzdrygnęłam. Zniknęła kłódka. Czy to Winston zapomniał ją założyć i zamknąć bramę po skoszeniu trawy za nią? Na pewno.
Dopchnęłam silnie bramę i przesunęłam rygiel tak daleko, jak się dało, i odwróciłam się w stronę drzwi.
Wtedy usłyszałam inny dźwięk, cichszy i stłumiony.
Spojrzałam w stronę, z której dobiegł, i zobaczyłam w swoim zielniku jakiś obcy przedmiot. Jak dynia nabita na patyk, wystawał z ziemi. To wiatr poruszający tą plastikową płachtą powodował cichy szelest.
Tknęło mnie przerażające przeczucie. Nie wiedząc, dlaczego to wiem, czułam, co jest pod plastikową płachtą. Nogi mi się trzęsły, kiedy szłam przez trawę. W końcu szarpnęłam plastik.
Widok sprowokował mdłości i odwróciłam się, żeby zwymiotować. Wytarłam ręką usta, a potem rzuciłam się do domu, zatrzasnęłam drzwi i zamknęłam je, po czym ponownie uruchomiłam system alarmowy.
Wyszperałam numer, chwiejnym krokiem podeszłam do telefonu i zmusiłam się, żeby wystukać właściwe cyfry. Podniesiono słuchawkę przy czwartym sygnale.
– Przyjedź tutaj, proszę. Od razu!
– Brennan? – Zachrypnięty. – Co się k…?
– Natychmiast, Ryan! Już!