178038.fb2 Zapalniczka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 30

Zapalniczka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 30

Sobiesław Krzewiec, cokolwiek zdenerwowany dziwnymi i niezbyt jasnymi komunikatami od siostry, tak akurat zmierzający do ojczystego kraju, przyleciał na Okęcie około dziewiątej rano, wypożyczył samochód i do tejże siostry się udał, nie próbując juz nawet kontaktu telefonicznego. Trafił na chwilę, kiedy wychodziła z domu.

Podrzucił ją do aktualnego miejsca pracy, po drodze uzyskując rozmaite informacje. Dowiedział się, że jest odrażającym typem, niegodnym czyścić butów swojego brata, że tenże brat nie żyje, że niech nie próbuje nigdzie wyjeżdżać, dopóki wszystko nie zostanie załatwione, że suka i strzyga okropna trzasnęła brata, a siostra nijak nie może jej porządnie opisać, tyle, że czarna i czerwona, że może by się wreszcie raz na coś przydał i że bez jego podpisu, względnie ustnej zgody, rodzinny grób będzie niedostępny. Ponadto dom zamknęli, zaplombowali, to gliny takie podłe, i cokolwiek Mireczek posiadał, nawet tego zobaczyć nie można, a świńskie ryje, to znaczy ludzie, szkalują go wszelkimi siłami.

Z tego całego gadania nie wiadomo, co bardziej zgniewało Sobiesława, śmierć brata czy zaplombowanie domu, który jakby nie było w jakimś stopniu należał do niego.

– Mam gdzieś ich plomby – powiedział, rozzłoszczony. – Spać mogę byle gdzie, ale moje kasety tam są, negatywy, dyski, mnie to potrzebne, nie zamierzam czekać miesiącami na jakieś postępowanie spadkowe. Muszę wszystko odzyskać, po to w ogóle jechałem, nie będę tracił zleceń! Masz zapasowe klucze?

Z lekkim oporem Gabriela przyznała, że ma.

– Moje zapasowe zabrali, ale twoje leżą. Ten trzeci komplet. Razem z tym od ogrodu.

– Gdzie leżą?

– W kuchni. W szufladzie.

– Daj mi swoje klucze. Wrócę i wezmę, skoro ty nie masz czasu. Jeśli chcesz, twoje mogę ci odwieźć od razu.

Mimo głębokiej urazy i rozgoryczenia Gabriela myślała organizacyjnie.

– U Mireczka nie zamieszkasz, możesz u mnie. Weź od razu i moje zapasowe, te mi oddasz, a zapasowe sobie zostawisz, bo ja nie wiem, kiedy wrócę. I te moje zaraz mi przywieź, niech ja nie czekam w nerwach. Tu wysiadam, o, tu. Do furtki zadzwonisz, sama do ciebie wyjdę.

Nie z miłości do młodszego brata taką gościnność okazała. Decyzję podjęła błyskawicznie, mając go u siebie, zdoła pilnować. Inaczej znowu zniknie jej z oczu, a co od Mireczka weźmie, lepiej wiedzieć. I bez niego ani spraw spadkowych się nie załatwi, ani nawet tego grobu na Bródnie, a grób po pradziadkach, przedwojenny jeszcze, łaska boska, że jest, i w dodatku wymurowany. Musi zgodę wyrazić…

Sobiesław o grobach i spadkach na razie nie myślał, załatwił, co trzeba, dla świętego spokoju zwrócił siostrze klucze od razu i zajął się swoimi sprawami. Miał u brata materiały, nie tylko dyski, ale także stare negatywy, obecnie mu niezbędne, pamiętał o kilku drobiazgach, niegdyś zaniedbanych, dziś wręcz na wagę złota, bo chociażby, dla przykładu, drugi raz na takie dziwo nie trafi, przyroda nie zrobi mu grzeczności i nie zaprezentuje ponownie układu chmur, jaki nie miał prawa zaistnieć pod tą akurat szerokością geograficzną. Przytrafiło mu się jak ślepej kurze ziarno i teraz okazywało się bezcenne, musiał to znaleźć natychmiast. I nie tylko to.

Śmierć brata rąbnęła go nieźle, chociaż skłóceni już byli od lat. Nie tyle może skłóceni, ile wzajemnie sobie przeciwni, Sobiesław potępiał czyny brata i nie chciał mieć z nim nic wspólnego, Mirosław zaś miał pretensje, że młodszy brat nie aprobuje i nie pomaga, prawie się nie widywali, chociaż do połowy domu Sobiesław miał prawo, dołożył się kiedyś do kosztów. Na szczęście dla siebie rzadko bywał, przeważnie pętał się po świecie. Ale pomiędzy Syberią a Gibraltarem, Rodezją a Grenlandią jakoś Warszawę zawsze miał po drodze i stąd wziął się magazyn u brata.

Z policją postanowił skontaktować się później, najpierw odzyskać to, co najważniejsze. Mirkowi żaden pośpiech już życia nie wróci.

Wjechał w znajomą, ciasną uliczkę i zaparkował prawie na końcu, o cztery domy dalej. Po drodze zdążył się zastanowić, że zaplombowanego domu ktoś może strzec, diabli wiedzą jak tam było z tą zbrodnią, Gabriela wygadywała głupoty i na jej gadaniu nie należało się opierać. Znał dom, znał teren, postanowił dokonać swoich nagannych czynów od tyłu, od tej miniatury ogródka.

Wysiadł i przez cudze trawniki bez wahania podążył pod dom brata, zły jak diabli i ponury. Nie musiał liczyć budynków, trafił pod właściwe drzwi, odruchowo stwierdził, że ten cholerny parasol plażowy jak stał od zeszłego roku, tak stoi nadal, po czym popatrzył uważniej. Drzwi jak drzwi, też się nie zmieniły, tyle, że widniały na nich paski papieru z jakimś oficjalnym nadrukiem.

Wszystkie były przecięte.

Przez chwilę Sobiesław usiłował sobie przypomnieć, co wie o postępowaniu policji w takich wypadkach. Jeśli z jakiegoś powodu wchodzą do zaplombowanego domu albo mieszkania, zrywają te swoje parszywe paski czy nie? Tak zwyczajnie, szarpnięciem? Czy może przecinają je równiutko i delikatnie, jak tu…?

I w ogóle, po co wchodziliby tędy? Dla nich prościej chyba od frontu?

Klucze nie brzęknęły mu w ręku, zawahał się, zanim spróbował je włożyć do zamka, nacisnął klamkę.

Drzwi okazały się otwarte.

Cichutko, bezszelestnie Sobiesław wszedł do środka, wstrzymał oddech i posłuchał. Z góry dobiegały jakieś nikłe dźwięki. Złodzieje…? Korzystają z pustki w domu…? Policyjne plomby mają w odwłoku, to pewne…

Zaniepokoił się, bo jego rzeczy leżały właśnie na górze, i wciąż bezgłośnie jął wchodzić po schodach. Dotarł na podest. Dźwięki było słychać w pokoju gościnnym, za pokojem gościnnym zaś znajdowała się jego własna ciemnia, prywatne, osobiste sanktuarium. Tam ktoś był. Delikatnie popchnął uchylone drzwi, stanął w progu i ujrzał złoczyńcę.

Pochylony nad szafeczką przy tapczanie, gmerał w niej pośpiesznie. Młody, to było widać. Szczupła sylwetka w jakichś dziwnych, zapewne starych, zbyt obfitych, obrzęchanych, niebieskich dżinsach, w grubym, wełnianym, wyraźnie za dużym, brązowawym swetrze, w idiotycznej, zielonej czapeczce na głowie, kretyński zestaw kolorów… Tyle Sobiesław zdążył stwierdzić, złoczyńca wyprostował się, odwrócił, wypuszczając z ust sylabę „pa…", dostrzegł postać w drzwiach i zamarł.

Sobiesław również zamarł, śmiertelnie zaskoczony. Na ułameczek sekundy to „pa" skojarzyło mu się z pożegnaniem, złodziej na widok właściciela kradzionych przedmiotów beztrosko mówi „pa, pa, do widzenia", powinien może jeszcze rączką pomachać usuwając z pola widzenia głupiego natręta… Skojarzenie znikło, zaskoczenie zostało.

Julita i pan Ryszard udali się na miejsce przestępstwa dwoma samochodami, każde z nich swoim, tak na wszelki wypadek, bo nie mieli czasu uzgadniać szczegółów. Zaparkowali tylko w różnych punktach, w pewnej odległości od domu ofiary i dalej poszli piechotą. Bez trudu odnaleźli stary parasol plażowy i drzwi z paskami.

Klucze od Tadzia, bardziej zasługujące na miano wytrychów niż kluczy, okazały się znakomite, zamki w drzwiach nie stawiły żadnego oporu. Paski przecięła Julita, zgodnie ze swoim charakterem równiutko i czyściutko. Bez przeszkód weszli do środka.

Nikt tam specjalnie nie starał się sprzątać, miejsce zbrodni, zatem woleli omijać wzrokiem, patrząc raczej ku górze. Metodyczne przeszukanie kuchni, szaf w przedpokoju, salonu i gabinetu nie dało pożądanych rezultatów, zapalniczki nigdzie nie było. Spenetrowali maleńką piwniczkę prawie pozbawioną zakamarków, też bez skutku. W końcu weszli na górę.

Sypialnię pana domu łatwo było rozpoznać. Także garderobę, łazienkę i jeszcze jeden pokój, robiący wrażenie zapasowego. Niewątpliwie gościnny. Wszędzie stały jakieś meble, szafki, regały, komódki, półki na książki, książek w ogóle w całym domu było dość dużo, nie brakowało także wazonów, doniczek z kwiatami, ozdobnych pudełek i szkatułek, dwa barki, jeden na dole, a drugi na górze, zawierały w sobie liczne napoje. Julita i pan Ryszard, racjonalnie podzieliwszy przestrzeń pomiędzy siebie, zaglądali wszędzie tam, gdzie cholerna zapalniczka mogłaby się zmieścić. Pokój gościnny został im na koniec.

– Tu są jakieś drzwi – oznajmił pan Ryszard, popukując w wytapetowaną ścianę. – Kawałek poddasza chyba wykorzystali. Zajrzę tam, a pani tutaj…

Drzwi do kawałka poddasza okazały się zamknięte, c0 wydawało się o tyle dziwne, że policja powinna była wszak przeszukać cały dom zbrodni. Widocznie jednak nie wydawało im się to niezbędne, bo te zamknięte drzwi zostawili w spokoju. Sprawca czynu z pewnością tam nie siedział.

Pan Ryszard pomęczył się chwilę przy dwóch zamkach, po czym owe drzwi otworzył.

– Ciemnia fotograficzna – zaraportował tuż za progiem. – Gdzie on tu, palant, ma normalne światło…?

Julita zostawiła mu ciemnię i zmartwiona i zdenerwowana jęła grzebać w umeblowaniu ostatniej nadziei. Szafka na odzież, półki, wieszaki, szufladka… nic. Nic, jeśli nie liczyć jakichś resztek, paski damskie i męskie, wiszące na drzwiczkach, na sznurku, który się właśnie urwał i wyleciał jej z palców, paski zjechały na podłogę, pobrzękując klamerkami. Klosz od lampy luzem, Julita zajrzała do niego i na nogi posypały jej się jakieś małe, lekkie, suche bryłki, jakby pestki brzoskwiń albo zaschnięte na kamień wiśnie. Albo kawałki kory. Klosz był ich pełen.

Rozczarowana, zajrzała do ostatniej szafki, małej, niskiej, przy kanapie. Gliniany garnek, pusty i wyszczerbiony. Popielniczka. Ranne kapcie bez pięt, chyba męskie, bo duże. Mechaty pasek od szlafroka. Dwa pudełka zapałek, pół świecy, kalendarzyk kieszonkowy, nawet nie spojrzała, z którego roku, bo zapalniczki z pewnością w sobie nie mieścił. Zwinięta w kłębek damska halka z czarnej koronki. Nic poza tym. Kanapa. Zaraz, kanapa…

Pod kanapą i za kanapą było pusto, jeśli nie liczyć wielkiej, zdechłej muchy, ale Julicie przyszło na myśl, że może ta kanapa jest otwierana. Zawiera w sobie pościel, w pościeli można schować dowolny przedmiot. Trzeba ją otworzyć, pan Ryszard jej pomoże.

Wyprostowała się szybko ze słowami „panie Ryszardzie, czy może mi pan pomóc?" na ustach, ale z całego zdania pozostało jej tylko to „pa", a i to wybiegło z rozpędu. Reszta zamarła.

W drzwiach pokoju stał nieboszczyk. Zamordowany, prawie w jej oczach, pan Mirek. Julicie odebrało głos i wszelkie inne zdolności.

Nieboszczyk poruszył się pierwszy, uczynił krok do wnętrza. Padło na niego jaśniejsze światło i uwidoczniło pomyłkę, to nie był pan Mirek, tylko ktoś bardzo do niego podobny, ale Julita nie zdążyła tego zarejestrować. To znaczy oko jej i umysł owszem, ale reszta fizjologii pozostała spóźniona.

Pan Ryszard właśnie stwierdził, że oświetlenia ciemni nie może znaleźć, i zdecydował się poprosić Julitę o zapalniczkę, sam nie miał, bo nie palił. „Pa" nie usłyszał. Wyszedł z tapetowanych drzwi dokładnie w momencie, kiedy Julita zachłysnęła się, postąpiła gwałtownie krok do tyłu i z całej siły wlazła mu obcasem stępora na nogę.

Rozdzierający okrzyk pana Ryszarda zagłuszył inne dźwięki i w mgnieniu oka nastąpiło okropne zamieszanie. Mimo iż uczestniczyły w nim tylko trzy osoby, przypominało coś w rodzaju wybuchu, potężne uczucia zawarczały w powietrzu, gniew i oburzenie Sobiesława, zaciętość, przydusić złodziei, śmiertelne przerażenie Julity, wymieszane z natychmiastową myślą, że to jednak nie trup, i eksplozją paniki, że może gliniarz, ale dlaczego taki podobny do trupa, skomplikowane doznania pana Ryszarda, wzbogacone dolegliwością czysto fizyczną, do tego pełna sprzeczność zamiarów, poglądów i chęci. Uciekać błyskawicznie, tu przeszkoda w postaci przydeptanej nogi, pan Ryszard uciekać mógłby tylko w podskokach, zatrzymać, strzelić w ryja, odebrać łupy, schować się, wyjaśnić, załatwić polubownie, poddać się, przeciwnie, walczyć! Każda z trzech osób dysponowała ogromem emocji wystarczającym dla osób dziesięciu i wszystko to razem zderzyło się ze sobą.

Nikt jednakże nie znajdował się w tym domu legalnie i dodatkowo zadziałał odruch, dla wszystkich ten sam. Można powiedzieć, ziarenko zgody. Nasionko porozumienia.

Oba przyrodnicze elementy wykiełkowały ekspresowo.

Bezwiednie wszyscy ściszyli glos, dzięki czemu jeszcze przez długą chwilę trudno im było wzajemnie się zrozumieć. W odbieraniu łupu Sobiesław napotkał trudność nieprzezwyciężoną, mianowicie żadnego łupu złodzieje nie mieli. Gorzej, chłopak w dżinsach okazał się piękną dziewczyną, zaś od walnięcia dziewczyny ręka by mu uschła. Tego drugiego, owszem, mógłby, facet solidnej postury, ale chyba poszkodowany, z bolesnym wyrazem twarzy trzyma się za stopę, nie kopie się leżącego!

Julita, mimo wybuchu paniki, połapała się w sytuacji, trudno jej było tylko ubrać myśl w słowa. W szeptanej awanturze na plan pierwszy wybiło się gorączkowe zdanie:

– To ten brat, panie Ryszardzie, to ten brat! Jezus Mario, co robić, to ten brat! Mówię panu, to ten brat! Jestem pewna, to brat!

W tle brata, niejako w charakterze podkładu muzycznego, brzmiały wypowiedzi przeplatające się wzajemnie:

– Hieny cmentarne, cicho, nic nie mówmy, wszystko jest przeciwko nam, niech mnie gliny łapią, a nie popuszczę, ani słowa, nawiewać, o Boże, przepraszam pana, czego tu, moja własność, co pani mówi, żywego okradacie, dokumenty niech pokaże, jazda, dowody pokazywać, skoro brat, to ja nie wiem…

Między słowami zrozumiałymi plątały się wymamrotane i wysyczane fragmenty niezrozumiałe, ale nimi już nikt się nie przejmował. Komunikat o bracie górował nad resztą i wreszcie wygrał batalię.