178038.fb2
– I co państwo słyszeli?
Znów popatrzyli na siebie.
– Oooo, proszę pana, to cały dramat! – wybuchnęła nagle żona. – To wielka miłość jej życia, ale, niestety, nieodwzajemniona. Wiecznie o nim i tylko o nim, ja już, przepraszam bardzo, ale słuchać przestałam! Lata się to ciągnie, nic, tylko Mirek i Mirek, aż mi prawie obrzydło. On jej unika, bo, prawdę mówiąc, piękna nie jest, znaczy, nie była, świeć Panie nad jej duszą, a za to taka, no, uparta i nachalna. Dawno mówiłam, żeby dała spokój, ale to jak do ściany!
– Nie bywał tu?
– Nawet jak bywał, to nie u nas, bo ledwo zamieszkała, myśmy zaraz wyjechali i nas nie było – zwrócił uwagę pan Pasieczniak. – Ale osobiście wątpię. Ja bym nie bywał.
– I nie widzieli go państwo nawet?
– Raz, może dwa… Pokazała go nam kiedyś, ale to właściwie tak przelotnie…
– Będziemy musieli jutro porozmawiać obszerniej. Interesuje nas wszystko, co pani Majchrzycka mówiła o panu Krzewcu. Numer komórki państwa poproszę, a na razie dziękuję bardzo…
Pozbywszy się państwa Pasieczniaków z konieczności i niechętnie, Wólnicki znów uczuł gwałtowną potrzebę rozerwania się co najmniej na dwie części. Z tymi ludźmi należało pogadać od razu, na gorąco, informacje od Majchrzyckiej o Krzewcu mogły okazać się bezcenne, zarazem oka nie oderwać od nowej ofiary, sprawdzić wszystko, przepatrzeć mieszkanie! Ekipa, no to, co, że ekipa, powinien sam, może to ma związek jedno z drugim, trzeba znaleźć ten związek!
Chwilowo bezcenny okazał się fotograf, który z wyjątkowym zapałem, podbudowany świeżo nabytą od mistrza wiedzą, uwiecznił scenę hipotetycznej zbrodni z najdoskonalszą dokładnością. Każdy najmniejszy śladzik, każdy wioseczek wykładziny, każdą kropelkę wody w łazience, każdy okruszek potłuczonego szkła, każde zagnieconko na poduszkach kanapy, każda kokardeczka i falbaneczka na zwłokach, wszystko zostało utrwalone do dyspozycji komisarza. Nawet fleczki na obcasikach ozdobnych domowych pantofelków rozmiaru, do którego kobiecie wstyd się przyznawać. Nieboszczkę można było usunąć z pola bitwy bez obaw, że cokolwiek zostało zaniedbane.
Daktyloskop chwalił ofiarę z całego serca.
– Flądra była, że daj nam Boże tylko takie. Raz na miesiąc sprzątała wedle mojego rozeznania, odciski paluszków jak na wystawę! I proszę, jedne na drugich, pokrywają się, starsze, świeże, okazowe! I rozmaitość bez przesady, trzy różne sztuki wszystkiego rzadko gości miewała, sama przyjemność.
– A buty?
– Buty! Czyste złoto. Tylko przy samych drzwiach zadeptaliście, dalej dwie pary weszły, w domu się zamieniły, trzecia męska, a czwartą miała na nogach. Na rozmiar nie zwracać uwagi, mogłaby sama wszystkie ślady zrobić, ale na czworakach przecież nie wlazła. Jedne męskie buty wyszły na końcu i cześć. Żywego ducha tu więcej nie było. No, ekipa… Ale się wyraźnie odróżnia.
Zostawiając chwilowo na uboczu tajemniczą zamianę butów, Wólnicki w skupieniu przeglądał papiery. Na szczęście nie było ich dużo, dokumenty w rodzaju aktu ślubu, wyroku rozwodowego, aktu własności domu i parceli, aktu sprzedaży nieruchomości… jakiś Henryk Majda to od niej kupił, zaraz, gdzieś ma to nazwisko… samochodowe, sądowe, podział mienia… wszystko razem znajdowało się w jednej grubej teczce. Inne, zawiadomienia bankowe, rachunki, różne notatki, nazwiska, adresy poniewierały się wszędzie, ale też w ilościach nikłych, najwidoczniej nieboszczka w urzędowym słowie pisanym nie gustowała. Część tego adresowana była do Pasieczniaków, konto mieli i dostawali zawiadomienia bankowe, telefon zresztą też był na nich, ale Wiwien Majchrzycka płaciła uczciwie i nikt się ich o nic nie czepiał.
Dusza powiedziała Wólnickiemu, że z papierów niczego istotnego nie wydoi. Więcej mówił cały stos rozmaitych materiałów botanicznych, traktujących o roślinach, krzewach, drzewach, ogrodach, ale i to nie stanowiło nowości. Skoro denatka kochała ogrodnika, jasne było, że interesowała się jego zawodem, żadne dziwo i można temu dać spokój.
Zdecydował się zaczekać na wyniki sekcji i dane z laboratorium, a teraz najzwyczajniej w świecie pomyśleć. Samodzielnie. Fotograf pomocą służyć nie mógł, w dzikim pośpiechu, bowiem pojechał robić odbitki ze swoich osiągnięć, sam ciekaw, co mu z nich powychodziło.
Nieboszczyk Krzewiec odjechał od tenisisty zaraz po grze, pośpiesznie, spocony, nieumyty, w sportowym stroju, jak stał, z rechoczącą przy jego samochodzie Wiwien Majchrzycką. Wiwien Majchrzycka była bez samochodu, na piechotę… Zaraz, gdzie jest jej samochód?
Po trzech minutach już wiedział gdzie. Stał na parkingu pod domem.
Zatem pojechała taksówką, bo piechotą chyba nie leciała i Krzewiec razem z nią odjechał. Wszyscy twierdzili, że była uparta, nachalna i czepliwa, trudno mu było pozbyć się jej, bo musiałby chyba siłą wypychać ją z samochodu, a nie jest to scena, której nikt na miejskich ulicach nie zauważy. Prawdopodobnie przywiózł ją do domu, do jej domu, bo do swojego z pewnością nie chciał, jakimś sposobem skłoniła go do wejścia na górę. Przymusiła. Wszedł zapewne dla świętego spokoju, skorzystał z okazji, umył się i przebrał, zmienił obuwie, o, stąd te cztery pary butów! Ona niewątpliwie też się przebrała w strój kuszący, nie jechała przecież szukać go w tych atłasach i tiulach, ciekawe, dlaczego nie uciekł… A, bo może on brał prysznic w łazience, a ona w tym czasie przebierała się w sypialni, później zaś jęła go zachęcać do upragnionej chwileczki zapomnienia…
Wólnickiemu w oczach stanęły zwłoki pod kaloryferem i trzasnęło nim z lekka. Rzeczywiście, urokiem nie jaśniała… Uciekł…? A ona się tak sama nieszczęśliwie popchnęła…? Pogonić patologa, może była pijana. Bo jeśli nie… Zamknęła drzwi na klucz i ten klucz gdzieś schowała? Dla takiej upierdliwej wariatki wszystko jest możliwe.
Przyjęcie zrobiła, na tym stole stała butelka białego wina, kieliszki, coś w karafce, może sok, naczynie z kostkami lodu, szklanki… Poszło wszystko jakby jednym gestem zmiecione, ciekawe, które to z nich, ona czy on? W kuchni resztki uczty, ślady koreczków z anchois i serka koktajlowego, przekąska, używane talerze, patelnia po czymś smażonym, jakby befsztyki, szczątki pieczonych kurzych udek, napoczęta szarlotka, a potem co? Później miało być to wino? Dziwnie jakoś, dlaczego nie razem z przekąską? Do koreczków i serka białe wino pasowało…
Wnioskując z jej stroju, amant nie uległ, to, co właściwie robili? No oczywiście, najpierw jedli, po tym tenisie i prysznicu on miał prawo być głodny, posiłek trochę potrwał, szczególnie, jeśli był podawany w zwolnionym tempie, ale jak długo można jeść? Zakładając, że prosto stąd pojechał do domu i dał się zabić, spędzili razem cztery i pół godziny. Jak je spędzili, oprócz jedzenia? Siedząc na krzesłach i przekonując się wzajemnie? Jeszcze dziwniej.
Przede wszystkim jednak należy sprawdzić, czy gościem Wiwien na pewno był Krzewiec. Odciski palców…!
Państwo, uparcie obdarzani przez nas nazwiskiem Pszczółkowskich, zawrócili do miasta i zatrzymali się przed zacisznym hotelem Karat, co mnie niezmiernie zdziwiło, wiedziałam, bowiem od dawna, że hotel Karat ma szalone powodzenie i pokoje w nim trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem. A oni, co, tak znienacka, siup i już? Ciekawe, zaczepią się czy pojadą gdzie indziej?
Zostali. Znów wyjęli swoje dwie walizeczki i ugrzęźli w recepcji. Zostawiłam Sobiesława z Julitą i poszłam podglądać.
Państwo Pszczółkowscy zostali wylewnie powitani przez osobę, będącą niewątpliwie kierowniczką recepcji albo hotelu, to już nie stanowiło różnicy, która to osoba przyjęła ich z otwartymi ramionami. Znajomość prywatna, to pewne, dostali pokój natychmiast, każdy hotel ma rezerwę na awaryjne sytuacje, a silnie perfumowane zwłoki w mieszkaniu przyjaciół gwarantowanie taką sytuację zapewniały.
Wróciłam do samochodu.
– Co teraz? – spytała Julita.
– Między nami mówiąc, ja bym coś zjadł – wyznał Sobiesław. – Umówieni byliśmy na obiad…
– I nie odebrało ci apetytu?!
– Jakoś nie…
– Tu jest restauracja – powiadomiłam ich, tknięta wyrzutami sumienia, bo te obiecane pierogi kompletnie zaniedbałam i od razu pojechaliśmy do Mysiadła. – W domu mam tylko pierogi, a od kuchni mnie odrzuca.
– Ja mam więcej… – bąknęła Julita.
– Za dużo zachodu. Jak cię znam, na pewno masz jakieś wytworne potrawy i ugrzęźniesz przy nich, a trzeba się naradzić. Skorzystajmy z okazji, skoro Sobiesław jest głodny, a wina się napijemy później, każdy we własnym zakresie.
Moja propozycja została przyjęta i okazała się nad wyraz sensowna.
Państwo Pszczółkowscy, zapewne wyczerpani emocjami, również przyszli do restauracji i usiedli przy stoliku obok, nie zwróciwszy na nas najmniejszej uwagi. Wyglądało na to, że też postanowili się naradzić.
Podsłuchiwaliśmy zupełnie bezczelnie. Sobiesław siedział tyłem do nich, za to najbliżej i usłyszał najwięcej, ale i tak ledwo fragmenty wpadały nam w ucho. W połowie posiłku dobiła do nich hipotetyczna kierowniczka i wówczas rozmowa stała się odrobinę głośniejsza.
Cały tekst złożyliśmy do kupy dopiero po opuszczeniu restauracji.
– Oni nie mają pojęcia, że pan Mirek nie żyje! – zatroskała się Julita. – Może należało im powiedzieć?
– Chyba tylko po to, żeby ich bardziej zdenerwować – skrytykowałam. – Z nadzieją, że coś więcej im się wyrwie.
– Nie. Żeby się z nimi zaprzyjaźnić. Bo jeśli u nich stoi twoja zapalniczka…
– O, cholera. Masz rację. To, co, może wrócić…?
– Nie wiem. Nic już nie wiem. Może powinno się o nich powiedzieć glinom?
– Może i powinno, ale z tego wyniknie katastrofa.
Sobiesław długo milczał, odezwał się wreszcie.
– Nie, nic bym nie mówił. Mój brat wdał się w jakieś bagno, im mniej o nim, tym lepiej. I tak już nie żyje, ale żyje moja siostra. Ja się mogę zrzec wszelkich spadków po nim, niech szlag trafi pół domu, ale ona, co, ma za niego pośmiertnie odpowiadać? Może znajdą sprawcę i bez tych Pszczelarskich, poza tym, ta Wiwien… Rany boskie, kto ją kropnął…?
Podjęłam decyzję.
– Potwornie niewygodnie rozmawiać w samochodzie, obiad już zjedliście, jedziemy do mnie!