178038.fb2 Zapalniczka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

Zapalniczka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

Różnił się ten Sobiesław od Mirosława. Pan Mirek już by brylował, już by się starał robić dobre wrażenie, już by udawał, że świetnie się czuje i chce koniecznie uszczęśliwić wszystkich i podobać się każdemu. Już by komplementował, co najmniej Martę i Julitę, a możliwe, że nawet mnie, nie wspominając o Małgosi. Sobiesław milczał i czekał w cierpliwym skupieniu.

Poszłam do pracowni, przyniosłam cholerną zapalniczkę i postawiłam na stole, od czego wszyscy nieco zdrętwieli.

– To jest kość zgryzoty źródło zarazy, przyczyna kretyństwa i robak w naszym wspólnym ciele – oznajmiłam uroczyście. – Przedmiot bezwiednej kradzieży. Gliny o nim nie wiedzą.

Sobiesław patrzył na wspólnego robaka bez żadnego widocznego wrażenia.

– Byłbym szczęśliwy, gdyby udało mi się cokolwiek zrozumieć – wyznał jakoś dziwnie beznadziejnie.

– Ciotka, opamiętaj się – powiedziała Małgosia. – Pan nas ma za wariatów.

– I wcale mu się nie dziwię – mruknął Witek znad salonowego bufetu.

– Początek afery – uparłam się. – Uważam, że należy zacząć od początku, bo od końca się nie da. Na końcu robimy za złoczyńców, a na początku za pokrzywdzonych. To znaczy, za pokrzywdzoną ja, a wy jak sobie chcecie.

Zostałam grzecznie poproszona o zamknięcie gęby i zapewne słusznie. Ciężar pierwszych wyjaśnień wzięła na siebie Małgosia, później wtrąciła się Julita, następnie pan Ryszard. Kiedy dopuszczono mnie do głosu, Sobiesław patrzył już zupełnie inaczej i słuchał z żywym zainteresowaniem, podszytym lekką zgrozą. Wziął do ręki zapalniczkę i obejrzał ją ze wszystkich stron.

– Więc to państwo go znaleźli… – popatrzył na Julitę. – Siostra opisywała panią chyba jakoś inaczej… I rzeczywiście, rozumiem, wmieszali się państwo w zbrodnię wyłącznie przez ten przedmiot…

– I w dodatku to wcale nie jest ten przedmiot, tylko inny – przypomniałam z irytacją. – Skąd to się w ogóle wzięło u pańskiego brata? To nie jest rzecz na każdym kroku spotykana.

– Nie mam pojęcia. Stało chyba na regale już od ładnych paru lat, sześciu albo ośmiu, wpadło mi w oko, jak się Mirek domem chwalił, pokazywał, co i gdzie urządził. Zły byłem wtedy, nie chciałem patrzeć, więc ledwo zauważyłem, ale wiem, że stało. Kupił może…?

Zaprotestowałam energicznie.

– Mowy nie ma. Żaden z was, ani pan, ani pański brat, za młodzi jesteście obaj. Doskonale pamiętam, ze trzydzieści lat temu, ja też wtedy byłam młoda, sprzedawali to w Illum, w Kopenhadze. Sprzedawali…! Za duże słowo, raz sprzedali i cześć, w Ilium miewali wyłącznie przedmioty artystyczne, po parę egzemplarzy, a niekiedy tylko po jednym, na przykład meble Jacobsena, to najdroższy sklep w całej Danii. Moda na stołowe zapalniczki panowała wtedy dość krótko, a takiej jak ta nie widziałam nigdzie.

– Może dostał od kogoś w prezencie…?

– To możliwe. W końcu ja też swoją dostałam w prezencie.

Sobiesław obracał w dłoniach zapalniczkę, a reszta towarzystwa wpatrywała się w niego jak sroka W gnat. Spróbował ją zapalić, bez rezultatu, odstawił wreszcie na stół.

– Nie, pochodzenia tego nie zgadnę, za mało wiem o własnym bracie. Ona się nie zapala?

– Chyba nie ma gazu. Nie próbowałam jej napełniać, na wszelki wypadek, bo swoją napełniałam mnóstwo razy, rzadko wprawdzie, ale jednak, jako stała klientka, w takim specjalnym sklepie, bardzo dobrym. Tej wolałam nie. Może pan ją sobie zabrać.

Sobiesław pokręcił głową.

– Szczerze mówiąc, nie chcę. Nie mam do niej serca, a skoro zniknęła z domu brata, co z całą pewnością moja siostra zauważyła, nie powinna się chyba teraz nagle odnaleźć? Mieszkam chwilowo u siostry, nie mam gdzie tego schować.

– Czy to znaczy – zaczęła z determinacją Julita – że na policję…?

– Co na policję?

– Pan nie pójdzie…?

– Pójdę, oczywiście. Nie obejdzie się bez tego. Jeśli nie pójdę, sami mnie wezwą.

– Ale… Czy pan im powie…

Małgosia straciła cierpliwość.

– Niech pan mówi wprost, czy pan pójdzie zawiadamiać o podejrzanych, których pan zastał w domu, na miejscu przestępstwa! Nas to wszystkich interesuje.

Sobiesław z wyraźnie widoczną niechęcią oderwał wzrok od Julity.

– Musiałbym się przyznać, że też tam byłem, nie? Nie zabiłem własnego brata, są dowody, że mnie nie było, ale teraz mataczę, prawda? Uczepią się, jak rzep psiego ogona, a ja nie mam czasu na głupoty!

– To właściwie, dlaczego zgodził się pan jechać z nami? – spytał z grzecznym zainteresowaniem pan Ryszard.

– Bo nic nie mogłem zrozumieć. Państwo mi jakoś pasowali i równocześnie nie pasowali… – tu Sobiesław zakłopotał się nagle. – Może chciałem sam do czegoś dojść… Pan by nie chciał? Zły pan na brata czy nie, ale zawsze to brat! I ktoś go kropnął, to, co, usiądzie pan na przypiecku i warkocze będzie zaplatał?!

Wyobrażenie pana Ryszarda, siedzącego na przypiecku i zaplatającego warkocze, było tak wstrząsające, że na dobrą chwilę odebrało nam mowę. Musiałby przedtem zwariować i znaleźć się w Tworkach. Czy w Tworkach mają przypiecki…? I, na litość boską, skąd wziąłby warkocze…?!

Nieskłonny do paranoi pan Ryszard pierwszy odzyskał równowagę.

– No nie, rozumiem, też bym spróbował powiercić. W złą stronę pan zaczął…

– To już widzę.

– A nad nami głupi problem ciągle wisi. Rozumie pan, denerwuje człowieka. Niby nic, drobiazg, ale tu ofiara zabójstwa, tu podejrzeniami aż grzmi, cała afera, a drobiazgu ciągle nie ma. Jak taki kleszcz siedzi, no i co? Nie wydłubać? Pani Joanna ma rację, źródło zarazy, ja do końca życia będę miał zgryzotę…

– Kamień w nerkach – podsunął uczynnie Witek znad bufetu.

Pan Ryszard nie chciał nerek, wolał kamień w woreczku żółciowym. Nie wnikaliśmy w przyczyny jego upodobań, ale wszyscy poparli poglądy. Co, do tysiąca piorunów, stało się z tą cholerną zapalniczką? Nie spodobało jej się u mnie i sama gdzieś poszła? Rozzłościłam się nagle.

– Do diabła z takim wymiarem sprawiedliwości! W końcu, o co chodzi? Zabiliście go? Nie. I nikt z nas! Ukradliście mu coś…?

– Zapalniczkę…

– Gówno! Odebraliście moją! I teraz też, paski, pieczęcie, niech szlag trafi paski i pieczęcie! To jest w ogóle nic, w normalnym kraju powiedziałoby się o tym policji i policja by odbierała ukradzione, nikt tu żadnego przestępstwa nie popełnił…!

– Toteż właśnie…

– No to przecież właśnie mówię! U nas się łapie niewinnego, życie będziemy mieli zatrute, każdy świadek tydzień traci, żeby przez pięć minut zeznawać, że nic nie wie! A jeśli jeszcze, nie daj Boże, będą jakieś naciski odgórne, areszt mamy jak w banku, co najmniej czterdzieści osiem godzin albo nawet lepiej, nie zabezpieczą śladów, ta jakaś ślepa komenda uprze się przy numerze samochodu, pańska siostra rozpozna Julitę… a tam Julitę, mnie, Małgosię, Martę, Anię Lewkowską, każdą osobę, którą jej podstawią, prokurator się ucieszy, że to nie mafia, da nakaz, sędzia wyda byle jaki wyrok, żeby się pozbyć sprawy, i już mamy przechlapane. Skąd mam wiedzieć, na kogo trafimy…

– Ten komisarz na idiotę nie wygląda – wtrąciła delikatnie milcząca dotychczas Marta.

– Nie wygląda, ale jakiś zacięty. Awans chce dostać albo, co. Czy ja wiem…

– Ale przecież znasz tego jakiegoś, który ma więcej rozumu…

– Ale go nie ma! I nawet nie spytałam, gdzie się podziewa!

– Dlaczego nie spytałaś?

– Żeby nie budzić podejrzeń – wyznałam ponuro po chwili zastanowienia. – Niewinny protekcji nie szuka. Górskiemu powiedziałabym prawdę… No dobrze, spytam o niego przy najbliższej okazji, a dopóki go nie ma, siedźmy cicho.