178038.fb2
– Jak go zabito? – spytała rzeczowo po chwili milczenia.
– Dostał w głowę, a potem został… jak by tu… zadźgany zdewastowanym sekatorem. Cztery ciosy. Wykrwawienie z tętnicy.
– W takim razie wykluczyłabym premedytację. Ktoś w nerwach. Ktoś, kto przyleciał z awanturą. Dziewczyna albo klient. Żaden bandzior dla rabunku, z bandziorem by się dogadał i może nawet zaprzyjaźnił. Ktoś oszukany, wystawiony do wiatru, albo jak mówię, energiczna kobieta. Może bardzo młoda i zrozpaczona, względnie starsza, wściekła, która już w niego zainwestowała.
– Może pani wytypować…?
– Nie. Pojęcia nie mam, co się z nim działo przez ostatnie dwa lata. Z dawniejszych… – zawahała się. – Czy ja wiem… Kilku robiło awantury, nazwisk nie pamiętam, ale po prostu zrywali z nim umowy i niczego już nie chcieli, brali kogoś innego. Te… adoratorki… Nie wiem o żadnej, która by ulokowała w nim uczucia razem z oszczędnościami. Na pana miejscu szukałabym wśród kontaktów z ostatniego roku. Dwukierunkowo.
Wólnicki sam zdążył dojść do identycznego wniosku. – Poczuł jednak, że czegoś nie rozumie.
– Zaraz. Moment. Ja się na ogrodnictwie nie znam – Na czym to polegało, że klienci pani męża…
– Byłego – przypomniała Krystyna z potężnym naciskiem.
– Tak, byłego, przepraszam. Byli oszukiwani… Jak oszukiwani?
Znów przez chwilę milczała.
– Ja też się na ogrodnictwie nie znam. Dziwiłam się… Nie miałam pojęcia… No, krótko mówiąc, on im dostarczał… czy ja wiem… sadził chyba…? Rośliny… Nie, źle mówię… No nie, dobrze, nie zwierzęta przecież, więc to chyba wszystko rośliny? Krzaki, drzewa, małe, większe… Cebule, o! Cebule, bulwy, kłącza… Niedobre.
– Jak niedobre? W jakim sensie niedobre?
– Chore. Czymś zarażone. Wyschnięte. O, przypomniał mi się termin: przesuszone. Nie wiem, na czym to polega i nic mnie to nie obchodzi. I podobno źle sadził. Raz słyszałam, że za płytko. I w nieodpowiedniej ziemi. Mówię, że się nie znam, tak mi z awantur wynikło, poza tym to coś, co sadził, okazywało się czymś innym niż klient chciał i zamawiał, sama nie wiem, jak panu wyjaśnić, no, przykładowo, umawia się pan z fachowcem, że panu posadzi czerwoną różę i maliny, a po roku wyrasta panu dzwonek alpejski i karłowata wiśnia. No i co?
Wólnicki, który był policjantem z wyobraźnią, poczuł się zdecydowanie skołowany. Już ujrzał oczyma duszy tę czerwoną różę z malinami, a tu mu nagle zamajaczył dzwonek alpejski, który w dodatku nie wiedział, jak wygląda, a wiśni, tak się składało, nie lubił. Zdenerwowałby się chyba…?
– Chce pan mieć lipę – ciągnęła Krystyna, w której głosie pojawiła się mściwość, pomrukująca zadowoleniem jak kot – a na wiosnę rusza panu miłorząb japoński. Chce pan mieć ostrokrzewy, a on w pana wmówi srebrne świerki. I już pan to ma, przepadło, i bij człowieku głową w ścianę. Takie nagietki pan wyrzuci w cholerę, ale z drzewem trudniej. Z krzewami też, z berberysem, na przykład, on kłuje…
Do reszty go ta była żona ogłuszyła i bujna roślinność przed oczami na moment przebiła obowiązki zawodowe. Otrząsnął się z wielkim wysiłkiem.
– Sądzi pani, że ktoś mógł…?
Krystyna wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Wyjaśniam panu, na czym polegały kanty. Tyle zrozumiałam. W dodatku za te porąbane rośliny starał się brać podwójną cenę, liczył je, jakby były ze złota. Jeśli trafił na idiotę, doił go bez problemów, jeśli ktoś się połapał, nie czepiał się, wycofywał z wdziękiem. Ach, pomyłka, i tyle. Tak to wyglądało, a z dziewczynami bardzo podobnie. Miał naprawdę zdumiewające powodzenie!
– Może o kimś, choćby i sprzed dwóch lat, zdoła pani coś powiedzieć? Podsunąć jakieś nazwisko? Powiedzmy, osoba porzucona może znać swoją następczynię i tak dalej, tym sposobem dałoby się zaktualizować informacje…?
Krystyna poprawiła ręcznik na głowie i w zadumie wpatrzyła się w okno. Po czym skrzywiła się lekko, a rumieniec znikł jej z twarzy.
– Głupio mi – wyznała. – To byłoby chyba rzucanie podejrzeń? Ale… Kiedy braliśmy rozwód… Mam wrażenie, że zrywał wtedy bliskie kontakty z osobą, której zabrakło pieniędzy na urządzanie ogrodu, więc przestała go interesować… Zdaje się, że była uparta i natrętna. Na szczęście nie znam jej nazwiska, miała jakieś dziwaczne, Wioletta czy Wilma, coś w tym rodzaju, wydało mi się nawet, że ona się na nim odegra i odczuwałam satysfakcję. Teraz mnie to nic nie obchodzi. Sądzę, że może ją pan znaleźć wśród rachunków, jeśli się zachowały, osoba, z której zdarł najsolidniej. I z pewnością wie o nim więcej niż ja…
Na tym źródło informacji Wólnickiemu wyschło, bo Krystyna rzuciła okiem na zegarek i oświadczyła, że bezwzględnie musi przystąpić do dalszego ciągu zabiegów kosmetycznych. Inaczej wyłysieje i policja będzie jej płaciła odszkodowanie.
Nic z tego wszystkiego nie pasowało do zeznań Elizy Wędzik, ale Wólnicki nie miał czasu na wnikliwe analizy. Teraz na pierwsze miejsce wysunął mu się Szrapnel.
Do dentysty mogłam sobie chodzić do upojenia, nawet trzy razy dziennie, ale włamaniu do Krzewca w najmniejszym stopniu to nie pomagało. Front domu w ogóle nie wchodził w rachubę, nawet gmerając prawdziwymi kluczami, Julita i pan Ryszard widoczni byliby jak na patelni i cała ulica mogła ich zapamiętać. Pojechałam tam jednakże na rekonesans, własnym samochodem, bo dentysta w pełni mnie usprawiedliwiał, poświęciłam się do tego stopnia, że nawet weszłam do stomatologa i wyszczerzyłam zęby, ale na szczęście nie byłam umówiona i poważniejsze zabiegi chwilowo odpadały. Mogłam bardzo szybko wyjść.
Wyszłam chętnie. Dojechałam do końca jezdni i jęłam symulować próby parkowania i zawracania tak przeraźliwie nieudolnie, że powinni mi odebrać prawo jazdy. Czyniłam to dostatecznie długo, żeby Witek z Małgosią zdążyli wrócić.
Towarzyszyli mi. Jako przynależni do grona winnych, sami się przy tym uparli. Witek na wszelki wypadek zostawił swój samochód obok stacji benzynowej i dalej pojechali ze mną, ponieważ w stanie otumanienia kompletnego wydawało nam się, że tylko ja mam prawo bywać w tym miejscu bez budzenia podejrzeń. Wysiedli od razu pod domem dentysty i udali się w plener, ja te cholerne zęby szczerzyłam, a oni badali topografię terenu, bo wszyscy mieliśmy nadzieję, że tyły domów okażą się bardziej przydatne niż front.
No i rzeczywiście!
– Żaden problem – zaopiniowała Małgosia, wsiadając po powrocie z oględzin. – Ogródkami można przejść, żywopłociki mają, nic poważnego. Policzyłam budynki, ogrodnik jest ósmy, przed schodkami uschnięte sosenki leżą i stoi parasol plażowy. Zamknięty, ale widać, że żółto-czerwono-niebieski.
Witek wsiadł z drugiej strony.
– A ten parkan zasłania od ulicy – uzupełnił. – Może się tam mordować wzajemnie czterdziestu rozbójników i nikt tego nie zauważy.
– O ile nie będą za głośno krzyczeli – dołożyła Małgosia.
– Obejrzeliście drzwi?
– Zwyczajne. Klucz i tyle. W dodatku oszklone…
– Ale małymi szybkami!
– Nie szkodzi. Rękę wetkniesz, nie? Gwiazdowski da sobie radę. To jak, ściągamy ich?
Mogłam już przestać udawać, że nie umiem wyjechać.
– To od razu, póki wcześnie i wszyscy ludzie pracy, a dzieci w szkole. Dobrze, że zaczęliśmy o wschodzie słońca. Zaraz, Tadzio potrzebny…
Wetknęłam Witkowi komórkę i kazałam wypukać Tadzia. Był już w domu i nawet zdążył się przespać po nocnym dyżurze, właściwe przyrządy miał przy sobie, zabrał z pracy na wszelki wypadek. Witek poinformował go o sytuacji i umówił za pół godziny pod stacją benzynową. Równocześnie Małgosia ze swojej komórki mobilizowała pana Ryszarda i Julitę.
– Paski są? – spytałam, podjeżdżając pod pompę.
– Jakie paski? – spytał Witek.
– Te od pieczęci policyjnych.
– Są – powiedziała Małgosia.
– Nie wiem – powiedział Witek.
– Są – powtórzyła niecierpliwie Małgosia. – Specjalnie popatrzyłam.
– To trzeba im powiedzieć, żeby, jaki nóż wzięli. Scyzoryk, nożyczki…
Niepotrzebnie zajmowaliśmy się wyposażeniem włamywaczy, bo pan Ryszard przytomnie zadbał o wszystko, Julita zaś miała przy sobie nożyczki do manikiuru. Tadzio razem z wytrychami podrzucił na wszelki wypadek specjalny przecinak do sklejki.
W baku zmieściło mi się wszystkiego raptem jedenaście litrów.
Rozjechali się wszyscy, każdy w swoją stronę, i do Krzewca udała się wyłącznie para przestępców.