178038.fb2
Zwabiła Krzewca podstępnie, symulowała kulawiznę, elementarną przyzwoitością wiedziony, doprowadził zołzę do mieszkania. Tam może jeszcze posymulowała trochę, nakłoniła go do ablucji zapewne bez trudu, torba świadczy, że odzież na zmianę miał przy sobie, każdy by się chętnie umył i przebrał, może miał jakieś dalsze plany i skorzystał, żeby nie tracić czasu na jazdę do domu. Ona przez ten czas sprawność w nogach odzyskała, pożywienie wywlokła, wonie z patelni i piekarnika z pewnością były zachęcające, któryż głodny facet się oprze? Prawdopodobnie wtedy zamknęła drzwi, klucz ukryła, Wólnicki wręcz słyszał, jak odstręczająca ropucha chichocze figlarnie…
Na moment przerwał rozmyślania, bo ogarnęła go zgroza i prawie współczucie dla Krzewca. Znał takie kobiety i takie sytuacje, nie żył od wczoraj, ta Majchrzycka co prawda biła rekordy, ale nie ona jedna na świecie, a diaboliczny denat budził potężne uczucia. Miała nadzieję go skusić na dłużej, może aż do poniedziałku, uparła się na własną zgubę.
On też się uparł na własną zgubę. Ładnie im się zbiegło.
Ale w rezultacie komisarz nie miał już szans dowiedzieć się czegokolwiek od Majchrzyckiej. Może jeszcze ci Pasieczniakowie… No dobrze, niech już wrócą do domu, złoży im wizytę. A przedtem… zaraz, jest jeszcze jedna osoba, doskonale zorientowana w egzystencji Krzewca, śmiertelnie zakochana Wandzia Selterecka!
Mój upór w kwestii zapalniczki przerósł wszystko, nie byłam już w stanie krzyżyka na niej położyć. Nic, do diabła, w naturze nie ginie. Ona też nie miała prawa zdematerializować się doszczętnie i gdzieś musiała istnieć, nie mogłam się od niej odczepić. Niemrawo podsypując ziemię na klomb w ogrodzie i wyrównując doły wygrzebane przez koty, myślałam tak intensywnie, że wręcz szkodliwie.
Niedostępna już Wiwien Majchrzycka nie należała do Henia, wyparł się jej kategorycznie, ale przecież jakaś jego dziewczyna za panem Mirkiem latała. Nie zainteresowałam się nią w pierwszej chwili, niesłusznie. Latająca dziewczyna o upragnionym amancie na ogół wie wszystko, skoro lata, oka stara się od niego nie odrywać, wnikliwie sprawdza rywalki, na bazie ich poziomu ocenia swoje szanse. Niemożliwe, żeby dziewczyna Henia nie miała pojęcia o konkurentkach, szczególnie tak natrętnych, jak ta cała Wiwien, niemożliwe, żeby jakiekolwiek poczynania podrywanego faceta umykały jej uwadze! Zatem wiadomo, co należy zrobić…
Skutek mojego myślenia był taki, że zostawiłam odłogiem kocie doły i zadzwoniłam do pana Ryszarda.
– Panie Ryszardzie, chcę Henia. To znaczy, nie zależy mi akurat na Heniu, tylko na tej jego prawdziwej dziewczynie, tej, co latała za ogrodnikiem. Gdzie ja ją mogę znaleźć?
– Nie mam pojęcia. Ale mogę się dowiedzieć. Kumple Henia chyba wiedzą, o, tu mam pod ręką Marcinka…
– Niech pan go zapyta!
Pan Ryszard chwilę konferował z Marcinkiem na stronie. Czekałam niecierpliwie.
– Wanda jej na imię. Nazwiska Marcinek nie zna. Podobno bardzo ładna, tak mówią. Mieszka gdzieś na Dawidach, w jakimś ogrodnictwie, pracuje tam, on mniej więcej wie gdzie, ale adresu podać nie potrafi.
– A Henia spytać nie da rady?
– Nie ma go akurat, po ramy okienne pojechał…
– Ale komórkę posiada, nie?
– No, posiada.
– To może przez tę komórkę go zapytać?
Pan Ryszard zakłopotał się wyraźnie.
– Ja się boję. Po tym wmawianiu w niego… Jeszcze mi gdzie ładunek wygruzi. A, właśnie! Dał pani adres facetki i co? Skorzystała pani z niego?
– O, do licha… Nie zdążyłam panu powiedzieć. Skorzystałam, chociaż korzyść wątpliwa. Słusznie pan nie chciał jechać, ona nie żyje, zabiła się o kaloryfer i nie da rady tam się zakraść. Trzeba przeczekać, ale ja nie chcę czekać!
– Czy ta pani zapalniczka tak wszystkich po kolei wykończy? – spytał pan Ryszard ostrożnie po chwili milczenia. – Ja nie wiem, ale tej swojej dziewczyny już by nam chyba Henio nie darował.
– Och, nie! – zaprotestowałam ze stłumionym jękiem. – Ja jej nie posądzam, to przecież Wandzia za panem Mirkiem latała, a nie on za nią! Nie dał jej w prezencie tego cholerstwa! Ona tylko może coś wiedzieć!
– A tę nieboszczkę pani podejrzewała?
– No pewnie! I nadal podejrzewam, ale nie mogę się tam włamywać, ludzie wrócili i chyba już mieszkają! O, pójdę do nich, może pan być pewien, ale przedtem chcę się więcej dowiedzieć. Niech Henio da dziewczynę!
Chyba tylko poczucie winy pana Ryszarda, pozbawione sensu, ale za to silne, spowodowało, że wywarł nacisk na Henia i adres niejakiej Wandzi Seltereckiej dostałam. Jako adres brzmiało to dziwnie, za zielonym domem w lewo, koło klinkieru w prawo, przed reklamą urządzeń kuchennych znów w prawo, skręcić za budami dla psów i tak dalej, ale trafiłam.
Tym razem towarzyszyła mi Małgosia. Sobiesława kategorycznie postanowiłam nie brać ze sobą, za bardzo przypominał pana Mirka i Henio słusznie mógłby mieć pretensje, jednego się pozbył, już drugi nadlatuje, o, żadne takie. Julity wolałam nie eksploatować przesadnie, Małgosia sama chciała.
No i trafiłam, że trudno piękniej. Na placyku za bramą stał samochód, a komisarz Wólnicki ze swoim sierżantem już byli w środku.
Nie uznałyśmy za wskazane przyłączać się do towarzystwa. Na dość dużym i gęsto obstawionym rozmaitymi krzewami terenie z łatwością można się odizolować, a pretekst na wszelki wypadek miałam gotowy. Byliny mnie interesowały, rozmaite trawy, krzewinki i tym podobne, szukałam nowych gatunków i odmian wszędzie, mogłam szukać i tu. Ciągle jeszcze pora roku sprzyjała sadzeniu, szczególnie z donic, ja zaś, maniaczka oszukana przez nieboszczyka, miałam pełne prawo uzupełniać roślinność w wybrakowanym ogrodzie.
– Cholera, same iglaczki – mruknęłam do Małgosi. – Wcale nie chcę iglaczków, ale nikt mi tego nie udowodni.
– I możesz zmieniać zdanie – podsunęła zachęcająco Małgosia. – W nieparzyste dni chcesz, a w parzyste nie chcesz.
– A który dzisiaj? Bo powinnam chcieć.
– Nie wiem. Czekaj… Czwarty…?
– No to w parzyste chcę. Hej, popatrz, to chyba jest ta Wandzia Henia…?
Zza jałowców miałyśmy doskonały widok na grupę osób przed wejściem do pawiloniku handlowego. Zrozumiałam nagle śmiertelne oburzenie Henia, posądzonego o upodobanie do Wiwien, jego Wandzia stanowiła najdoskonalszą odwrotność ofiary spod kaloryfera. Jak tamta zionęła ogólną brzydotą, tak ta tutaj iskrzyła wdziękiem. Też bez wyróżniających się szczegółów, może po prostu wszystko miała przeciętnie ładne, ale buchał z niej seks, wionął jakiś naturalny urok. Nie mizdrzyła się, nie kręciła tyłkiem ani w ogóle niczym, przeciwnie, była wściekła i ponura, nie ulegało wątpliwości jednakże, że każdy facet się za nią obejrzy.
– Ciekawe, dlaczego pan Mirek jej nie chciał – mruknęła pod nosem Małgosia.
Wysunęłam supozycję, że może głupia, drapieżna i zaborcza, pan Mirek z początku pochciał, pochciał, a potem się wystraszył. Ponadto w obliczu swojej osobliwej działalności musiał szerzej uroki roztaczać, a ona zapewne protestowała.
– Możliwe. To, co robimy? Przeczekujemy ich?
– Warto byłoby podsłuchać, w jakiej są fazie. Podkradnij się może, co? Chociażby do tego srebrnego świerka…
Małgosia spojrzała na mnie i popukała się palcem w czoło. Pożałowałam, że nie jestem o czterdzieści lat młodsza. Nieliczne grono przed pawilonikiem zaczęło się jakby rozstawać i na to przez bramę wjechała znana mi żółta furgonetka pana Ryszarda. Za kierownicą siedział Henio.
– Jak się tak człowiek patrzy i patrzy, to zawsze coś zobaczy – powiadomiłam filozoficznie Małgosię.
– Myśmy tu przyjechały na przedstawienie?
– Wygląda na to, że tak…
Spektakl był niezły. Uczucia Henia najwidoczniej przeniosły się na pojazd, który zahamował w miejscu, potem skoczył odrobinę do przodu, następnie do tyłu, rozpoczął ostry skręt, jakby chciał zawrócić, znów trochę się cofnął i wreszcie znieruchomiał. Henio wysiadł.
– Ja po tę magnolię! – ogłosił gromko.
Jeszcze nie skończył krótkiej wypowiedzi, kiedy już Wandzia rzuciła się ku niemu.
– Ty bawole pogięty! – krzyknęła i trysnęła łzami.
Osoba wyraźnie starsza, chuda i żylasta, rzuciła się za nią. Za osobą jakiś niezdecydowany skok uczynił komisarz, za nim sierżant, Henio gibnął się do tyłu, potem do przodu, chwycił Wandzię w ramiona, co było niezbędne, bo inaczej z rozpędu wpadłaby na furgonetkę ze skutkiem nieprzewidywalnym. Natychmiast jęła walić go pięściami w klatkę piersiową i gdyby waliła tak w karoserię, pan Ryszard zapewne musiałby klepać swój środek transportu.
– Pan Henryk Węzeł – bardziej stwierdził niż zapytał komisarz w pośpiechu, zdecydowanie szkodliwym dla urzędowości.
– Ty oślico niewydarzona! – syczała przenikliwie osoba żylasta, zagłuszając komisarza. – Żeby nie twoja matka…! Ja ci sama ten głupi łeb ukręcę…!