178037.fb2
Już od godziny podpisywał dokumenty, które na biurku złożył mu Fazio z surową miną i kategorycznymi słowami („Panie komisarzu, musi pan to bezwzględnie załatwić, nie ruszy się pan stąd, póki pan nie skończy!"), kiedy otwarły się drzwi i nawet nie pukając, wszedł Augello. Wydawał się bardzo wzburzony.
– Ślub trzeba odłożyć!
Do licha, huśtawka jego uczuć musiała mocno się rozbujać!
– Znowu się rozmyśliłeś?
– Nie, rano zadzwonili do Beby z Aidone, jej ojciec miał zawał. Wydaje się, że niezbyt rozległy, ale Beba nie chce, by na ślubie zabrakło ojca, jest do niego bardzo przywiązana. Już wyjechała, ja jadę za nią jeszcze dziś. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, weźmiemy ślub mniej więcej za miesiąc. No i jak ja teraz sobie poradzę?
Jego pytanie napełniło Montalbana zdziwieniem.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że nie wytrzymam przez cały miesiąc, nie śpiąc co noc, bo albo liczę brakujące do ślubu dni, albo się zastanawiam, jak mam uciec. Zaciągną mnie do ołtarza siłą albo przywlekę się zupełnie wykończony.
– Już ja ci tego zaoszczędzę. Zrobimy tak. Pojedziesz teraz do Aidone, zobaczysz, jak sprawy stoją, potem wrócisz tutaj i koniec z urlopem.
Wyciągnął rękę do telefonu.
– Zaraz zawiadomię Livię.
– Nie trzeba. Już do niej dzwoniłem – powiedział Augello, wychodząc z gabinetu.
Montalbano zżymnął się, ogarnięty zazdrością. Jak to? Twój przyszły teść dostaje zawału, twoja dziewczyna tonie we łzach, ze ślubu nici, a ty od razu łapiesz za telefon i dzwonisz do Livii? Walnął pięścią w stos dokumentów na biurku, papiery rozsypały się po podłodze. Wstał, wyszedł z komisariatu i rozpoczął długi spacer dla ukojenia nerwów.
Sam nie wiedział dlaczego, ale wracając, zboczył z drogi i skierował się do agencji „Króla Midasa". Była otwarła, Popchnął oszklone drzwi, wszedł do środka.
Smutek, wywołany przygnębiającym widokiem opuszczonego lokalu, natychmiast chwycił go za gardło. W biurze paliła się tylko jedna słaba żarówka, dająca tyle światła, ile trzeba czuwającemu przy zmarłym. Mariastella Cosentino siedziała za okienkiem nieruchomo, z wbitym przed siebie wzrokiem.
– Dzień dobry – odezwał się Montalbano. – Akurat tędy przechodziłem… Jest coś nowego?
Mariastella rozłożyła ramiona.
– Żadnej wiadomości od Giacoma Pellegrino z Niemiec?
Mariastella otworzyła szeroko oczy.
– Z Niemiec?
– Tak, pojechał do Niemiec na zlecenie Gargana, nie wiedziała pani?
Mariastella wydawała się zmieszana i zaskoczona.
– Nie, nie wiedziałam. Zastanawiałam się nawet, co się z nim stało. Pomyślałam, że nie przychodzi, aby uniknąć…
– Nie – powiedział Montalbano. – Jego stryj, noszący to samo imię i nazwisko co on, mówi, że Gargano za dzwonił do Giacoma i polecił mu jechać do Niemiec trzydziestego pierwszego sierpnia po południu.
– W dzień przed zaplanowanym przyjazdem księgowego?
– Dokładnie.
Mariastella umilkła.
– Czy coś nie trafia pani do przekonania?
– Mówiąc szczerze, tak.
– Słucham panią.
– Giacomo byt przecież jedynym z nas. Pomagał księgowemu przy wypłatach i obliczaniu odsetków. Wydaje mi się więc dziwne, że pan Gargano wysłał go daleko, kiedy byłby mu potrzebny tutaj. A poza tym Giacomo…
Przerwała, widać było, że wolałaby dalej nie mówić.
– Proszę mi zaufać i powiedzieć wszystko, co pani myśli – dla dobra samego księgowego Gargana.
Dorzucając te ostatnie słowa, czuł się jak karciany oszust, ale panna Cosentino dała się podejść.
– Nie sądzę, żeby Giacomo naprawdę dobrze się znał na finansach. Ale księgowy… tak, to prawdziwy czarodziej.
Na myśl o tym, jak wielki talent posiadał ukochany, zalśniły jej oczy.
– Czy zna pani adres Giacoma Pellegrino? – spytał komisarz.
– Oczywiście – odparła Mariastella. I podała mu go.
– Jeśli będzie coś nowego, proszę do mnie zadzwonić – powiedział Montalbano.
Uścisnął jej dłoń. Mariastella wyszeptała „do widzenia" ledwie dosłyszalnym głosem. Może brakło jej już sił, może przestała się odżywiać, chcąc umrzeć z głodu jak niektóre psy na grobie pana. Komisarz opuścił biuro prawie biegiem, czuł, że się tam dusi.
Drzwi od mieszkania Giacoma Pellegrino były szeroko otwarte, na podeście piętrzyły się worki z cementem, puszki farb i narzędzia murarskie. Montalbano wszedł do środka.
– Jest tu kto?
– Czego pan chce? – spytał ze szczytu drabiny facet w stroju murarza, nie wyłączając papierowej czapeczki.
– No – powiedział nieco zdezorientowany Montalbano – nie mieszka tu niejaki Pellegrino?
– Nie wiem, kto tu mieszka, a kto nie mieszka odrzekł murarz.
Wyciągnął rękę i zapukał w sufit, tak jak się puka do drzwi.
– Pani Caterino! – krzyknął.
Z góry doszedł ich niewyraźny kobiecy głos
– Co jest?
– Proszę zejść, przyszedł do pani taki jeden.
– Już idę. Komisarz wrócił na podest. Usłyszał, że piętro wyżej otwierają się i zamykają drzwi, potem dźwięki, jakby ktoś zaczął dąć w miech. Montalbano zrozumiał, co to takiego, kiedy na schodach pojawiła się pani Caterina. Musiała ważyć nie mniej niż sto czterdzieści kilo, za każdym krokiem ciężko oddychała. Na jego widok zatrzymała się natychmiast.
– Kim pan jest?
– Jestem komisarzem policji, nazywam się Montalbano.
– Czego pan ode mnie chce?
– Chciałem z panią porozmawiać.
– Czy to dłuższa sprawa?
Wykonał wymijający gest ręką. Pani Caterina przyglądała się przybyszowi, medytując.
– To lepiej niech pan wejdzie – zdecydowała wreszcie i zaczęła obracać się z trudem wokół własnej osi. Komisarz nie wszedł od razu; poczekał, aż dobiegnie go zgrzyt klucza otwierającego drzwi na piętrze.
– Proszę tutaj! – zawołała kobieta. Wkroczył do saloniku. Madonny pod szklanymi kloszami, reprodukcje Madonn płaczących, butelki w kształcie Madonny wypełnione wodą z Lourdes. Pani Caterina siedziała już w fotelu, wykonanym najwidoczniej na specjalne zamówienie. Wskazała komisarzowi miejsce obok, na kanapie.
– Proszę mi wszystko opowiedzieć, panie komisarzu Spodziewałam się tego! Przeczuwałam, że tak się skończy, że ten łajdak się doigra! Do pudła z nim! Niech zgnije w więzieniu!
– Proszę pani, o kim pani mówi?
– A o kim mam mówić? O moim mężu! Już trzecią noc spędza poza domem! Gra w karty, upija się, hula z dziwkami, cholerny łobuz!
– Przykro mi, ale nie przyszedłem tu z powodu pani męża.
– Nie? No to po co?
– Z powodu Giacoma Pellegrino. Wynajmował od pani mieszkanie piętro niżej, prawda?
Globus, który przypominała twarz pani Cateriny, nadął się tak bardzo, że komisarz spodziewał się wybuchu Ale ona uśmiechała się właśnie z zadowoleniem.
– Boże, jaki to miły młody człowiek! Dobrze wychowany, uczciwy! Wielka szkoda, że go straciłam!
– Straciła go pani?
– No tak, bo się wyprowadził.
– To nie mieszka już piętro niżej?
– Nie.
– Proszę mi opowiedzieć wszystko od początku.
– Od jakiego początku? Chyba dwudziestego piątego sierpnia przyszedł do mnie i powiedział, że się wyprowadza, a ponieważ nie zawiadomił mnie z odpowiednim wyprzedzeniem, wetknął mi do ręki pieniądze za cały kwartał. Trzydziestego rano zapakował swoje rzeczy do dwóch walizek, pożegnał się ze mną i opuścił mieszkanie. Taki był początek i koniec.
– Powiedział pani, dokąd się przeprowadza?
– A dlaczego miałby mi powiedzieć? Kim dla siebie byliśmy? Matką i synem? Mężem i żoną? Bratem i siostrą?
– Nawet kuzynami nie byliście? – spytał Montalbano, proponując interesujący wariant możliwych parenteli. Jego ironia uszła jednak uwagi pani Cateriny.
– Skądże! Powiedział tylko, że jedzie na miesiąc do Niemiec, a jak wróci, to zamieszka we własnym domu. Grzeczny, spokojny chłopak. Niech Pan Bóg mu pomaga i ma go w opiece.
– Napisał może, zadzwonił z Niemiec?
– A dlaczego? Co to, krewni jesteśmy?
– Już chyba stwierdziliśmy, że nie – powiedział Montalbano. – Był tu może ktoś, pytał o niego?
– Nie, nikt. Tylko czwartego albo piątego września przyszedł jeden, co go szukał.
– Wie pani kto?
– Tak, wiem, policjant. Powiedział, że panicz Giacomo ma się stawić w komisariacie. Ale ja mu powiedziałam, że wyjechał do Niemiec.
– Miał samochód?
– Giacomo? Nie, ale prowadzić potrafił, zrobił prawo jazdy. Samochodu nie miał, tylko skuter, stary grat, raz ruszał, a raz nie.
Montalbano wstał, podziękował i pożegnał się.
– Przepraszam, że pana nie odprowadzam – powiedziała pani Caterina – ale trudno mi się podnieść.
– Zastanówcie się przez chwilę razem ze mną – powiedział komisarz do barwen leżących na jego talerzu. – Pani Caterina oświadczyła mi, że Giacomo opuścił mieszkanie trzydziestego sierpnia rano. Swego stryja o tym samym imieniu zawiadomił następnego dnia, że po południu, o czwartej, odlatuje do Niemiec. Nasuwa się więc pytanie: gdzie spał Giacomo w nocy z trzydziestego na trzydziesty pierwszy? Czy nie byłoby mu wygodniej przespać się w mieszkaniu i opuścić je rano? I dalej: gdzie jest skuter? Podstawowe pytanie brzmi jednak następująco: czy cala ta historia z Giacomem ma w ogóle jakieś znaczenie dla śledztwa? A jeśli tak, to jakie?
Barweny nie odpowiedziały także i z tego powodu, że znajdowały się już nie na talerzu, lecz w brzuchu Montalbana.
– Załóżmy, że ta historia ma jednak znaczenie – zakończył komisarz.
– Fazio, sprawdź, proszę, czy na liście pasażerów, którzy lecieli trzydziestego pierwszego sierpnia o szesnastej do Niemiec, jest nazwisko Giacoma Pellegrino.
– Do Niemiec, ale dokąd?
– Nie wiem.
– Panie komisarzu, w Niemczech jest dużo miast.
– Zebrało ci się na żarty?
– Nie. A z jakiego lotniska? Z Palermo czy z Katanii?
– Chyba z Palermo. A teraz wynoś się stąd.
– Według rozkazu, panie komisarzu. Chciałem tylko powiedzieć, że dzwonił dyrektor Burgio, żeby przypomnieć o znanej panu obietnicy.
Dyrektor Burgio zatelefonował do Montalbana z dziesięć dni temu, zapraszając go na spotkanie dyskusyjne zwolenników i przeciwników budowy mostu nad Cieśniną Mesyńską. Dyrektor miał zabrać głos w imieniu zwolenników. Po dyskusji przewidziano – Bóg wie dlaczego – projekcję filmu Benigniego Życie jest piękne. Komisarz obiecał przyjść, chcąc zrobić przyjemność dobremu znajomemu, a także dlatego, aby obejrzeć film, o którym słyszał rozbieżne opinie.
Postanowił pojechać do Marinelli i przebrać się, bo nie wypadało pójść na to spotkanie w dżinsach. Wziął samochód i przyjechał do domu, gdzie na nieszczęście przyszło mu do głowy zdrzemnąć się chwilkę, nie więcej niż pięć minut. Spał trzy godziny. Gdy się nagle obudził, zdał sobie sprawę, że jeśli się bardzo pospieszy, to zdąży jeszcze na początek filmu.
Sala była przepełniona; kiedy wchodził, gaszono już światła. Oglądał film na stojąco, od czasu do czasu wybuchając śmiechem. Jednak pod koniec opanowało go wzruszenie, chwyciło niemal za gardło… Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się w kinie płakać. Wyszedł, zanim zapalono światła, bo wstydziłby się, gdyby go ktoś zobaczył z mokrymi oczami. Dlaczego mu się to zdarzyło? Ze względu na wiek? Czy to oznaka starości? Starzejącego się człowieka zwykle łatwo jest rozczulić. Nie tylko o to jednak chodziło. A więc przyczyną była obejrzana na ekranie historia i sposób, w jaki ją przedstawiono? Z pewnością, ale nie tylko. Poczekał trochę na zewnątrz, aby przywitać się z dyrektorem Burgio. Odczuwał teraz potrzebę samotności, chciał szybko wrócić do domu.
Na werandzie świstał wiatr, było zimno. Morze pochłonęło prawie całą plażę. W przedpokoju wisiał zawsze ciepły płaszcz z podpinką; teraz Montalbano go włożył, wrócił na werandę, usiadł. Wiatr wiał tak silny, że nie udawało się zapalić papierosa. Aby to zrobić, trzeba by wrócić do pokoju. Nie chciało mu się wstawać, więc zrezygnował z palenia. Daleko na morzu pojawiały się i znikały światła; jeśli to rybacy, przy takiej pogodzie nie ma im czego zazdrościć. Komisarz siedział nieruchomo z rękami w kieszeniach płaszcza, medytując nad tym, co mu się przydarzyło podczas oglądania filmu. I nagle pojął jasno, doskonale zrozumiał prawdziwą, jedyną i niezaprzeczalną przyczynę swojego płaczu. Odrzucił ją równie szybko, bo wydała mu się niewiarygodna. Z całą siłą pojawiła się jednak znowu i nie zdołał już z nią sobie poradzić, chociaż próbował tego na wszelkie sposoby. Musiał w końcu się poddać i wtedy coś postanowił.
Przed odjazdem trzeba było poczekać, aż do „Caffe Albanese" przywiozą świeże rurki z bitą śmietaną. Kupił ze trzydzieści, a ponadto kilka kilogramów biszkoptów, ciasteczek marcepanowych i owocowych. W drodze za jego samochodem ciągnęła się miła woń. Jechał z opuszczonymi szybami, bo inaczej od silnego zapachu rozbolałaby go głowa.
Aby dotrzeć do Calapiano, wybrał trasę dłuższą i trudniejszą, tę samą, którą jeździł tam już wcześniej – nieczęsto – ponieważ mógł z niej zobaczyć Sycylię z każdym dniem nieodwracalnie odchodzącą w przeszłość, Sycylię, której przyroda skąpiła zieleni, zamieszkaną przez skąpiących słów ludzi. Po dwóch godzinach jazdy, tuż za Gagliano, znalazł się na końcu długiego szeregu samochodów, posuwających się w żółwim tempie po asfaltowej nawierzchni w kiepskim stanie. Na przydrożnym slupie wisiała tablica z ręcznie wykonanym napisem: „Jechać bardzo wolno!"
Jakiś człowiek z miną zbója (ale skąd pewność, że zbóje mają taką właśnie minę?), ubrany po cywilnemu, dmuchnął co sił w płucach w gwizdek, jak sędzia na boisku, wyciągając rękę; samochód, za którym jechał Montalbano, od razu się zatrzymał. Przez pewien czas nic się nie działo i komisarz postanowił rozprostować trochę nogi. Wysiadł, podszedł do człowieka z gwizdkiem.
– Pan jest strażnikiem gminnym?
– Ja? Skądże! Jestem Gaspare Indelicato, woźny w szkole podstawowej. Proszę się odsunąć, bo nadjeżdżają samochody z przeciwnej strony.
– Przepraszam, to nie ma dziś lekcji?
– Powinny być ale szkoła zamknięta, zapadły się dwa stropy.
– Dlatego zlecono panu kierować ruchem?
– Nikt mi niczego nie zlecał, zgłosiłem się na ochotnika. Gdybym ja nie stał z tej strony, a Peppe Brucculeri, też ochotnik, z drugiej, wyobraża pan sobie, jaki byłby tutaj burdel?
– Ale na drodze co się stało?
– Kilometr stad osunęła się ziemia. Już pięć miesięcy temu. Może przejechać tylko pojedynczy samochód.
– Pięć miesięcy temu?
– Tak jest, proszę pana. Gmina mówi, że drogę powinna naprawić administracja prowincji, administracja prowincji – że władze regionu, władze regionu – że państwowa dyrekcja dróg. A kto jest bity po tyłku – wy, co tędy jeździcie.
– A pan nie?
– Ja jeżdżę na rowerze.
Po upływie pół godziny Montalbano mógł kontynuować podróż. Pamiętał, że gospodarstwo rolne leżało w odległości czterech kilometrów od Calapiano; aby tam dojechać, trzeba było tłuc się polną dróżką pełną wyboi, kamieni i kurzu, której unikały nawet kozy. Teraz znalazł się na drodze wąskiej wprawdzie, ale krytej asfaltem i dobrze utrzymanej. Jedno z dwojga: albo on się pomylił, albo zarząd gminy Calapiano funkcjonował jak należy. Ta druga ewentualność okazała się prawdziwa. Za zakrętem wyrósł duży wiejski dom: z komina unosiła się wstęga dymu – znak, że w kuchni ktoś gotuje obiad. Spojrzał na zegarek, dochodziła pierwsza. Wysiadł, obładował się rurkami z bitą śmietaną i ciastkami, wszedł do domu, do obszernego pomieszczenia będącego jadalnią, ale i salonem, na co wskazywał stojący w rogu telewizor. Położył swój ładunek na stole i skierował się do kuchni. Franca, siostra Augella, zwrócona do niego plecami, w ogóle go nie zauważyła. Komisarz przez chwile przyglądał się w milczeniu kobiecie, zachwycony harmonią jej ruchów, lecz przede wszystkim urzeczony zapachem mięsnego sosu, który wdychał z rozkoszą.
– Franco.
Franca odwróciła się, jej twarz rozjaśnił uśmiech. Podbiegła, Montalbano wziął ją w ramiona.
– Salvo, jaka miła niespodzianka! I zaraz dodała: – Wiesz, że ślub Mimi został odłożony?
– Tak.
– Rano zadzwoniła do mnie Beba, jej ojciec lepiej sic czuje.
Nie powiedziała nic więcej. Podeszła znowu do kuchenki, nie pytając komisarza o powód odwiedzin.
„Wspaniała kobieta" – pomyślał Montalbano. I zapytał:
– Gdzie inni?
– Dorośli w pracy. Giuseppe, Domenico i Francois są w szkole, zaraz wracają. Podwozi ich samochodem Ernst… Pamiętasz tego niemieckiego studenta, który przyjeżdżał tu na wakacje i pomagał nam w gospodarstwie? Polubił nas i wraca, kiedy tylko może.
– Muszę z tobą pomówić – oznajmił Montalbano.
Opowiedział jej o książeczce oszczędnościowej, o pieniądzach u notariusza. Nie mówił o nich nigdy przedtem ani France, ani jej mężowi Aldowi z tej prostej przyczyny, że zawsze o tym zapominał. Opowiadał teraz, chodząc za Franką, która krążyła między kuchnią a jadalnią. Kiedy skończył, skomentowała zwięźle:
– Postąpiłeś właściwie. Cieszę się, bo to dobre dla Francois. Pomożesz mi przynieść sztućce?