178038.fb2
Rzeźnia miejska to może przesada, ale niewielka. Część dość dużego pokoju kolorystycznie upiększona, jakieś brązowe skorupy i kawałki szkła na podłodze, wśród nich zaś leżący ogrodnik, pan Mirek, też w żywych barwach, zaledwie dający się rozpoznać pod płynną dekoracją, ponadto dość mocno przysypany ziemią, co nasuwało natrętną myśl o błyskawicznym pochówku. Tuż za drzwiami Julita, w pozycji na szczęście pionowej, znieruchomiała na! kamień, w swoim czerwonym żakieciku idealnie dopasowana do scenerii, z oczami jak spodki i dłońmi; na twarzy, ze zgrozą wpatrzona w pobojowisko, baba, stanowiąca jedyny element ruchomy, który, wnioskując ze śladów, przed sekundą zerwał się z podłogi i usiłował właśnie walnąć Julitę czajnikiem elektrycznym.
Że Julitę, to pewne, bo nieartykułowany krzyk zdążył nabrać treści. Wynikało z niej, iż Julita, osoba na wyjątkowo niskim poziomie moralnym, zabiła Mireczka, perłę ludzkości, a teraz zostanie jej pokazane. Nie ucieknie, zajmie się nią policja, niech będzie przeklęta i zgnije w ciupie. Kolejność słów wskazywała, że przeklęta będzie i w ciupie zgnije policja, ale to już była drobnostka.
Czajnik elektryczny stawiał opór, oplatany był, bowiem nietypowo długim przewodem, dzięki czemu początek zemsty bardzo się opóźnił. Pan Ryszard zdołał oderwać wzrok od zbrodniczej abstrakcji, spojrzał pod nogi, ujrzał dodatkowe zniszczenia, pochodzące niewątpliwie z wypchanej, foliowej torby, rozbity słoik z flakami… na flaki go nieco otrząsnęło… rozrzucone obok kawałki pieczonych kurzych udek, pękniętą salaterkę z czymś białym i różne inne produkty, których opakowania jeszcze się trzymały, rozejrzał się dookoła i wzrok jego padł na znaną mu doskonale stołową zapalniczkę. Stała sobie na regale pod ścianą, w niezrozumiały sposób kataklizmem nietknięta, w pełni dostępna.
Gdyby nie ta cholerna zapalniczka, pan Ryszard zachowałby się racjonalnie. Zadzwoniłby do pogotowia i policji, razem z Julitą zaczekałby na przyjazd czynników oficjalnych, złożyłby zeznania… Uruchomiłby Julitę, która też powinna złożyć zeznania… Nikt rozumny, a niechby i bezrozumny, nie zdołałby uwierzyć, że całą tę scenerię, z panem Mirkiem włącznie, zdołała stworzyć w ciągu jednej minuty, w dodatku nie zostawiając nigdzie najmniejszego śladu po sobie.
Zapalniczka jednakże przesądziła sprawę.
Baba straciła cierpliwość do czajnika. Stał na barku, w towarzystwie różnych podręcznych utensyliów kuchennych, tu sól, tu pieprz, tu cukier, tu imbryczek, tu ekspresik do kawy… Odwróciła się ku tej zastawie, wciąż wykrzykując inwektywy i groźby, niecierpliwie zaczęła zdzierać przewody z czajnika, wzrok jej padł na ekspresik, chwyciła go razem z podstawką, wzięła dobry zamach i chlusnęła na siebie dwiema filiżankami kawy, z towarzyszeniem fusów.
To ją na chwilę zastopowało.
Chwila może być krótsza lub dłuższa. Ta zaliczała się do drugiej kategorii, pan Ryszard ją wykorzystał. Dwoma posuwistymi, ostrożnymi krokami podsunął się do regału, ujął w dłoń zapalniczkę, wrócił na miejsce poprzednie i silnie chwycił Julitę za rękę, odrywając ją od jej twarzy.
– Idziemy – powiedział spokojnie, acz z potężnym naciskiem.
Julita jak automat posłusznie poszła za nim, co ogólnie biorąc, było najdoskonalej sprzeczne z jej charakterem. Ledwo zdążyli znaleźć się na zewnątrz, ze środka dobiegło potężne łupnięcie w drzwi, z czego należało mniemać, iż oskarżycielka wydobyła się spod wpływu kawy. Pan Ryszard przy-, spieszył kroku.
Julita oderwała drugą dłoń od policzka i odetchnęła głęboko, dopiero wsiadłszy do samochodu.
– O Boże – powiedziała niewyraźnie, trochę się dławiąc. – Co to… Co to było…? Co… co… co tam się mogło… stać…?
– Nic, nic – rzekł kojąco pan Ryszard. – Tam jest woda, w schowku. Niech się pani napije. Zaraz to wszystko omówimy. Najważniejsze, że mamy zapalniczkę, bardzo dobrze pani zgadła…
– Coście, na litość boską, najlepszego narobili?! -powiedziałam ze zgrozą, usłyszawszy sprawozdanie z akcji.
– Z tego wszystkiego wynika, że odbieranie własnych rzeczy wcale nie jest takie łatwe i proste – zaopiniował równocześnie Witek. – Żeby nie ta baba… Kto to był?
– Nie żona – zaprzeczyła stanowczo Julita, przychodząca już nieco do siebie po koniaku, kawie, wodzie i winie. – Takiej żony on nie mógł mieć. Okropna stara megiera.
– Zdążyłaś zauważyć? – zdziwiła się Małgosia.
– To się samo rzuciło w oczy…
Pan Ryszard potwierdził pogląd. Zdrowego rozsądku wcale nie stracił, spostrzeżeń zdołał dokonać, jego zdaniem mogła to być siostra. Zdecydowanie starsza, ale podobna z twarzy, tyle, że na bazie karykatury. Co u pana Mirka piękne, to u niej przesadzone, co u niego męskie, to u niej też, a kobieta o męskich rysach wielkich zachwytów nie budzi. Ponadto przyniosła mu pożywienie, na własne oczy zobaczył, typowa rzecz, starsza siostrzyczka dba o młodszego braciszka, najwidoczniej pozbawionego żony.
– I myślała, że Julita go kropnęła? – upewniła się Małgosia.
– Wszystko na to wskazuje – przyświadczył pan Ryszard.
– Musiała mieć jakieś przesłanki. Bo ja bym raczej była za klientem, któremu szlag trafił cały ogród. Coś takiego, jak ty. To co teraz będzie?
Zastanowiłam się. Odzyskana zapalniczka stała i przede mną na stole. Wytarłam ją starannie, żeby usunąć ślady palców ogrodnika, i poodciskałam własne.
– Zaraz – zarządziłam. – Po kolei. Panie Ryszardzie, pański samochód obejrzała? Numer, kolor, markę?
– Spojrzała z boku, więc o numerze mowy nie ma. Kolor też nie do ustalenia, tam trochę ciemno było, sama pani wie, że mój niebieski kiedyś się pani wydał srebrny, a w ogóle to wcale nie jest mój samochód.
– Tylko czyj? Cudzym pan jeździ?
– Chwilowo. Do jutra. Mój stoi w warsztacie, jutro go odbieram. Taki zastępczy mi dali, bo to znajomy warsztat.
– Bardzo dobrze…
– Byłoby jeszcze lepiej, gdyby był kradziony – stwierdził Witek. – Nie ukradł go Witka, nawet wzrost macie podobny…
– Witek grubszy – mruknęła Małgosia.
– liii tam, parę kilo… Julita, ten czerwony żakiecik spisujesz na straty, zostawiasz go u mnie, może się kotom spodoba. Kupię ci inny, zresztą, do rudych włosów czerwone nie pasuje. Trudno, skoro od razu nie wezwaliście policji, teraz przepadło, musimy się ukrywać. Może to nawet lepiej, zrobilibyśmy im niepotrzebne zamieszanie.
– A zapalniczka? – przypomniała ostrzegawczo Małgosia. – Bo skoro Julita w takiej sytuacji zauważyła, że ta hipotetyczna siostra to megiera, to ona musi być rzeczywiście megiera. I co, jak co, ale głowę daję, że na rąbnięcie zapalniczki zwróciła uwagę. Takie widzą wszystko!
Z niebotyczną naganą popatrzyłam na moją nietaktowną siostrzenicę.
– Jakie rąbnięcie? Jakiej zapalniczki? Pierwsze słyszę. Ta moja, tutaj, stoi na stole… no dobrze, na różnych moich stołach… od prawie trzydziestu lat.
Wszyscy widzieli! Nikt jej nie kradł!
– A możesz to udowodnić, że ona twoja?
Triumfalnie odwróciłam zapalniczkę do góry nogami i pokazałam wszystkim. Sama też spojrzałam.
I zamarłam.
Dookoła spodu mojej zapalniczki biegł srebrny pasek, na którym wygrawerowany został napis: Meilleurs voeux pour Joanna des amis danois Karen et Helge 1976 a. Czyli: „Najlepsze życzenia dla Joanny od duńskich przyjaciół Karen i Helge 1976 r.". Że z drobnym błędem, to bez znaczenia, Duńczycy mi życzyli, nie Francuzi.
Na tej zapalniczce nie było niczego. Nawet srebrnego paska.
No i teraz dopiero zaczęła się polka z przytupem…
Możliwe, że ostateczna decyzja, jaką wszyscy podjęli, była nie bardzo humanitarna i niekoniecznie praworządna, ale w końcu nikt z nas świętej pamięci; ogrodnika nie kropnął, nikt, zatem nie szastał się przesadnie wyrzutami sumienia i nie czuł na sobie ciężaru, jakim byłby obowiązek odnalezienia zabójcy. Nie mnie jednej zapewne pan Mirek się naraził i, szczerze mówiąc, dla nieznanego sprawcy wszyscy] mieli pełne zrozumienie. Zgodnie postanowiliśmy milczeć niczym zmurszałe głazy.
Pozostała jednakże niepojęta zupełnie kwestia mojej-niemojej zapalniczki.
Wszyscy już poszli, rozpakowałam się nawet częściowo, a wciąż nie opuszczała mnie myśl o czymś, co zdarzyło się jakiś czas temu i tej cholernej zapalniczki dotyczyło. Nijak sobie tego nie mogłam przypomnieć, jakieś skojarzenie migało i gasło, kurczaczki, jakie znowu kurczaczki, co mają kurczaczki do zapalniczek i papierosów? Kurczaczki, jajeczka… Moja pamięć kolorystyczna podsuwała coś żółtego, no owszem, zgadza się, kurczaczki przeważnie bywają żółte, z jajeczkami mają związek, ale co z tego? Nie palą przecież, do pioruna!
Usiadłam na kanapie przy salonowym stoliku i wzięłam zapalniczkę do ręki, ponownie ją oglądając. Moja, jak w pysk dał! Pstryknęłam, nic z tego, iskra migała, płomienia nie było. Zapaliłam dodatkową lampę, obejrzałam spód, po srebrnej blaszce, jeśli ją ktoś odjął, powinny zostać jakieś ślady. Pojęcia nie miałam, jak została przymocowana, nie wnikałam w to nigdy. Na klej…? Czy wbita w drewno jakimiś igiełkami…? Może srebrny paseczek miał ostry rancik…?
Poszłam do pracowni, zapaliłam lampę kreślarską i wyciągnęłam z szuflady lupę. Wciąż miałam nadzieję, że zapalniczka jednak jest moja i nie ukradliśmy cudzej, bo podwędzić coś ofierze zbrodni, to trochę głupio. Mam się teraz zakraść do ogrodnika i podrzucić mu ją pośmiertnie? Ale jeśli nawet ta jest jego, to gdzie moja?
W spodzie nawet przez lupę nie było widać niczego, gładkie drewno, środek nieco wgłębiony, zewnętrzna część wystająca i na niej właśnie powinien się znajdować paseczek z dedykacją. Nie zostało po nim nic, ani cienia śladu, jakby go tam nigdy nie było. Może i rzeczywiście nie było…?
Obracałam zapalniczkę w rękach, beznadziejnie wpatrując się w nią przez lupę, niepewna już nawet identyczności dekoracji. Niby się zgadza, w dole dwa czarne paski emalii, u góry też dwa, z tym, że jedne i drugie przedzielone nitkami srebra, dokładnie tak samo jak w mojej. Ale może przerwa między dolnymi paskami w mojej była większa? Albo mniejsza? I czy przypadkiem nie była gładka? Bo tu jest ozdobnie szorstka, fakturowana w drobne kropeczki, co sprawia, że kontrastuje z lśniącą emalią… Głupstwa myślę, moja też była szorstka i też kontrastowała!
Pod lupą w owej przerwie widoczne były mikroskopijne dziureczki. W ich kwestii nie miałam żadnego zdania, nigdy mojej zapalniczki nie oglądałam przez lupę i za żadne dziureczki nie mogłam ręczyć. Ale właściwie już sam brak śladu po pasku z dedykacją wystarczał, żeby stracić nadzieję, niemożliwe przecież, żeby w tak krótkim czasie, kilka dni zaledwie, ogrodnik odjął dedykację, wyszmerglował i wygładził dno, wypolerował drewno, doprowadził je do takiego samego stanu, jak cała reszta. Postarzył. Nie miał, co robić i zajmował się wyłącznie stolarską pracą artystyczną?