178038.fb2
– Kto to wszystko może poświadczyć?
Czarnowłosa zawahała się, popatrzyła na Wojnickiego jakoś dziwnie, milczała chwilę, jakby przełamywała w sobie opór, i westchnęła.
– No dobrze, mam mięso w garnku, więc nie będę przedłużać. Poświadczyć mogą, po kolei, restauracja za Tucholą, stacja benzynowa w okolicy Lipna, gdzie właśnie zabrakło benzyny, czekali na dostawę, potem stacja benzynowa koło Płońska, gdzie akurat tankowali z cysterny, potem stacja benzynowa w Łomiankach, gdzie dojechaliśmy na ostatnich kroplach, pracownik stacji powiedział, że chyba na oparach, potem sąsiad, który przyjechał tuż za nami i czekał, aż wjedziemy w bramę, bo tam ciasno, i na końcu syn, który czekał w domu, ale wiem, że syn się nie liczy. O innych świadkach nie wiem nic.
Nikt się do tego przesłuchania nie wtrącał, nikt nie przeszkadzał. Wólnicki już tylko z obowiązku zadał następne pytanie.
– Znała pani Mirosława Krzewca?
– Wyłącznie ze słyszenia.
– Co pani słyszała i od kogo?
– Od pani Joanny. Że nie jest dobry. Więc nie zamierzałam go angażować i ani razu go nie widziałam.
Związku mięsa w garnku z zamordowanym ogrodnikiem Wólnicki postanowił teraz nie rozpatrywać. Czarnowłosa, niestety, nie dała się na poczekaniu wepchnąć do grona podejrzanych, ale szczęśliwie pojawiła się przed chwilą ta ostatnia, najmłodsza, pasująca najidealniej, i coś mu w duszy mówiło, że jest to ostra dziewczyna, z tych takich reagujących energicznie. Coś w niej było, zaraz, może te spodnie i buty…?
– Pani jeździ konno? – zwrócił się do niej znienacka w chwili, kiedy ze szklanką kawy siadała przy jadalnym stole.
– Jeżdżę – odparła z najdoskonalszą obojętnością.
– Ustawicznie? Zawodowo?
– Tak.
Tego się Wólnicki nie spodziewał. Coś mu gdzieś nie pasowało.
– Jako dżokej?
– Nie.
– Nie? To, jako co?
– Jako jeździec.
– Jeździec…? Na wyścigach?
– Nie.
– To gdzie?
– Na pokazach.
– Na jakich pokazach?
– Ogólnie, możliwości konia wierzchowego.
Na moment Wólnicki zamilkł. Wyraźnie poczuł, że w obliczu aż tak imponującej gadatliwości podejrzanej końskim sprawom nie da rady, poza tym, co tu ma do rzeczy jakikolwiek koń, wierzchowy czy pociągowy, kopytami denat nie został zdeptany i nikt go koniem nie szczuł. Koniem się w ogóle nie szczuje, nie mylić z psem.
Czym prędzej wrócił na znajomy grunt.
– Gdzie pani była wczoraj wieczorem?
Dziewczyna upiła trochę kawy i odetchnęła, jakby z ulgą.
– Zależy, kiedy.
– Pomiędzy osiemnastą trzydzieści a dwudziestą.
– O osiemnastej trzydzieści byłam w Siedliskach. Do dziewiętnastej mniej więcej. O siódmej ruszyłam do Warszawy i za kwadrans ósma byłam w Wilanowie. Krótko po ósmej pojechałam do domu i już nie wychodziłam.
Wólnicki poczuł odrobinę wiatru w żaglach.
– Gdzie dokładnie była pani w Wilanowie i co pani tam robiła?
– Przy ulicy Radosnej, numeru nie pamiętam. Rozmawiałam z weterynarzem.
– Ktoś panią widział?
Dziewczyna znów upiła trochę kawy i przyjrzała się komisarzowi z lekkim niesmakiem.
– Sądzę, że weterynarz. Nie zauważyłam, żeby zamykał oczy.
– Ktoś jeszcze?
Teraz się nawet odrobinę zastanowiła.
– Przypuszczam, że wszystkie inne obecne tam osoby. Żona weterynarza. Właściciele psa, to bokser, miał mały zabieg, pomagałam przy tym. Jakieś dzieci na końcu, jak wychodziłam, przyszły z kotem. Nie wiem, kto jeszcze.
– I cały czas była pani tam, u tego weterynarza?
– W lecznicy. Tak.
Wiatr w żaglach Wólnickiego jeszcze nie zdechł kompletnie. Ostatnie, rutynowe pytanie zadał tylko z obowiązku.
– A kto panią widział w domu?
– Mój brat.
– Nikt więcej?
– Nie wiem. Ktoś mógł widzieć. Nie ukrywałam się. Otóż to. Czas. Wszystko należało sprawdzić, szczególnie czas, według orzeczenia lekarskiego ogrodnik rozstał się z życiem pomiędzy osiemnastą czterdzieści pięć a dziewiętnastą piętnaście. Jeśli pokręciła godziny, zełgała coś, krótkie wahnięcie, mogła zdążyć, kropnęła faceta przed wizytą u weterynarza…
– Po co pani była u weterynarza? – spytał łagodnie, symulując brak głębszego zainteresowania.
Podejrzana popijała kawę, niewzruszona jak skała.