178038.fb2
– Ja bym poleciał przez National Geographic -poradził fotograf. – Od lat ma z nimi najwięcej do czynienia. Muszą mieć namiar na niego, jakieś plany wydawnicze, zdjęcie potrzebne, te roślinki cholerne…
Na Wólnickiego spadło skojarzenie.
– Zaraz, roślinki… A brat ogrodnik… No dobra, cześć, nie czepiam się więcej. Jakby ci się coś przypomniało, przyleć albo dzwoń i powiedz.
Przekonany, że gdzieś tu umyka mu jakieś sedno rzeczy, gorączkowo rzucił się na dokumenty.
Powychodziły mu z tych dokumentów niepojęte dziwolągi. Wśród rachunków panował przerażający śmietnik, ciężko było z nich cokolwiek zrozumieć. Niektóre były nie dość, że niekompletne, to jeszcze jakby podwójne, niby wystawiane dla tego samego odbiorcy i dotyczące tych samych produktów, ale z różnymi cenami, w dodatku pokreślone to było, poprzerabiane, bardziej przypominało chaotyczne notatki własne dla pamięci niż dokumenty finansowe, na domiar złego wymieszane dokładnie z zamówieniami, też w śmietnikowej postaci, istny groch z kapustą. Jakiś Majda zamawiał sobie coś, co nazywało się forsycja, przy owej forsycji znajdowała się cena, sześć pięćdziesiąt, na rachunku dla Majdy owszem, widniała taka pozycja, forsycja, ale cena wynosiła sześćdziesiąt osiem złotych. Ki diabeł?
Wólnicki nie znał się zbyt dobrze na przyrodzie żywej, rozumiał jednak, iż owa forsycja jest zapewne jakąś rośliną. Wiedział, że rośliny rosną i, być może, proporcjonalnie do rozmiarów drożeją. Pomiędzy zamówieniem a dostarczeniem towaru owa forsycja urosła tak, że zdrożała przeszło dziesięciokrotnie? Bo gdyby, na przykład, Majda chciał tego czegoś, czymkolwiek by to było, dziesięć sztuk, powinien zapłacić sześćdziesiąt pięć złotych, a nie sześćdziesiąt osiem, zatem co, zamówił sobie dziesięć i pół rośliny? Czy coś podobnego w ogóle jest możliwe?
Bystrym wzrokiem komisarz wyłowił daty ukryte w gąszczu bazgrołów, zaraz, jedna – chyba spotkanie z tym Majda albo złożenie zamówienia, bo i godzina na tym widnieje, i różne botaniczne nazwy, wśród nich zaś grubo podkreślona forsycja, druga – sporządzenie rachunku, jedno od drugiego odległe zaledwie o sześć dni, co na litość boską rośnie w takim tempie? Dżungla po deszczu? Grzyby… o, grzyby! Ale ta forsycja chyba nie jest grzybem…?
Mnóstwo zapisków świadczyło, że klient dostał swoje i zapłacił, co komisarz wywnioskował z czerwonego zygzaka, uzupełnionego literką „Z", bo żadnej pieczątki „ZAPŁACONO" oczywiście nigdzie nie było. W dodatku…
Najmniejszy bałagan panował w zleceniach. Krze-wiec miał firmę ogrodniczą, zrozumiałe było, że firma zatrudnia dorywczo projektantów zieleni, drogowców, hydraulików, ludzie urządzają sobie duże °grody z alejkami, basenikami, altankami, murkami kamiennymi, z automatycznym podlewaniem i w ogóle, z czym popadnie, potrzebni do tego fachowcy nie na stałe, a tylko od czasu do czasu. Zrozumiałe, zgadza się, podwykonawcy. Ale transport…?
Wynajmowana ciężarówka. Wynajmowana furgonetka. Wywrotka. Picap. Platforma. Rany boskie, cały park samochodowy! Firma ogrodnicza, która nie posiada żadnego własnego transportu i wszystko wy. najmuje? Dziwne.
I jeszcze dziwniejsze. Mirosław Krzewiec nie posiadał także żadnej własnej plantacji roślin, szkółki ogrodniczej, hodowli tego zielska, cieplarni, w ogóle niczego. Skąd, zatem brał te rzeczy? Musiał je zapewne kupować od producentów, bo nie kradł chyba…?
Jeśli kupował, to i płacił. A otóż nic z tych rzeczy, nie płacił prawie wcale. Z rachunków w odwrotną stronę, Krzewiec płacił, a nie jemu płacono, komisarz znalazł zaledwie kilka, jedną brzozę płaczącą, trzy złotokapy, jedenaście kłączy peonii, czterdzieści sadzonek ligustru i bukszpanu, dwa pigwowce oraz jeden czerwony dąb. Tyle denat nabył od producentów. Klientom sprzedał natomiast, co najmniej sto razy więcej.
Odór jakiegoś tajemniczego kantu buchał z tej całej makulatury. Pełen niesprecyzowanych podejrzeń Wólnicki postanowił zasadzić do niej podkomisarz Kasię Sążnicką, wielbicielkę i znawczynię kwiatów, oddelegowaną aktualnie do papierkowej roboty z racji zaawansowanej ciąży. Trudno było wymagać od Kasi, żeby w swoim stanie ganiała złoczyńców ze spluwą w garści, wszyscy, zatem ochoczo korzystali z niej jak z sekretarki, pomocy naukowej, archiwistki, księgowej i komputera. Bystra i żywa, acz nieco ociężała fizycznie Kasia dawała radę wszelkim zadaniom, godząc się chwilowo na ten rodzaj zajęcia. Dla siebie komisarz spisał tylko wszystkie nazwiska, adresy i telefony, jakie znalazł w dotyczącym pracy zawodowej, papierowym chłamie denata.
Znacznie bardziej zrozumiałe dla niego okazały się notatki prywatne.
– Kurzy flak, Casanovą! – wyrwało mu się z ust z lekką zawiścią i zgorszeniem, kiedy akurat wszedł zaprzyjaźniony wywiadowca – Niech mnie świnia powącha, don Juan, podrywacz, dziwkarz stulecia! Burdel prowadził, a nie żadne forsycje!
– Teraz to się nazywa agencja towarzyska – zauważył życzliwie wywiadowca. – A co znalazłeś, klientów czy personel? Personel może być przyjemny.
– A za klienta robił sam jeden. To jest niemożliwa rzecz, tysiąc bab obskoczył! Przesadzam, czekaj, dokładnie… Sto dwanaście! Bo faceci to chyba raczej odbiorcy, dostawcy, pracownicy i tak dalej. Baby trzeba sprawdzić w pierwszej kolejności, chłopak był atrakcyjny, któraś przyleciała i w nerwach zadźgała niewiernego amanta. Ogrodnik cholerny, z kwiatka na kwiatek.
– No, a co innego ma robić ogrodnik? – westchnął wywiadowca filozoficznie i zaciekawił się szczegółami. – A jak go właściwie zadźgała? Niech wiem, kogo mam szukać, Horpyny czy motylka.
Wólnicki również westchnął i sięgnął po opinię patologa, którą mu dostarczono wyjątkowo szybko wyłącznie dzięki temu, że pewna nietypowość narzędzi zbrodni zainteresowała medycynę. Denat poszedł na stół w pierwszej kolejności.
– Nie uwierzysz. Najpierw dostał w łeb doniczką, a potem został czterokrotnie dziabnięty sekatorem.
Jeden cios prosto w tętnicę szyjną, wykrwawił się w parę minut. Ale już i ta doniczka nieźle mu dogodziła.
– Znaczy, poniósł ogrodniczą śmierć. Czym kto wojuje…
– Nie wygłupiaj się. Czekaj, zaraz, dziwnie dostał.
Obaj pochylili się nad zdjęciami, wywiadowca zaglądał Wólnickiemu przez ramię.
– To ten sekator? Rzeczywiście dziwny. Rozleciał się od samego dziabania? To solidny przyrząd, gałęzie tnie, a na człowieku się zdemolował?
– Otóż to! – przytaknął Wólnicki z takim triumfem, jakby dewastacja sekatora była jego osobistym osiągnięciem, i przysunął bliżej tekst pisany. – Znaczy nie, on już był rozpieprzony, zobacz, ostrza się nie schodzą, węższe załazi na szersze, a szersze wystaje, w dodatku poluzowany, o, słyszałem takie określenie, rozklekotany. Ale nie w tym rzecz, tylko w doniczce.
Wywiadowca przyjrzał się skorupom na zdjęciu.
– Nietypowa?
– Jak by tu… wazonowata. Trochę jak dzbanek. Wysoka, w środku pękata, a u góry się zwęża.
– Bez sensu. Ziemię widzę, coś w tym rosło? To jak takie coś przesadzać? Cholernie trudno wyjąć kwiatek ze zwężonej donicy, powinna być właśnie szersza u góry.
– Skąd wiesz?
– Matka się nade mną znęca. Kwiaty hoduje w domu i na balkonie i ściąga mnie do każdego przesadzania, bo powiada, że mam dobrą rękę. O doniczkach wiem wszystko.
– No, więc właśnie, tak mi tu napisali. Ślad po uderzeniu wskazuje, że dostał tym poniekąd do góry nogami. Sprawca trzymał za roślinę i walnął donicą, normalnie baba trzyma donicę i wali, bo kwiatka jej szkoda, a tu odwrotnie.
– Co to był za kwiatek?
– A cholera go wie. Tyle mam od patologa, z laboratorium wyników jeszcze nie dostałem.
– Ze zdjęcia wynika, że mocno podeschnięty. Może, dlatego nie było babie szkoda.
Przez chwilę wpatrywali się w podobizny narzędzi zbrodni i szczątków tajemniczej rośliny. Wólnicki się przecknął.
– No, więc masz nazwiska, telefony, trochę adresów, ale nie wszystkie…
– Komórki – skrzywił się wywiadowca.
– Znajdą ci właścicieli. Łap to damskie towarzystwo, muszę mieć jakieś rozeznanie, bo mi jeszcze służbowe kontakty dochodzą. Śmierdzi mi to całe przedsiębiorstwo, aż grzmot idzie, niech ja się w tym trochę połapię.
– Ale! – przypomniał sobie wywiadowca. – Mam tu coś dla ciebie i z tym przyszedłem, parę zeznań dodatkowych. Popytałem o ludzi, ta Pąchocka to nieduża ulica, w dodatku bez przelotu, to znaczy bez przejazdu, bo piesze przejście jest, ale i tak wielki tłum tam się nie kręci. Z obcych, to tak: na końcu mieszka fotograf i u niego różni ludzie bywają, mniej więcej w środku dentysta, pacjentów miewa umiarkowanie, prawie naprzeciwko dentysty przeróbki krawieckie, same baby przychodzą, a reszta to już w zasadzie stali mieszkańcy bez klientów. Tu masz spis, na wszelki wypadek. Nie ma, niestety, żadnego paralityka na wózku, żadnej wścibskiej staruszki, która by w oknie siedziała, żadnych ułatwień, tyle, że przytrafiła się jedna nerwowa matka, jeden zły uczeń i cztery osoby z psami.
Wólnicki słuchał w skupieniu, kryjąc niecierpliwość. Wywiadowca bezlitośnie podawał szczegóły, ale na szczęście trzymał się tematu.
– Matka czekała na spóźniającą się córkę i gapiła się w okno kuchenne. Ucznia rodzice zamknęli na piętrze, bo miał się przygotować do jakiegoś sprawdzianu, uczyć mu się chciało jak krowie tańczyć, więc też się gapił na ulicę przez okno. Między osiemnastą trzydzieści a dwudziestą matka zauważyła dwie dziewczyny, no, młode kobiety, jedna ruda, druga blondynka, nie razem szły, tylko każda oddzielnie, twarzy nie widziała, bo tam ciemnawo, a zwróciła na nie uwagę, bo wypatrywała córki…
– O jakiej porze mniej więcej? – przerwał Wólnicki.
– Około siódmej. Jedna trochę przed, druga trochę po. Przez tę córkę ciągle spoglądała na zegar, a córka wróciła tuż przed ósmą. Jeszcze ktoś się plątał, samochody podjeżdżały i parkowały, ale to jej nie interesowało, więc niewiele pamięta.
– Dziewczyny, dokąd poszły? Do którego domu?
– Ona nie wie. Okazywało się, że nie córka, więc przestawała na nie patrzeć.
– A uczeń?
– Uczeń patrzył z góry, z piętra. Dziewczyny widział, potwierdza, a poza tym jeszcze trzy osoby na piechotę, no i tych, co z samochodów wysiadali. Parkowanie go ciekawiło, bo tam ciasno.