178038.fb2 Zapalniczka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 38

Zapalniczka - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 38

W dwóch kwestiach zyskał pewność. Jedna, to, że nie Wandzia kropnęła denata, gdyby jej nawet w szale uczuć ręka skoczyła, teraz by z niej wyszło. Żal, rozgoryczenie, ekspiacja, cokolwiek, sama sobie własne szczęście z pazurów wydarła, nie zdołałaby tak doskonale stłumić pretensji do siebie. I druga, że to właśnie kochająca Wandzia dostarczała ogrodnikowi klientów i robiła reklamę, wielka miłość wzmaga siłę perswazji. Rachunki i zlecenia leżą w komendzie w postaci śmietnika, Kasia Sążnicka już stwierdziła, że mnóstwo zostało zniszczone i powyrzucane, jedna Wandzia może wiedzieć, komu Krzewiec najbardziej się naraził, nie mówiąc już o tym, że przeczekiwane podrywki bez wątpienia stanowiły zmorę jej życia i zapadały w pamięć.

I Krystyna, była żona, napomykała coś o dziewczynie, imieniem… Jakoś na wu… Wanda…?

Chwilowo rzeczowa rozmowa z Wandzią okulała doszczętnie. Nie zawracając sobie głowy ściąganiem pomocników, Wólnicki dał spokój pani Brygacz i osobiście skoczył do podsuniętej dyskoteki.

No i wyszło na jaw, że tak. Owszem. Wandzia tam niekiedy bywała.

Zbyt wcześnie jeszcze było, żeby trafił na tłum, ale barman trwał na stanowisku, bramkarz również, stali goście już się gromadzili. Wandzia do stałych gości nie należała, z racji wystrzałowej urody jednakże dawała się zauważyć. Wbrew pozorom nie latawica żadna, oporna, na przypadkowe rozrywki nie szła, gburowata w ogóle i dosyć ordynarna, cztery osoby ją pamiętały i zgodnie zaświadczyły, iż wybredna zawsze była, na co mogła sobie pozwalać. Rzadko się pojawiają i z reguły ze swoim chłopakiem, takim jednym Heniem, przy czym widać było, że on na nią strasznie leci, a ona na niego średnio. Ta ostatnia informacja pochodziła, rzecz jasna, od osoby płci żeńskiej.

Owszem, w niedzielę Wandzia była. Sama przyszła, dziwne. A nie, właśnie nie sama, z tym Heniem, pokłócili się od razu i on wyleciał, a ona została. I tak siedziała przy coli i soku pomarańczowym, tańczyć nie chciała, a co się kto przyplątał, to go odganiała, z pięciu do niej startowało, jednemu nachalowi przyłożyła nawet, nie żeby bardzo, trochę tylko w ucho go trzepnęła. Kiedy wyszła? A cholera ją wie, o dziesiątej jeszcze siedziała, a po jedenastej już jej nie było.

O żadnym Heniu u pani Brygacz Wólnicki słowa nie słyszał, marginesowa postać. Tak mało ważna, że jego towarzystwa Wandzia nawet nie zauważyła. Reszta jej zeznania okazała się prawdą i tu zalśniła nadzieja, że tej prawdy wyjdzie z niej więcej. Prawdy o życiu denata, służbowym i prywatnym.

Wólnicki postanowił uczepić się Wandzi trwalej, jako najdoskonalszego źródła informacji.

***

Cholerna zapalniczka spędzała mi sen z oczu, co się z nią mogło stać, w tym domu nie było żadnego złodzieja ani nawet kleptomana, to po pierwsze, a po drugie skąd się wzięła druga?

Nagle stwierdziłam, że właściwie życie mam zatrute W wyniku ogólnoświatowych skłonności do oszczędzania prądu trzasnęły mi cztery żarówki, nieosiągalne dla mnie z racji wysokości, na jakiej zostały umieszczone. Zginęły mi wszystkie zdjęcia z pierwszej połowy wakacji, oraz jedna nocna koszula, używana w podróży. Nie mogłam dzwonić po hotelach i pytać, czy jej tam nie zostawiłam, ponieważ zdążyłam zapomnieć, gdzie mieszkałam. Dowiedziałam się, że moja pedikiurzystka poszła właśnie na urlop i dopadnę jej najwcześniej za trzy tygodnie. Zepsuł mi się zamek błyskawiczny od ukochanej domowej kiecki, w dwóch zegarkach równocześnie wysiadły baterie, a w kosmetyczce podróżnej stwierdziłam obecność dużej ilości szamponu do włosów. Okazało się, że zasobnik z szamponem tkwił do góry dnem i był niedokręcony. Byłam zmuszona odmówić czterem zaproszeniom na spotkania w odległych rejonach kraju i kolejnej propozycji występu w telewizji. Na biurku znalazłam dwa wydruki tekstów do natychmiastowej korekty, wywiady, z których niezbicie wynikało, że jestem absolutną i bezdyskusyjną kretynką. Może i słusznie…

I wszystko to od chwili przyjazdu, w ciągu dwóch dni. Z łatwością zniosłabym ten kataklizmek, bo w końcu daleko mu było do prawdziwego trzęsienia ziemi, brama, na przykład, nie wywaliła bezpieczników, nie urwało się pokrętło od kaloryfera, nie wykopali głębokiego dołu przed moją furtką… gdyby nie piekielna zapalniczka.

Siedziałam i myślałam, wykorzystując chwilę spokoju. Nie zdematerializowała się przecież ta zaraza, gdzieś musi być. Gdzie, do pioruna? Niemożliwe, żeby rąbnął ją któryś pracownik pana Ryszarda, nie zatrudniał złodziei, zbyt wiele rzeczy do ukradzenia znajdowało się w wykańczanych, remontowanych, często umeblowanych już i zamieszkałych domach, żeby mógł sobie na taką lekkomyślność pozwolić. Poza tym ona nie rzucała się w oczy, stała na stole salonowym, niejako w głębi pomieszczenia, i miała prawie taki sam kolor jak stół. Ciemny brąz. Nic jaskrawego.

No, więc kto…? Ogrodnik, nikt inny. Rozzłoszczony zdemaskowaniem pan Mirek, któremu urwał się dochód. Co, do tysiąca zbuków z łońskiego roku, mógł z nią zrobić…?!

Dał komuś w prezencie? Sprzedał? Nie daj Boże, przehandlował na bazarze? Jeśli w grę wchodzi bazar, pamiątka przepadła ostatecznie, nie, dajmy spokój bazarowi, zostawmy sobie odrobinę nadziei. Dał albo sprzedał komuś znajomemu.

I skąd, o kurza, niemyta twarz, mam teraz wziąć znajomych pana Mirka…?!

W przypływie wściekłości doznałam błysku w umyśle. Brat! Pojawił się jak na zawołanie, zagustował w Julicie, zdziwiłabym się, gdyby nie, trzeba jej natychmiast powiedzieć, żeby wywlokła z niego tych znajomych, prywatnych, służbowych, jak leci, wykantowanych klientów, świeże podrywki, mogą być stare podrywki, porzucane, wszystko jedno, co popadnie. Osobiście pójdę do wszystkich, bo inaczej szlag mnie trafi!

I w tym momencie los się nade mną zlitował. Zadzwonił telefon.

– Siemasz – powiedziała Alicja. – Słuchaj, co to za heca tam się u was rozgrywa i dlaczego wasza policja do mnie dzwoniła? To twoja robota?

Ucieszyłam się wprost szaleńczo, bo od przeszło trzydziestu lat Alicja była dla mnie plastrem na wszystkie rany i pociechą we wszelkich życiowych przypadłościach. Już dawno z nią nie rozmawiałam i martwiłam się, że jest chora, ostatnio mamrotała coś o jakimś sanatorium. Nie zwróciłam nawet uwagi na jej pytanie.

– O, jak się cieszę, że dzwonisz! Jak się czujesz?

– Bardzo dobrze. Tylko już nie mogę pracować w ogrodzie. Plecy mnie bolą.

– Byłaś w sanatorium?

– A to było sanatorium? Mnie się wydawało, że szkoła przetrwania.

– Ale przetrwałaś! To sukces!

– I już nawet jestem w domu. O co chodzi z tą policją? Coś o tym wiesz?

Dopiero teraz do mnie dotarło i poczułam się zaniepokojona. Do tego stopnia jesteśmy podejrzani…?

– Czekaj, czy ja dobrze słyszę? Naprawdę do ciebie nasze gliny dzwoniły? Po cholerę? Co ty tu masz do rzeczy? Alicja zachichotała.

– Podobno jestem świadkiem i ratuję niewinnego.

Znasz takiego, który się nazywa Sobiesław Krzewiec?

To fotografik.

– Znam. Od dzisiaj. Brat nieboszczyka, do którego jestem przyklajstrowana. A ty skąd go znasz?

– Z Grenlandii. Przecież ci mówię, że to fotografik! Genialny, gdzie moim zdjęciom do jego, do pięt mu nie sięgam! Ale mnóstwo się od niego nauczyłam. Kazali mi go teraz uniewinnić.

– I co?

– Nie wiem. Uniewinniłam chyba? Pytali, czy był w Danii w ostatnią niedzielę, mogłam zaświadczyć, że był, u mnie nocował, a w poniedziałek rano robił zdjęcia w moim ogrodzie. Po to specjalnie przyjechał, dawno się ze mną umawiał i musiałam pozaznaczać, gdzie mam, jaką ziemię. Na różnej ziemi to samo wyrosło i była różnica, jeśli rozumiesz, co ja mówię.

Rozumiałam doskonale. U mnie również to samo wyrosło różnie na różnej ziemi, chociaż niczego nie zaznaczałam i o jakość gleby nie starałam się zbyt pieczołowicie. Ale Alicja na tym tle miała szmergla i dobrowolnie przeprowadzała rozmaite doświadczenia. Ów Sobiesław zapewne uwieczniał rezultat.

– No to uniewinniłaś go granitowo – zapewniłam ją. – Chociaż i tak nie pojmuję, dlaczego miałby zabijać brata…

– Jakiego brata?

– Swojego.

– Zabił swojego brata? Opowiadasz mi Biblię?

– Przeciwnie. Właśnie nie zabił brata. I ty to zaświadczyłaś.

– Nic nie wiem o żadnych braciach – odżegnała się Alicja stanowczo. – Słuchaj, o co to w ogóle chodzi? Pytania zadawali, ale nic nie chcieli powiedzieć. Skąd ty się w tym wzięłaś? Sobiesław cię wcale nie zna, gdyby znał, z pewnością coś by powiedział. Każdy mówi.

– Teraz już mnie zna – poprawiłam smętnie. – I zdaje się, że z mojej najgorszej strony. Ktoś rąbnął jego brata i jak rozumiem, sprawdzają alibi podejrzanych.

– Jesteś podejrzana?

– Niewątpliwie tak, chociaż alibi w zasadzie posiadam…

– Ale przecież mówisz, że go nie znałaś. Zabijasz nieznajomych?

Jęknęłam.

– Alicja, nie myl! Brata znałam, tego zabitego. To właśnie ten ogrodnik, który spieprzył mi ogród! Mówiłam ci o nim!

– A, rzeczywiście, mówiłaś. To znaczy, że miałaś motyw – zaopiniowała Alicja bezlitośnie. – Trzeba było nie brać ogrodnika, nie dziwiłabym się, gdybyś to ty go zabiła.

– Ale nie zabiłam! To nie ja! Gdybym go miała zabić, wolałabym strzelać, tak z bliska ja się brzydzę!

– To, jakim cudem się w to wmieszałaś?