178036.fb2
Człowiek, który korzystał z mieszkania przy rue Berger, kimkolwiek nie był, zabił Gabby. Rękawiczki pasowały do siebie. Było wysoce prawdopodobne, że Tanguay nie jest tym człowiekiem. To nie jego zęby wgryzły się w ser. St. Jacques nie był Tanguayem.
– Kim ty do diabła jesteś? – Mój zachrypnięty głos mącił ciszę panującą w mieszkaniu. Niepokój o Katy wybuchnął we mnie z pełną siłą. Dlaczego się nie odezwała?
Zadzwoniłam do Ryana do domu. Nikt nie odbierał. Zadzwoniłam do Bertranda. Już wyszedł. Zadzwoniłam do sali brygady specjalnej. Nikogo.
Wyszłam przed dom i przez płot spojrzałam na pizzerię po drugiej stronie ulicy Uliczka była pusta. Obserwujących dom policjantów odwołano. Byłam zdana na siebie.
Przebiegłam w myślach różne możliwości. Co mogłam zrobić? Niewiele. Nie mogłam wyjść z domu. Musiałam być na miejscu, gdyby Katy wróciła. Gdy Katy wróci.
Spojrzałam na zegar – 7:10 wieczorem. Dokumenty. Zająć się dokumentami. Co jeszcze mogłam zrobić, będąc w mieszkaniu? Mój azyl stał się moim więzieniem.
Przebrałam się i poszłam do kuchni. Chociaż miałam zawroty głowy, nie wzięłam żadnego lekarstwa. I bez tego mój umysł był zamulony. Rozwalę zarazki witaminą C. Wyjęłam z lodówki dużą puszkę zimnego soku pomarańczowego i zaczęłam rozglądać się za otwieraczem. Niech to. Gdzie on jest? Nie miałam cierpliwości, żeby go szukać, więc chwyciłam nóż do mięsa i zrobiłam nim dziurę w puszce, żeby się dostać do soku. Potem dzbanek. Woda. Zamieszać. I do roboty. Posprzątasz później.
Chwilę później siedziałam już szczelnie owinięta kołdrą na kanapie, a chusteczki i sok miałam w zasięgu ręki. Bawiłam się swoimi brwiami, żeby trzymać nerwy na wodzy.
Damas. Zagłębiłam się w dokumentach, ponownie odwiedzając miejsca, nazwiska i daty, które już wcześniej znałam. Monastere St. Bernard. Nikos Damas. Ojciec Poirier.
Bertrand po raz drugi przesłuchiwał ojca Poirier. Czytałam ponownie jego zeznania, ale miałam poważne problemy z koncentracją. Ojczulek właściwie potwierdził swoje wcześniejsze zeznania. Przejrzałam zapis pierwszej z nim rozmowy, szukając jakichś nazwisk, którymi można by się zainteresować, jakichś poszlak, które mogłyby okazać się przydatne, i czułam się trochę tak, jakbym grała w podchody. Daty zostawiłam na później.
Kto był dozorcą? Roy. Emile Roy. Zaczęłam szukać jego zeznań.
Nie było ich tutaj. Przejrzałam wszystkie papiery w skoroszycie i nic. Na pewno ktoś z nim rozmawiał. Nie mogłam jednak sobie przypomnieć, żebym widziała raport. Dlaczego go tutaj nie ma?
Siedziałam przez chwilę, a mój zachrypnięty oddech był jedynym dźwiękiem we wszechświecie. Wróciło znajome już uczucie, że do świadomości chce się przebić jakaś nie w pełni uformowana myśl, jak mrowienie zwiastujące migrenę. Poczucie, że coś przegapiłam, było silniejsze niż kiedykolwiek, ale cały czas nie wiedziałam, o co chodzi.
Ponownie przejrzałam zeznanie Poiriera. Roy opiekuje się budynkiem i przyległym terenem. Pali w piecu. Odgarnia śnieg.
Odgarnia śnieg? W wieku osiemdziesięciu lat? Dlaczego nie? George Burns to robił. Pokazywali w telewizji. Obrazy z przeszłości przebiegały mi przez głowę. Widziałam siebie samotnie siedzącą w samochodzie w nocy, zobaczyłam kości Grace Damas leżące za mną w przesiąkniętym deszczem lasku.
Przypomniał mi się też sen, który miałam tamtej nocy. Szczury. Pete. Głowa Isabelle Gagnon. Jej grób. Ksiądz. Co on powiedział? Tylko ci, którzy pracowali dla kościoła, mogą wejść na jego teren.
Czy to mogło być to? Czy w ten sposób dostał się na teren klasztoru i La Grand Seminaire? Czy naszym mordercą jest ktoś, kto pracuje dla kościoła?
Roy!
Jasne, Brennan, osiemdziesięcioletni seryjny morderca!
Czy powinnam czekać, aż odezwie się Ryan? Gdzie on do diabła jest? Drżącymi rękoma wyciągnęłam książkę telefoniczną. Jeśli znajdę numer dozorcy, to zadzwonię.
W St. Lambert był wymieniony tylko jeden E. Roy.
– Oui. – Zachrypnięty glos.
Bądź ostrożna. Nie spiesz się.
– Monsieur Emile Roy?
– Oui.
Wytłumaczyłam, kim jestem i dlaczego dzwonię. Tak, dodzwoniłam się do właściwego Emile'a Roya. Spytałam o jego obowiązki w klasztorze. Przez dłuższy czas nic nie mówił. Słyszałam charczenie, wdychane i wydychane powietrze, jakby przez otwór u wieloryba. W końcu:
– Nie chcę stracić pracy. Dobrze się opiekuję tym miejscem.
– Wiem. Robi pan tam wszystko sam?
Usłyszałam, jak na chwilę przestał oddychać, jakby kamyk zablokował dopływ powietrza.
– Czasami potrzebuję, żeby mi ktoś troszkę pomógł. Ich to nic więcej nie kosztuje. Sam za to płacę, z mojej pensji. – Prawie skamlał.
– Kto panu pomaga, monsieur Roy?
– Mój bratanek. To dobry chłopak. Przeważnie on zajmuje się śniegiem. Miałem zamiar powiedzieć o tym Ojcu, ale…
– Jak się nazywa pański bratanek?
– Leo. Nie będzie miał z tego powodu żadnych kłopotów, prawda? To dobry chłopak.
Słuchawka zaczęła mi się ślizgać w ręku.
– Leo, a dalej?
– Fortier. Leo Fortier. To wnuk mojej siostry.
Zamilkł. Zaczęłam się mocno pocić. Powiedziałam, co trzeba i rozłączyłam się, mój umysł pracował na przyspieszonych obrotach, a serce waliło mi jak młotem.
Uspokój się. To może być tylko zbieg okoliczności. Bycie dozorcą i pracownikiem na pół etatu u rzeźnika nie czyni mordercy. Pomyśl.
Spojrzałam na zegar i sięgnęłam po telefon.
No. Bądź tam.
Podniosła przy czwartym sygnale.
– Lucie Dumont. Tak!
– Lucie, trudno uwierzyć, że ciągle jeszcze tam jesteś.
– Miałam kłopoty z jakimś plikiem w programie instalacyjnym. Właśnie wychodziłam.
– Potrzebuję czegoś. Lucie. To strasznie ważne. Być może jesteś jedyną osobą, która może mi to załatwić.
– Tak?
– Chcę, żebyś sprawdziła kogoś. Zrób wszystko, co trzeba, żeby wyciągnąć jak najwięcej na temat tego faceta. Możesz to zrobić?
– Jest już późno i chcia…
– To jest strasznie ważne. Lucie. Być może moja córka jest w niebezpieczeństwie. Naprawdę muszę to mieć!
Nawet nie próbowałam ukryć desperacji.
– Mogę się połączyć z kartoteką SQ i zobaczyć, czy on tam figuruje. Jestem do tego uprawniona. Co chcesz wiedzieć?
– Wszystko.
– Co możesz mi o nim powiedzieć?
– Znam tylko nazwisko.
– Coś jeszcze?
– Nie.
– Kto to jest?
– Fortier. Leo Portier.
– Zadzwonię do ciebie. Gdzie jesteś?
Podałam jej numer i rozłączyłam się.
Krążyłam po mieszkaniu, odchodząc od zmysłów z niepokoju o Katy. Czy to Portier? Czy jego psychotyczna agresja zwróciła się na mnie, bo mu weszłam w drogę? Czy zabił moją przyjaciółkę, żeby dać ujście nagromadzonej w nim wściekłości? Czy wobec mnie miał takie same plany? Wobec mojej córki? Skąd wiedział o córce? Czy zdjęcie moje i Katy ukradł Gabby?
Zimny, paraliżujący strach zawładnął moją duszą. Miałam najczarniejsze myśli w życiu. Wyobraziłam sobie ostatnie chwile Gabby, wyobraziłam sobie, co musiała czuć. Telefon przerwał moje ponure myśli.
– Tak!
– Mówi Lucie Dumont.
– Tak. – Serce waliło mi tak mocno, że myślałam, że Lucie je słyszy.
– Wiesz, ile ma lat ten twój Leo Fortier?
– Hm… Trzydzieści, czterdzieści.
– Znalazłam dwóch, data urodzin jednego to 9 września 1962 roku, i więc liczy sobie trzydzieści dwa lata. Drugi urodził się 21 kwietnia 1916 roku, to teraz ma ile… siedemdziesiąt osiem lat.
– Interesuje mnie ten trzydziestodwuletni.
– Tak myślałam, więc go sprawdziłam. Ma grubą kartotekę. Zaczyna się od sądu dla nieletnich. Żadnych poważniejszych przestępstw, ale liczne wykroczenia i ciągłe konsultacje psychiatryczne.
– Jakie wykroczenia?
– Kiedy miał trzynaście lat, złapano go na podglądaniu. – Słyszałam jej palce uderzające w klawiaturę. – Wandalizm. Wagary. Kiedy miał piętnaście lat, porwał dziewczynę i przetrzymywał ją przez osiemnaście godzin. Nie wniesiono oskarżenia. Chcesz, żebym podała ci wszystko?
– A co miał ostatnio na sumieniu?
Klik. Klik. Klik. Oczyma wyobraźni widziałam, jak pochyla się w stronę monitora, a jej różowe szkła odbijają zieloną poświatę.
– Ostatnio notowany w 1988 roku. Aresztowany za napaść. Wygląda na to, że na jakiegoś krewnego, bo ofiara nosi to samo nazwisko. Nie był w więzieniu. Spędził sześć miesięcy w zakładzie Pinel.
– Kiedy wyszedł?
– Chcesz dokładną datę?
– A masz?
– Wygląda na to, że w listopadzie 1988 roku. Constance Pitre zginęła w grudniu 1988. W pokoju było gorąco. Całe moje ciało było wilgotne od potu.
– Czy w kartotece jest nazwisko psychiatry, który się nim zajmował w Pinel?
– Jest jakieś nazwisko. Doktor M. C. LaPerriere. Nie jest napisane, kto to jest.
– Jest tam numer telefonu? Podała mi go.
– Gdzie jest teraz Fortier?
– Kartoteka urywa się na 1988 roku. Chcesz ten adres?
– Tak.
Byłam na granicy płaczu, kiedy wystukiwałam numer i słuchałam sygnału telefonu dzwoniącego na północnym krańcu wyspy Montreal. Weź się w garść, Brennan. Zastanawiałam się, co powiedzieć.
– L’hópital Pinel. Puis-je vous aider? – Kobiecy głos.
– Z doktor LaPerriere, s'il vous plait. – Żeby jeszcze tam pracowała, proszę.
– Un instant, s'il vous plait.
Tak! Ciągle tam pracuje. Kazano mi chwilę czekać, a potem powtórzyło się to samo z drugim kobiecym głosem.
– Qui est sur la ligne, s'il vous plait?
– Doktor Brennan.
Znowu chwila ciszy, a potem:
– Doktor LaPerriere. – Kobiecy głos, zmęczony i niecierpliwy.
– Jestem doktor Temperance Brennan – zaczęłam, walcząc, żeby nie drżał mi głos. – Jestem antropologiem sądowym w Laboratoire de Medecine Legale i pracuję nad śledztwem w sprawie serii morderstw, które miały miejsce w ciągu kilku ostatnich lat w Montrealu. Mamy podstawy, aby podejrzewać, że jeden z waszych byłych pacjentów jest w to zamieszany.
– Tak. – Znużona.
Opowiedziałam jej o brygadzie specjalnej i spytałam, co może mi powiedzieć o Leo Portierze.
– Doktor… Brennan, tak? Doktor Brennan, wie pani, że nie mogę rozmawiać o historii choroby pacjenta przez telefon. Bez zgody sądu byłoby to naruszeniem klauzuli o ochronie danych.
Nie daj się wyprowadzić z równowagi. Wiedziałaś, że otrzymasz taką odpowiedź.
– Oczywiście. I oczywiście będzie zgoda sądu, ale mamy bardzo pilną sytuację, pani doktor, i nie możemy tracić czasu. Na razie zgoda sądu naprawdę nie jest konieczna. Giną kobiety, doktor LaPerriere. Są brutalnie mordowane, a potem ćwiartowane. Człowiek, który to robi, jest zdolny do skrajnej brutalności. Okalecza swoje ofiary. Podejrzewamy, że jest to ktoś, kto chorobliwie nienawidzi kobiet i ktoś wystarczająco inteligentny, żeby zaplanować i zrealizować te morderstwa. I podejrzewamy, że niedługo znowu da o sobie znać. – Chrząknęłam. Moje usta były wysuszone ze strachu. – Leo Portier jest podejrzanym i musimy wiedzieć, czy, według pani, w historii choroby Portiera jest coś, co mogłoby wskazywać, że to rzeczywiście mógłby być on? Oczywiście przygotujemy dokumenty uprawniające nas do dostępu do jego danych chorobowych, ale jeśli pani przypomina sobie tego pacjenta, informacje, które nam pani teraz dostarczy, mogą pomóc w tym, żeby nie dopuścić do kolejnego morderstwa.
Starałam się mówić bardzo opanowanym głosem. Nie mogłam pozwolić jej usłyszeć strachu w moim głosie.
– Ja po prostu nie mogę… Niezupełnie mi się udawało.
– Ja mam dziecko, doktor LaPerriere. A pani?
– Słucham? – Znużenie w jej głosie po raz pierwszy ustąpiło miejsca irytacji.
– Chantale Trottier miała szesnaście lat. Pobił ją na śmierć, po czym pociął na kawałki i wyrzucił na wysypisku.
– Jezu Chryste.
Chociaż nigdy nie spotkałam Marie Claude LaPerriere, jej głos zdradzał wszystko.
Widziałam ją oczyma wyobraźni: kobieta w średnim wieku, z wyrazem twarzy mówiącym o tym, że już się pozbyła złudzeń co do rzeczywistości. Pracowała w ramach systemu, w który już dawno straciła wiarę, w systemie, którego nie sposób zrozumieć, a co dopiero zmienić, była za pan brat z okrucieństwem popadającego w chorobę psychiczną społeczeństwa. Znała to wszystko. Ofiary bójek między gangami. Nastolatki bez oczu i z krwawiącymi nadgarstkami. Dzieci ze śladami blizn po przypalaniu papierosami. Płody pływające w zakrwawionych muszlach klozetowych. Staruszkowie, zagłodzeni i spętani, we własnych ekskrementach. Kobiety z okaleczonymi twarzami i błagalnym spojrzeniem. Kiedyś wierzyła, że może coś zmienić. Doświadczenie rozwiało złudzenia.
Ale złożyła przysięgę. Na co? Dla kogo? Teraz dylematy były jej chlebem powszednim, tak jak kiedyś idealizm. Usłyszałam, że bierze głęboki oddech.
– Leo Portier został skazany na sześciomiesięczny pobyt w 1988 roku. Przez ten czas byłam prowadzącym go psychiatrą.
– Pamięta go pani?
– Tak.
Czekałam z bijącym sercem. Słyszałam, jak otwiera i zamyka zapalniczkę, po czym zaciąga się głęboko.
– Leo Portier znalazł się w Pinel, bo pobił swoją babcię lampą. – Mówiła to powoli, starannie dobierając słownictwo. – Staruszce założyli ponad sto szwów. Odmówiła wniesienia oskarżenia przeciw wnukowi. Kiedy skończył się przymusowy, sześciomiesięczny pobyt, zalecałam dalsze leczenie. Odmówił…
Zamilkła na chwilę, żeby znaleźć odpowiednie słowa.
– Leo widział śmierć swojej matki, a jego babcia nie zrobiła nic, żeby jej pomóc. To babcia go wychowywała, wpajając mu skrajnie negatywny obraz własnej osoby, co doprowadziło do niemożności nawiązania normalnych więzi międzyludzkich. Babcia Leo zbyt surowo go karała, ale chroniła go przed ponoszeniem odpowiedzialności za to, co robił poza domem. Jego poczynania wskazują, że już kiedy był nastolatkiem, cierpiał na poważne zaburzenia psychiczne i miał niesłychanie silną potrzebę dominacji. Rozwinął w sobie nienaturalne poczucie bezkarności i kiedy coś nie szło po jego myśli albo kiedy mu w czymś przeszkadzano, dostawał silnych ataków narcystycznej wściekłości. Potrzeba dominacji, jego dławiona miłość i nienawiść do babci i wzrastające osamotnienie w społeczeństwie doprowadziło do tego, że coraz więcej czasu spędzał w świecie swoich fantazji. Wykształcił też w sobie wszystkie klasyczne mechanizmy obronne. Odrzucenie, represja, projekcja. Był skrajnie niedojrzały, zarówno emocjonalnie, jak i społecznie.
– Czy myśli pani, że jest zdolny do postępowania w sposób, który pani opisałam? – Zdziwiłam się, jak spokojnie brzmiał mój głos. Wewnętrznie byłam rozdygotana i sparaliżowana strachem o córkę.
– Kiedy pracowałam z Leo, miał stałe fantazje, które były zdecydowanie negatywne. Wiele z nich zawierało przemoc seksualną.
Zamilkła i usłyszałam kolejny głęboki oddech, nim dodała:
– Moi zdaniem Leo Fortier jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem.
– Wie pani, gdzie on teraz mieszka? – Tym razem mój głos zadrżał.
– Nie miałam z nim styczności, od kiedy stąd wyszedł.
Już miałam powiedzieć do widzenia, kiedy przyszło mi do głowy jeszcze jedno pytanie.
– Jak umarła matka Leo?
– W czasie nielegalnego zabiegu aborcji – odparła.
Kiedy rozłączyłam się, w mojej głowie zaczęło kłębić się mnóstwo myśli. Miałam nazwisko. Leo Fortier pracował z Grace Damas, miał dostęp do terenów kościelnych i był bardzo niebezpieczny. Co teraz?
Usłyszałam cichy grzmot i zauważyłam, że w pokoju się ściemniło. Otworzyłam drzwi balkonowe i wyjrzałam. Nad miastem zgromadziły się ciężkie chmury, spowijając wieczór w przedwczesnym mroku. Zerwał się wiatr, a powietrze intensywnie pachniało deszczem. Cyprys już wyginał się w tę i z powrotem, a na ziemi tańczyły liście.
Niespodziewanie przyszła mi do głowy jedna z moich pierwszych spraw. Nellie Adams, pięcioletnia dziewczynka, zaginiona. Słyszałam o tym w wiadomościach. W dniu, kiedy zgłoszono jej zaginięcie, zerwała się gwałtowna burza. Tamtej nocy myślałam o niej, leżąc bezpiecznie w łóżku. Czy była akurat na dworzu, sama i przerażona burzą? Sześć tygodni później zidentyfikowałam ją na podstawie czaszki i fragmentów żeber.
Proszę, Katy! Proszę, wracaj już!
Przestań! Zadzwoń do Ryana.
Na ścianie błysnęło światło błyskawicy. Zamknęłam drzwi balkonowe na zatrzask i podeszłam do lampy. Nie zapaliła się. Minutnik, Brennan. Jest nastawiony na siódmą. Jest jeszcze za wcześnie.
Wsunęłam rękę za kanapę i włączyłam przycisk minutnika. Nic. Nacisnęłam przycisk na ścianie. I nic. Przesuwałam się wzdłuż ściany, znajdując drogę rękoma i skręciłam za rogiem do kuchni. Lampy nie reagowały. Z rosnącym zaniepokojeniem przeszłam przez przedpokój do sypialni. Zegar był ciemny. Nie ma prądu. Stałam chwilę w miejscu, starając się znaleźć wytłumaczenie. Czy uderzył piorun? Czy wiatr powalił drzewo i jego gałęzie zerwały przewody?
Zdawałam sobie sprawę, że w mieszkaniu panowała nienaturalna cisza, więc zamknęłam oczy i zaczęłam nasłuchiwać. Po ucichnięciu urządzeń słychać było najróżniejsze dźwięki. Burza na zewnątrz. Bicie mojego serca.
A potem coś jeszcze. Cichy klik. Zamykane drzwi? Birdie? Skąd dobiegł ten dźwięk? Z drugiej sypialni?
Podeszłam do okna w sypialni. Na ulicy paliły się światła. W mieszkaniach na De Maisonneuve też. Pobiegłam z powrotem korytarzem do drzwi prowadzących na dziedziniec. Przez deszcz widziałam palące się światła w mieszkaniu mojej sąsiadki. To tylko moje mieszkanie! Tylko u mnie nie ma prądu! Potem sobie przypomniałam: system alarmowy nie zapiszczał, kiedy otwierałam drzwi balkonowe. Nie mam alarmu!
Rzuciłam się do telefonu.
Nie było sygnału.