178038.fb2 Zapalniczka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

Zapalniczka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

– Aniu…! – krzyknął strasznie pan Tadeusz.

Z pogmatwanych dźwięków wywnioskowałam, że Lewkowscy się przestraszyli, być może spłoszeni moim nagłym pomieszaniem zmysłów, i Ania już do mnie jedzie. Wyliczyłam ją na sześć minut i uspokajająco pomachałam ręką do towarzystwa przy salonowym stole.

– No dobrze. Skoro pani Ania już jedzie, może pan przedstawiać.

– Wiem, że się pani nie zgodzi – zaczął pan Tadeusz ze skruchą – ale telewizja zgłosiła się z takim zaproszeniem i muszę je pani przekazać…

Pokiwałam na Witka, żeby mi dolał wina i z zimną krwią wysłuchałam propozycji wystąpienia w czymś rozrywkowym, czego w życiu nie oglądałam i co zapewne przeznaczone było dla odbiorców o poziomie poniżej czwartej klasy szkoły podstawowej, podupadłych umysłowo. Gdyby telewizja za tego rodzaju występ płaciła mi, na przykład, sto tysięcy euro, może bym się zastanowiła, chociaż i tak według norm europejskich byłaby to hańba niezmywalna, ale w obliczu tysiąca złotych…? Dlaczego, na litość boską, ja, nie aktorka, nie estradowiec, nie żaden cud urody, miałabym się prezentować w czymś, od czego skóra mi cierpnie wszędzie?

– Panie Tadeuszu, ile razy pan to oglądał? – spytałam delikatnie i łagodnie.

– Ani razu – wyznał uczciwie pan Tadeusz. – Ja nie oglądam tych rzeczy…

– To niech pan mi zada to pytanie drugi raz, jak pan obejrzy. Wie pan, cud zawsze może się zdarzyć. Poza wszystkim, przypominam panu, że ja piszę własne, a nie odtwarzam cudze. I nie śpiewam. W ostateczności mogłabym tańczyć, ale krótko, bo przy dłużej padnę trupem, więc jeśli pan lubi pogrzeby…

Pan Tadeusz moją wypowiedź zrozumiał właściwie, usprawiedliwił się obowiązkiem, bo mogłabym wszak nagle popaść w jakiś amok i zechcieć wystąpić, nie wiem dokładnie w czym, ale z pewnością w kretyństwie, i przyjął odpowiedź jako odmowną.

Ania Lewkowska przyjechała i w pierwszej chwili nie poznała Julity, mimo że spodziewała się jej, widząc przed bramą samochód. W drugiej się zachwyciła. W trzeciej została poinformowana o kłopotliwej sytuacji i dwóch wariantach wybrnięcia przynajmniej z tej wyłączonej komórki.

Słuchała uważnie i zastanawiała się krótko.

– A gdzie przez cały ten czas znajdował się twój samochód? – spytała przytomnie. – Mógł go ktoś zauważyć?

No tak, to nam do głowy nie przyszło. Następna spostrzegawcza osoba i grzęźniemy w bagnie coraz głębiej. Tylko patrzeć, jak gliny wymyślą, że było to morderstwo zbiorowe.

– Stał na ulicy – wyznała przygnębiona Julita.

– Bez przesady – zaprotestował Witek. – Takich toyot całe miasto jest pełne, nikt nie patrzy na numery bez powodu, nie wozisz na tylnej szybie tygrysa rozdziawioną paszczęką! Stuknęłaś kogoś? Zastawiłaś wyjazd z parkingu?

– Nie, skąd, normalnie stałam.

– To nikt nie zwrócił uwagi. Ciasno było? Gdzie dokładnie stałaś?

– W Alejach Jerozolimskich. Przed bankiem.

– Na płatnym, znaczy?

– Na płatnym. I zapłaciłam!

– Natychmiast wyrzuć bilet parkingowy! – rozkazałam z energią. – Jestem pewna, że go jeszcze masz, zaraz spalimy w kominku.

– Już wyrzuciłam, bo wetknęli mi za wycieraczkę seksowne panienki, więc pozbyłam się tego razem. Aniu, a kto u was był? I mógł mnie widzieć?

Ania Lewkowska zakłopotała się nieco.

– Tadeusz był, ale on zaświadczy, że byłaś. A samochód… wjechałaś za bramę… ale gorzej, że był ogrodnik, pryskał na drzewka. To nieduży teren, niemożliwe, żeby nie widział samochodu, gdyby rzeczywiście stał. Cały czas tam się plątał, w dodatku z pomocnikiem.

– Przekupić ogrodnika… – zaczęła z niesmakiem Małgosia.

– Odpada – przerwałam jej. – Nie posuwajmy się za daleko w matactwie. Już też nie mieliście, kiedy sobie pryskać, tylko akurat dzisiaj!

– Gdzieś ona jednak musiała być – zauważył Witek bezlitośnie.

– Na koniach! – ożywiła się nagłe Julita. – Pojechałam sobie trochę pojeździć dla zdrowia, czasem naprawdę jeżdżę, mam blisko…

– Gdzie Marta? – zwróciłam się gwałtownie do Małgosi.

– Nie wiem, miała być w Chojnowie, zaraz do niej zadzwonię. Też chciałam powiedzieć, że przekupywać ogrodnika, i do tego jeszcze z pomocnikiem, to całkiem bez sensu. Halo, Marta…? Gdzie jesteś…?

A gdzie byłaś…?

Pomysł z końmi spodobał się wszystkim. Okazało się, że Marta od rana rzeczywiście była w Chojnowie, ale tylko przez chwilę, zaraz potem zaś, o dziewiątej, pojechała do Bobrowca, z tym, że tam jej też już nie ma, właśnie wyjechała i wraca przez Konstancin. Komunikat o wizycie Julity w owym Bobrowcu przyjęła, zdaje się, spokojnie, i od razu podsunęła siwego wałacha, który dziś akurat powinien był się trochę przelecieć. Stajenny mógł nie widzieć Julity, bo objeżdżał innego konia.

Małgosia z uwagą wysłuchała propozycji córki i kazała jej po drodze wstąpić do ciotki.

– Własne dziecko namawiam do fałszywych zeznań – stwierdziła ze zgrozą. – Ale ogólnie ona wie, o co chodzi, trzeba tylko uzgodnić szczegóły. Tego wałacha podobno znasz osobiście?

– Znam – przyświadczyła gorąco Julita. – Nazywa się Sandor, młody jeszcze, już na nim jeździłam. Ja do Bobrowca mam blisko i często tam bywam.

– A samochód zostawiłaś za akacjami…

– Doskonałe miejsce!

– To gdzie ci było do komórki… Możesz ją teraz włączyć.

Julita wypukała kod i włączyła komórkę.

– To czy ja jestem jeszcze potrzebna? – spytała delikatnie pani Ania. – Bo skoro Julita była nie u nas, tylko u koni, może nie powinnam się wtrącać…?

Komórka Julity zadzwoniła, zanim zdążyliśmy odezwać się bodaj słowem. W pełnym napięcia milczeniu wysłuchaliśmy jednostronnej rozmowy.

– Tak, rzeczywiście, bardzo przepraszam – powiedziała ze skruchą Julita. – Ja nie mam stacjonarnego telefonu… Oczywiście, że przez komórkę, ale nie zdawałam sobie sprawy… Wczoraj… Pracowałam… teraz dopiero sobie uświadomiłam… U pani Chmielewskiej i właśnie, dlatego… Oczywiście, sądzę, że tak, pan pozwoli, że zapytam… No dobrze, tak, rozumiem. – Jasne, że zaczekam, pan przypuszcza, że ucieknę do Argentyny…?

Pod koniec rozmowy skrucha z jej głosu znikła całkowicie i zadźwięczały w nim spiżowe tony. Wyłączyła urządzenie i popatrzyła na nas wzrokiem, z którego tajfunem walił sarkazm.

– Niech nikt się z tego domu nie rusza, dopóki on nie przyjedzie. Oszalał?

– Z pewnością – przyświadczyła Małgosia. – Przecież nie wie, kto tu jest. A gdyby akurat był listonosz z listem poleconym…?

– Powiedział, że nie muszę cię pytać, jesteś zamieszana i też masz czekać. Aniu, może ty…? O tobie nie wie…

– Otóż nie wiem, czy nie wie – rzekła energicznie pani Ania. – Jeżeli wszystkich podejrzewa, może postawił kogoś na czatach? W domu mam męża i dzieci, i dochodzący obiad na kuchni, ale nikt z nich nie jest paralitykiem, ani, mam nadzieję, debilem. Na szczęście o niczym nie mam pojęcia, więc mogę spokojnie poczekać, ale skoro tak… Czy mogłabym też dostać trochę wina? Tadeusz po mnie przyjedzie, droga od nas do pani trwa cztery minuty razem z otwieraniem bramy, nawet befsztyki na patelni nie zdążą się przypalić. Nie mam befsztyków.

– Ciekawe, kto będzie pierwszy, ten gliniarz czy Marta? – zainteresował się Witek z uciechą i lekkomyślnie.

I nikomu z nas nawet nie zaświtało, ile pożytku z tej Marty wyniknie.

* * *

Adres, telefon i miejsce pracy byłej żony Krzewca Wólnicki już dostał, ale jeszcze raz spróbował złapać ostatniego świadka owego podejrzanego wieczoru. Tę jakąś Julitę Bitte.