178038.fb2
Dał spokój technice, która tak skandalicznie poskąpiła mu pomocy, i przerzucił się na papiery.
Kasia Sążnicka odwaliła potężną robotę, aż się Wólnicki zdumiał. Prawie nie uwierzył własnym oczom. Nie był wszak jedynym dostarczycielem lektury, zaskoczył go zapał, z jakim pogrążyła się w tym całym ogrodniczym śmietniku, odsuwając na bok wszelkie inne dokumenty. Kasia miała dobre serce, widząc wyraz twarzy Wólnickiego, dobrowolnie j bezzwłocznie jęła wyjaśniać sprawę.
– Nie zauważyłeś, co mi dajesz? Tu zdjęcia są, cała kupa. Chłopak jak brzytwa, ja mam słabość do takich, przyjrzyj się, Mefisto! Diabeł mu z twarzy wychodzi, ale powiem ci, że sztuczny, taki trochę na siłę robiony, znam się na tym, bo mój mąż też z tych samych, tyle że on prawdziwy. Z natury. Iskier sobie nie musi dokładać, a ten twój denat przysięgnę, że wygląd wykorzystywał i przemocą z siebie ognie krzesał, bo dziewczyny na to lecą. Też bym poleciała, gdyby nie to, że dorwałam sobie własnego i już nie muszę. Z ciekawości się za tę makulaturę złapałam i proszę, mądrzejsza jestem niż myślałam, dobrze zgadłam. Kanciarz rekordowy, oko bieleje, kit wciska na wszystkie strony, a prawdą by się chyba udusił!
Z całego serca i z wielkim ogniem pochwaliwszy gust Kasi, Wólnicki chciwie zażądał rezultatów szczegółowych. Zostały mu przekazane w słowach możliwie prostych, dostępnych najtępszemu nawet umysłowi.
– Na płci podzieliłam. Chciałeś, nie?
Chcieć Wólnicki chciał, ale z niejakim osłupieniem popatrzył na dziewięć stosików i stosów rozmaitej wielkości, które Kasia starannie wyrównywała na swoim biurku. Zajmowały całą jego powierzchnię, choć każdy wyglądał mizernie. Na litość boską, wydawało mu się, że płci jest dwie, chyba, że Kasia uwzględniła także kochających inaczej, ale to i tak do dziewięciu byłoby daleko.
Kasia nie skąpiła wyjaśnień.
– Korespondencja prywatna, baby, faceci. Rachunki, on płacił, rachunki, jemu płacono, oddzielnie baby, oddzielnie faceci. Służbowe. Rachunki domowe. Naukowe czy jak to nazwać, analizy z gatunku botanicznych. Skandal. To właśnie z tego wychodzi mi cholerne świństwo. Popatrz sam, nic tu nie jest kompletne i porządne, to strzępy i moim zdaniem pozostawione przez niedbalstwo, ale można się z nich połapać, o co chodzi. No, szczęśliwie działał na małą skalę.
Wólnicki natychmiast przypomniał sobie zapłakaną laborantkę Elizę i ucieszył się, że mniej więcej rozumie sedno rzeczy. Kasia potwierdziła okropne przypuszczenia, ze wszystkiego wynikało, że nieboszczyk uprawiał nader osobliwą działalność ogrodniczą, nazywało się to usuwaniem bezużytecznych i niszczeniem szkodliwych roślin, a de facto było czymś idealnie odwrotnym. Zarabiał na tym podwójnie, za usuwanie i niszczenie płacono mu wprawdzie skromnie, ale za to klienci, którym owej szkodliwości dostarczał, bulili niezły szmal. Kameralna afera, jak w pysk strzelił! Kant wychodził na jaw najwcześniej po roku, a bywało, że po dwóch i trzech latach, zaś roznoszenie zarazy miało swój paragraf w kodeksie karnym. Przez moment Wólnicki czuł ulgę, iż roznosiciel nie żyje, bo z paragrafami dotyczącymi przyrody nie miał dotychczas do czynienia i nie wiedziałby nawet, do kogo z tym lecieć. Wydział zabójstw nie zajmował się florą.
– Korespondencji prywatnej tyle, co kot napłakał – streszczała nadal Kasia. – Ludzie teraz nie piszą na papierze, tylko mailują, esemesują, dzwonią i w ostateczności faksują, ale trochę jest. Głównie na zdjęciach, o, popatrz, tu dziewucha w doskonałym stanie, kocha go, a tu zdechła irga, aż się dziwię, bo to mocna krzewinka. Powiększenie, jakiś pasożyt po niej lata, z tyłu groźba karalna, ten ktoś mu tego nie daruje, ale bez podpisu, też się dziwię, że to trzymał, bo powinien był od razu zniszczyć. Więcej mówią rachunki, a najwięcej notatki, jakaś Wiwien przez wu, nazwiska nie ma, ale są telefony…
W wielkim skupieniu Wólnicki poczynił sobie dwutematyczne zapiski, w jednej rubryce dziewczyny w drugiej płeć męska, przy czym płci męskiej dotyczyły wyłącznie rachunki, z czego można było wnioskować, iż uczucia świętej pamięci pana Mirka nie prezentowały żadnych zawirowań. Wśród dziewczyn natomiast wątpliwości budził wiek i żadna pewność w kwestii rodzaju kontaktu nie istniała, taka na przykład pani Dobromira Wojtczak równie dobrze mogła być spragniona gorących uścisków młodzieńca, jak i tawuły pojedynczolistnej, która jej zmarniała, zamiast bujnie wyrosnąć.
Kiedy uświadomił sobie, ile osób musi sprawdzić, zrobiło mu się trochę słabo. Odrobiną nadziei błyskały nazwiska, powtarzające się częściej, zorientowana świetnie w rodzaju roślin Kasia posłużyła pomocą, bo rzadsze i droższe miały prawo budzić większe namiętności, i na pierwszym planie znalazło się sześć osób. Trzy baby i trzech facetów. Od nich należało zacząć tę galerniczą pracę.
O, nie, nie dostał Wólnicki dostatecznego personelu. Taki drobiazg, jak jedno zabójstwo zwyczajnego faceta, ani to mafia, ani polityk, ani miliony w grę nie wchodzą, ani seryjny morderca, któż by dla głupstwa zupełnego zatrudniał tłum funkcjonariuszy! Ma sobie dać radę własnymi siłami i cześć.
Wólnicki spochmurniał, zaciął się i bez chwili zwłoki przystąpił do dawania sobie rady nadal własnymi siłami.
W starym fotelu pana Mirka mojej zapalniczki nie znaleziono.
Pan Ryszard, zły i zmartwiony, wrócił do domu, Julita z Sobiesławem zostali sami.
Mieniem zgasłego w kwiecie wieku brata Sobiesław nie przejmował się wcale, spadek niewiele go obchodził, ale przedziwna kradzież denerwowała go niewymownie. Hipotetyczna kradzież, bo w końcu istniał cień wątpliwości, to całe towarzystwo mimo wszystko mogło się mylić i nie Mirek podwędził zapalniczkę klientki, tylko ktoś inny. Sobiesław przyjąłby zapewne taką wersję, wzruszył ramionami i nie zawracał sobie głowy głupim podejrzeniem, gdyby nie Julita.
Sobiesław był fotografikiem utalentowanym, miał rentgen w oczach, od pierwszej chwili wydało mu się, że zawartość bułowatego stroju kontrastuje z opakowaniem rażąco i stanowi coś ciekawego. Poczuł się żywo zainteresowany. No i wyszło to na jaw od razu, w środku rzęchów tkwiła dziewczyna, która z miejsca obudziła w nim zachwyt. Zachwyt niejako obiektywny, natury zawodowej, jak piękny przedmiot, piękny meszek na listku, piękny robaczek…
Uparcie nie zamierzał tracić jej z oczu i bez żadnego trudu sam w siebie wmówił gwałtowne pragnienie wyjaśnienia sprawy. Dwóch spraw nawet, zabójstwa brata i tej idiotycznej kradzieży. Koniecznie musiał poznać wszystkie szczegóły, bo przecież nie było go przy niczym, a ona właśnie wręcz przeciwnie, uczestniczyła w wydarzeniach osobiście, bardziej niż ktokolwiek inny, i tylko ona mogła udzielić ścisłych informacji…
Równie zręcznie Julita wmówiła w siebie obowiązek przekazania pełnej wiedzy bratu ofiary. Elementarna przyzwoitość wymagała od niej szczerych zeznań, nie łgarstw, jak dla policji, policja mogła się wypchać i szukać sprawcy bez jej udziału, ale tu wszak wchodziły w grę emocje prywatne, uczucia rodzinne i tym podobne doznania. Powinna oczywiście wszystko mu powiedzieć, ale, na litość boską, przecież nie w tej chwili! Nie może pokazać się między ludźmi z takim chłopakiem w takim stroju! Umyć się, chociaż po grzebaniu w śmieciach i kurzu, przebrać, odzyskać własny wygląd!
Przez długą chwilę Sobiesław nie mógł zrozumieć, dlaczego ona tak gwałtownie protestuje przeciwko rozmowie natychmiastowej i uparcie domaga się dwóch godzin antraktu. Uległ w końcu, pomyślawszy, że i tak pewnie będzie musiał zostać tu dłużej niż przewidywał pierwotnie, co najmniej do pogrzebu Mirka, później zaś Gabriela wczepi się w niego pazurami ze względu na postępowanie spadkowe, w porządku, wobec tego wykorzysta ten czas wszechstronnie. Teraz odwali policję, potem się spotka z dziewczyną, udadzą się dokądś na wspólny posiłek, a na pracę zawodową będzie miał całą noc. Zdąży, nie ma obawy.
Dał jej, zatem te dwie godziny, przezornie tylko odprowadziwszy ją do domu dla sprawdzenia, gdzie mieszka. Odprowadzanie wypadło o tyle osobliwie, że każde z nich pojechało oddzielnym samochodem…
Wólnicki z rozpędu poszedł drogą najmniejszego oporu. Wziął na tapetę wszystkich, których mu Kasia z papierów wygrzebała, swoim trzem pomocnikom, zdobytym siłą i podstępem, nakazując pytać tylko o jedno: o niedzielny wieczór. O alibi. Alibi musiało być rzetelne, bo tylko całkowita pewność w tej kwestii pozwalała mu ograniczyć nieco straszliwy tłumy potencjalnych sprawców. Później już na spokojnie mógłby się zająć tymi, którzy alibi nie posiadali.
Zastosowawszy metodę niejako geograficzną, bez względu na ciężar podejrzeń, grunt że jedno od drugiego blisko, w niewielkim, akurat mniej podejrzanym, ogrodnictwie na Dawidach, iglaki i krzewy ozdobne, dopadł niezbyt ważnej osoby, niejakiej Anny Brygacz, właścicielki. Zlekceważyłby Annę Brygacz, która w papierach denata mignęła ledwo jeden raz, gdyby nie to, że miał ją po drodze między ważniejszymi. W chwili, kiedy jej dopadł, zadzwoniła mu komórka. Przyglądając się damie w średnim wieku o posturze żylastego krasnoludka, odebrał informację.
– Zgłosił się brat denata, Sobiesław Krzewiec. Jest w komendzie.
– Niech czeka – rozkazał bez namysłu. – Za pół godziny będę. Góra trzy kwadranse.
Anna Brygacz do roli wielbicielki Mirosława jakoś mu nie pasowała, ale drobne straty finansowe poniosła i siłę w ręku mogła posiadać. W obliczu iglaczków i krzewów posługiwanie się sekatorem musiała mieć nieźle opanowane, a coś w wyrazie twarzy wskazywało na zaciętość. Nie zamierzał zostawiać jej odłogiem, ani też drugi raz w dzikich korkach jechać na odległe peryferie miasta.
– Policja, wydział zabójstw, komisarz Janusz Wólnicki – przedstawił się pośpiesznie. – Gdzie pani była w ostatnią niedzielę pomiędzy godziną osiemnastą a dwudziestą?
Zdumienie Anny Brygacz wystrzeliło pod niebiosa.
– Tu byłam, to znaczy w domu, ja tu mieszkam – odparła, odruchowo czyniąc gest w kierunku budynku mieszkalnego, widocznego na skraju zieleni. – O co chodzi? Wydział zabójstw? Nikt tu u mnie nikogo nie zabijał!
– Kto to może poświadczyć?
– Nie wiem. Wszyscy. Zaraz, co poświadczyć? Że nikt nikogo nie zabijał?
Wólnicki uświadomił sobie nagle, że z pośpiechu działa metodą zaskoczenia i zawahał się. Metoda wydała mu się niezła, ograniczała jednak nieco zakres uzyskiwanej wiedzy. Szybko postanowił ją zmodyfikować.
– Poświadczyć, że pani była w domu.
– No to mówię, wszyscy. Brat z bratową przyjechali, kuzyn mi tu podlewał, moja pracownica, ona tu mieszka, ale nie, zaraz po szóstej do miasta pojechała, ale potem sąsiad przyleciał, krzewinki na grób mu obiecałam, razem wybieraliśmy. Wszyscy żywi do tej pory.
– Pani miała kontakty z Mirosławem Krzewcem…
Żylasty krasnoludek prychnął nagle wielkim gniewem.
– Kontakty, kontakty… Miałam, ale już nie mam. Wielkie mi kontakty, raz się zdarzyło, każdy się może narwać, nie? Pan mówi, o co chodzi, bo mnie tu właśnie tuje przywieźli i muszę odebrać, na głupstwa nie mam czasu! Jeszcze mi tylko, Krzewca brakuje!
Ton głosu pani Brygacz sprawił, że Wólnicki doznał wybuchu podejrzeń. Ponadto jej szybki obrót głowy, rzut oka w głąb zieleni, zaiskrzyły mu w umyśle.
– Skąd pani w ogóle wzięła tego pana Krzewca?
– Wandziu! – wrzasnęła pani Brygacz głośniej może niż było potrzeba.
Spośród krzewów wynurzyła się dziewczyna w portkach od dresu i podkoszulku, przegarnęła ramieniem włosy i zatrzymała się, spoglądając z niechęcią. Pani Brygacz wskazała ją gestem brody.
– Naraiła mi go. Niech panu sama powie, skąd jej się przyplątał. Nie wiem, na co on panu, ja z nim więcej do czynienia mieć nie będę i nikomu nie radzę. Pan sobie z nią pogada.
Wólnickiego zaskoczyła aparycja dziewczyny. W roboczej odzieży, bez żadnego makijażu, umazana nieco ziemią, nie była piękna, ale w jakiś tajemniczy sposób urodziwa. Wulgarnie urodziwa, nachalnie i agresywnie, miała w sobie coś wściekle kuszącego. Zapewne seks. Rwała oko. Nie pasowała do orszaku podrywacza, to raczej za nią powinien ciągnąć orszak ogłupiałych samców.
Wólnickiemu się nie spodobała, poczuł w sobie opór przeciwko orszakowi, także przeciwko rwaniu, może, dlatego, że tak okropnie brakowało mu czasu. Wziął dobre tempo, błyskawicznie sprawdził dokumenty osób obecnych na miejscu, zapisał nazwiska wymienionych przez panią Brygacz świadków, stwierdził, że Wandzia na niedzielny wieczór nie ma alibi i przyprawił ją o atak nerwowy informacją o śmiertelnym zejściu Mirosława Krzewca. Okazjonalnie zdobyty komunikat, iż pan Krzewiec, jako ogrodnik, zawodził nadzieje, już go wcale nie zdziwił, aczkolwiek ciężko zszokowana Wandzia stanowczo temu przeczyła. Nic podobnego, poznała pana Krzewca już dość dawno w szkółce u takiego jednego i nikt o nim złego słowa nie mówił, a pan Krzewiec w ogóle był operatywny, o wszystko się umiał wystarać i dysponował szerokim wachlarzem towaru, i to niemożliwe, niemożliwe, żeby nie żył, to na pewno jakaś okropna pomyłka…!
Konieczność rozszarpania się na kilka części do reszty zawisła Wólnickiemu kamieniem u szyi. Już wiedział, że będzie musiał tu wrócić. Ta cała Wandzia zaświeciła nagle własnym blaskiem, pierwsza, która bez zastrzeżeń chwali denata, i to, z jakim ogniem, bezwzględnie musi ją przesłuchać, tam już czeka brat Mirosława, zdawało się, że niedostępny, a tu proszę, znienacka się znalazł! Do sprawdzenia pozostaje alibi Anny Brygacz… No nic, znajdzie na to czas, nie przyśle sierżanta, sam to załatwi!
Zostawił na razie odłogiem zdenerwowaną Wandzię i ruszył do komendy.
Sobiesław uciął sobie pogawędkę z policyjnym fotografem. Obaj z przypadkowego spotkania byli nadzwyczajnie zadowoleni, dla fotografa Sobiesław był mistrzem, dla Sobiesława fotograf ewentualnym źródłem poufnych informacji, obaj mieli nadzieję czegoś się od tego drugiego dowiedzieć.
Obu się w pewnym stopniu udało. Sobiesław bez żadnego oporu wyjawił koledze po fachu tajemnicę światła przy zbliżeniach, niby nic i powszechnie znane, ale jednak sam dokonał dodatkowego natchnionego odkrycia, fotografowi zaś z przejęcia i emocji Wyrwało się trochę za dużo o podejrzanych. Samochód podobno na miejscu zbrodni widziano, jakiś Ryszard Gwiazdowski nim jechał, chociaż nie jest to pewne, bo samochód należy do warsztatu niejakiego Gwasza, poza tym na ulicy ten samochód był widziany a nie pod domem zbrodni i w ogóle ciemno było… Tu im się wzajemne zwierzenia urwały, ponieważ Wólnicki zdążył nadjechać. Sobiesław nie skomentował uzyskanej informacji ani jednym słowem.