178038.fb2
Wywiadowca odsapnął i przejrzał swoje karteluszki.
– Spisałem ich, ale chyba tego nie odczytasz. Przepisać ci porządnie?
– Kretyńskie pytanie. Ale najpierw powiedz.
– No, więc te cztery osoby z psami też widział, trzech facetów i jedna kobieta, wszystkich zna z widzenia. Psy zna lepiej i wie gdzie mieszkają. Poza tym tak: najpierw szedł staruszek z laską, z siwą bródką, ale dziarsko szedł, tak jakby na energiczny spacer, chłopakowi skojarzyło się ze ścieżką zdrowia. Potem taki w sile wieku, coś długiego trzymał w ręku, powoli szedł i po numerach patrzył, więc chyba do kogoś, potem przygarbiona starsza pani z reklamówką w ręku. Przejechało i parkowało pięć samochodów, z czego jeden dojechał do końca ulicy, tam zawrócił i dopiero potem zaparkował…
– Gdzie?
– Tego chłopak nie wie, bo z góry patrzył, a tam trochę drzewa zasłaniają. Po swojej stronie ulicy widzi tylko przeróbki krawieckie, po przeciwnej widzi więcej, w tym dom dentysty. To znaczy wejście, furtkę w ogrodzeniu…
– A wjazdy do garaży? Są tam gdzieś? Bo wczoraj nie zwróciłem uwagi.
– Są, niewygodne cholernie. Ciasno w ogóle wściekle, jeden gniot. Furtki i garażu denata też nie widzi, tak nieszczęśliwie drzewo rośnie, akurat mu zasłania. Jeden samochód wyjechał, nie da głowy, który. Na końcu ten z czymś długim w ręku szedł jeszcze raz, z powrotem, ale długiego już nie miał. Ale i tak gówniarz nie wszystko widział, bo przyjazd denata przeoczył i tę jego siostrę przeoczył. Chwilami się jednak uczył przy biurku, czego teraz odżałować nie może.
– Radiowóz też przeoczył?
– A skąd. Od przyjazdu radiowozu aż do odjazdu oka od ulicy nie oderwał. Czekaj, mam tych z psami, dwoje dorwałem, jedno z nich, gość na rencie, ale nie stary i nie zramolały, powiada, że widział samochód, jak szedł z psem w jedną stronę, akurat zawracał 1 parkował, a jak wracał, samochód stał i ktoś w nim siedział. Przy kierownicy. Nie wie kto, nawet porządnie nie spojrzał, zarys głowy i tyle, ale że siedział, jest pewien. Koniec informacji, zaraz ci ich wszystkich przepiszę czytelnie. Dawaj te swoje lalunie, póki jestem w rozpędzie.
Chwycił długą listę Wólnickiego i już go nie było.
Zleciwszy właściwym osobom odszukanie Sobiesława Krzewca, komisarz zdecydował się osobiście dotrzeć do rozwiedzionej żony denata, rozwiedzione żony bywają niekiedy ogromnie użyteczne. Tylko przedtem musi jeszcze złapać ostatnią z podejrzanych bab, tę jakąś nieuchwytną dotychczas Julitę Bitte…
Komórka zadzwoniła, kiedy przejeżdżałam przez bramę.
– Jesteś w domu? – spytała Małgosia.
– Właśnie wjechałam.
– To my tam zaraz u ciebie będziemy. Za jakieś pół godziny.
Wyłączyła się, zanim zdążyłam jej odpowiedzieć. Otworzyłam wrota garażowe i nie skorzystałam z nich, przypomniawszy sobie o sadzonkach w bagażniku. Wygodniej było je wyjąć, póki stałam na zewnątrz.
Zdążyłam wyjąć doniczki, wstawić samochód do garażu i upewnić się gruntownie, że nie wiem, gdzie mogłabym nabyte rośliny posadzić, kiedy podjechały razem Julita z Małgosią. Co do Małgosi nie miałam wątpliwości, ale Julitę poznałam dopiero po chwili i chyba tylko dzięki temu, że srebrna toyota należała do niej.
– Rany boskie – powiedziałam, wstrząśnięta.
– Świetnie jej, nie? – pochwaliła rozradowana Małgosia, wchodząc do domu.
Julita szła za nią.
– Potraktowałam sprawę serio – oznajmiła mężnie. – Przestraszyłam się, naprawdę nie mamy teraz czasu na siedzenie w areszcie, więc zrobiłam, co mogłam. – Jak oceniasz?
Przyglądałam się jej z podwójnym podziwem. Nie dość, że w krótkich złotorudych włosach i zielonkawobeżowym kostiumie nie miała kompletnie nic wspólnego z brunetką w czerwonym żakieciku i czarnych spodniach, to jeszcze wyglądała prześlicznie. A dawno mówiłam, że od czasu do czasu powinna się przerabiać na jasno!
– Znakomicie! Nie poznałam cię, zagraj w coś, czym prędzej, powinnaś się wzbogacić. Gdzie tamten żakiet?
Julita podała mi foliową torbę.
– Przyniosłam, skoro kazałaś oddać go kotom. Na szczęście nie jest nowy, mam go już parę lat i mogę odżałować. Podłożysz im w całości czy trzeba go pociąć nożyczkami?
– Pociąć, pociąć – zadecydowała gorliwie Małgosia. – Potrafiły wyciągnąć z domku całą skórę baranią, potrafią i to. A kolor się rzuca w oczy. Gdzie nożyczki? A, tu. Guziki może ci zostawić?
– Nie całą skórę, tylko pół – skorygowałam, macają stół w holu w poszukiwaniu drugiej pary nożyczek. – Stara już była i zleżała. Guziki zostaw, a resztę w kawałkach podłożymy pod spód na górze i na dole. W dwie osoby górny domek się podniesie, silny chłop podnosi samodzielnie. Chociaż trzeba przydać, że z pewnym wysiłkiem.
– Daj, też będę cięła, widzę tu jeszcze jedne nożyczki – powiedziała Julita.
– Nie za drobno – ostrzegłam. – Małymi strzępkami będą się bawić i wywloką. Rękawy tylko wzdłuż.
– Ty masz jakąś obsesję na tle silnego chłopa? – zainteresowała się Małgosia i rozłożyła żakiet na dywanie. – Ciągle od ciebie słyszę silny chłop i silny chłop.
Prawie się obraziłam.
– No pewnie, że mam. Zazdroszczę silnym chłopom do szaleństwa od czasu, kiedy z bagażem wagi pięćdziesiąt sześć i pół kilo jechałam przez pół Europy. Z przesiadkami.
– Dlaczego z przesiadkami? Nie samochodem?
– Nie, pociągami. Akurat byłam wtedy spieszona. Z wiekiem mi się to pogłębiło, masz pojęcie, jak łatwo wrzucałabym worek z ziemią na taczki, gdybym była silnym chłopem? A tak, muszę najpierw, co najmniej połowę łopatką wygarnąć. Gwiazdowski przylatuje i w pół godziny odwali to, co ja bym robiła przez tydzień, głupiego świerka jednym, kopem na kominkowe kawałki nie przepiłuję, grubego grzdyla do porąbania na siekierze nie podniosę! A książki? Trzy półki uporządkuję i cześć, muszę odpocząć. Przez całe życie miałam pod ręką jakiegoś silnego chłopa i teraz jestem wściekła, że tyle samo nie potrafię.
– A kiedykolwiek tyle samo potrafiłaś?
– No coś ty! Zazdrościłam im zawsze!
– Ona ma źle w głowie – zaopiniowała ze zgrozą Julita, rozcinając plecy żakiecika razem z podszewką. – To znaczy, ja nie chciałam być niegrzeczna, ale ty przecież nie pracujesz fizycznie, tylko umysłowo.
– A silny chłop zawsze się znajdzie – podtrzymała ją Małgosia. – Fizycznie. Bo z umysłowo silnym mogą być kłopoty.
– Silny umysł to i nam by się przydał – zauważyłam rychło w czas. – Trzeba było ciąć na tarasie, policja lubi mikroślady, a tu się jedno od drugiego nie odróżnia.
Obie siedziały na podłodze, na czerwonym dywanie, i wprawdzie żakiecik Julity był znacznie jaskrawszy, ale jakieś drobne strzępeczki mogły się w tej ogólnej czerwieni zaplątać. Pocieszyłam się myślą, że i Julita, i Małgosia z natury są pedantycznie porządne, z pewnością posprzątają, wyszłam na taras i zaczęłam zdejmować styropian z górnego domku.
Dwa kocie domki stały jeden na drugim, na inny układ brakowało miejsca, a koty same zadecydowały, gdzie chcą sypiać, na parterze czy na piętrze. Na parterze jeden kot widocznie spał twardo i został nagle obudzony, bo czarny pocisk wyprysnął mi wprost pod nogi. Nie uciekał daleko, po dwóch metrach zatrzymał się, ocenił sytuację i zaczął się przeciągać.
Dwie osoby, niebędące silnymi chłopami, zdołały zdjąć jeden domek z drugiego. Otwarłszy wierzchnie płyty wiórowe, bez trudu umieściłyśmy szczątki garderoby Julity na samym spodzie domków i z powrotem ułożyłyśmy warstwy ocieplające. Po czym zmieniłyśmy konfigurację, umieszczając żakiecik na wierzchu, pod spodem, bowiem zbyt długo mógłby pozostawać w dobrym stanie. Zastanowiwszy się nieco, wróciłyśmy do wersji pierwotnej w obawie, że jednak koty górną warstwę wyciągną na zewnątrz. Po krótkiej naradzie uznałyśmy, że może najlepiej będzie to wszystko ze sobą wymieszać, dokładając coś kolorowego z mojej garderoby i przypomniałam sobie, że kiedyś posiadałam czerwony wełniany sweter.
– Czy wyście zupełnie zwariowały? – odezwał się znienacka Witek, stojący w tarasowych drzwiach. – Cały dom otwarty, przyglądam się wam już pół godziny i widzę, co robicie. Dopiero w połowie przyglądania poznałem Julitę, ale i tak mam wrażenie, że nie jesteście normalne.
– Nie poznałeś mnie? – ucieszyła się Julita. – Naprawdę?
– Nie pół godziny, tylko najwyżej pięć minut – poprawiła surowo Małgosia. – Co tak wcześnie przyjechałeś?
– Tak mi wyszło z klientem…
– To poradź, jak będzie lepiej – zażądałam. – Pójdę poszukać tego swetra, a ty tu rozważ sprawę, bo nie wiemy, jak zrobić.
Bez wyjaśnień wiedziałam, że Witek przyjechał po Małgosię, której samochodu prawdopodobnie używała chwilowo Marta, jeżdżąca do swojego konia. Ściśle biorąc, do licznych koni, pogubiłam się już w jej obowiązkach koniarskich, treningach, konkursach, nagrodach i Bóg wie, czym jeszcze, miała na tym tle większego szmergla, niż ja kiedykolwiek, a jej podopieczne zwierzątka rozrzucone były w dużym promieniu. Niekiedy musiała je wizytować w pośpiechu, dojazdu żadnego nie miała i nie pozostawało nic innego, jak tylko pożyczać samochód matki, prowadzącej tryb życia znacznie mniej ruchliwy.