178038.fb2
– Niedobrze – rzekł z troską. – Przed chwilą przyjechali i zabrali Henia. Magnolię do mnie przywiózł ni przypiął ni wypiął, za wcześnie, bo jeszcze szalunki leżą, ledwo zdążyliśmy miejsce zrobić i zdjąć ją z furgonetki, już byli. I zabrali go radiowozem.
– Jak to…? – zdumiałam się.
– Przecież uzgodniłyśmy, że to nie on! – wykrzyknęła z oburzeniem Małgosia.
– Ja też uważam, że nie on – zgodził się pan Ryszard. – Nie wiem, co w nich wstąpiło. Pani nie wie?
Zmartwiłam się i rozzłościłam.
– Pojęcia nie mam, na głowę chyba upadli! Nam wyszło, że mowy nie ma, to nie Henio. Mówili coś?
– Nic. Do komendy i tam się dowie. Zły był, ale, powiem pani, nawet nie bardzo zdziwiony, bo już wcześniej kazali mu zaraz przyjechać.
– Przestraszony?
– Nie. Wcale. Tylko zły. Przecież by pojechał do nich prosto ode mnie, mówił, skoro mu kazali, komenda nie zając, z całym krzakiem do nich jechał nie będzie, to nie, od razu i już. Co teraz zrobić?
– Ale krzak został?
– Jeszcze w donicy. Ledwo zdążyliśmy zdjąć. Ma pani jakiś pomysł?
Zastanawiałam się intensywnie.
– Sobiesław. Julita. Złapać ich. Mówił, że ma chody u policyjnego fotografa. Może coś wie.
Zostawiłam Małgosię z panem Ryszardem nad taczkami z ziemią i popędziłam szukać komórek. Obie leżały oczywiście na biurku, w najdalszym kącie mieszkania.
– Julita? Gdzie Sobiesław?
– Czy to już zawsze on będzie szukany przeze mnie i ja jestem do niego przyspawana…?
– Tylko mi nie mów, że się z nim pokłóciłaś, to nie pora na uczuciowe fanaberie! Do kogo ma być przyspawany, do mnie może, co? Albo do Witka?
Myśl o Witku musiała Julitą wstrząsnąć, bo natychmiast porzuciła romansowe kaprysy.
– Nie, masz rację, przytłumię w sobie charakter dla dobra sprawy. Wcale się nie pokłóciłam, właśnie dzwonił, że ma jakieś wiadomości i już do mnie jedzie, ale ja jestem w banku!
– I do banku jedzie?
– Do banku. Jeszcze mi tu chwilę zejdzie.
Znałam lokalizację banku. Ucieszyłam się.
– Doskonale, to do mnie macie już blisko, zrobię parówki w sosie chrzanowym, wam jeszcze nie obrzydły. My też mamy informacje i w ogóle robi się dramat. Przyjeżdżajcie natychmiast!
Julita usiłowała się dowiedzieć, komu te parówki obrzydły, skoro im nie, ale nie miałam teraz czasu na wyjaśnienia. Zadzwoniłam do Witka.
– Gdzie jesteś?
– Akurat na Sobieskiego, przy nerwowo chorych. Przed chwilą pozbyłem się klienta…
– Nie bierz drugiego! Natychmiast przywieź mi parówki, chroń Bóg NIE dietetyczne! I kwaśną śmietanę, ale już, zaraz będzie narada produkcyjna! Kup po drodze w tym Arbeitsamcie!
Szczęśliwie Witek w moich przejęzyczeniach był doskonale zorientowany. Arbeitsamt to był Markpol, wcześniej zwany Red Blackiem i wszystkie te nazwy uporczywie mi się myliły. Narada produkcyjna zainteresowała go zapewne, bo nie zaprotestował ani jednym słowem i obiecał, że zaraz będzie.
Przywiózł mi zakupy błyskawicznie. Krojąc parówki na drobne kawałki i rzucając niecierpliwe spojrzenia za okno, zdążyłam zaledwie przy pomocy Małgosi poinformować pana Ryszarda o spotkaniu u pani Brygacz i wybuchach uczuć pomiędzy Heniem a Wandzią. Witek słuchał uważnie i zgodził się z nami w kwestii niewinności Henia. Pan Ryszard nasze poglądy potwierdził.
Równocześnie parówki doszły, a Julita z Sobiesławem przyjechali.
Sobiesław wiedział wszystko o Wiwien Majchrzyckiej, bo fotograf nie strzymał, żeby nie pochwalić się sukcesami technicznymi. Wiwien nie popełniła samobójstwa i nie miewała zawrotów głowy, została popchnięta nieszczęśliwie, a zatem było to przypadkowe zabójstwo. Rwała się do faceta, dokładnie biorąc do pana Mirka, o czym świadczyły wszelkie ślady, pan Mirek stracił dżentelmeńskie opanowanie i w końcu jej przyłożył. Obudowa grzejnika dokonała reszty.
– Mówiłam, że to kretyńska dekoracja – powiedziałam z wyrzutem, nie wiadomo pod czyim adresem. – Na gładkim by się nie zabiła.
– O Heniu mowy nie było? – spytał pan Ryszard.
– Nie. Ale doniosłem mu na tych Pasieczniaków – wyznał Sobiesław. – Jeśli są niewinni, nic im się nie stanie, ale jeśli robili jakieś przekręty, może coś z tego wyniknie. Poza tym widziałem zdjęcia.
– Jakie zdjęcia?
– Miejsca przestępstwa i narzędzi zbrodni. Nie wiem, czy nam to coś daje, bo oglądałem z punktu widzenia techniki fotograficznej.
– Więcej było tych narzędzi niż jedno? – zainteresował się Witek.
– Dwa. Donica z kwiatkiem i zdezelowany sekator.
Natychmiast przypomniał mi się początek śledztwa i poszukiwanie sekatorów. Że musiał tam być w robocie sekator, zgadłam sama, a o donicy z kwiatkiem była mowa, pan Ryszard ją zauważył.
Zażądałam uściślenia, z jakim kwiatkiem.
– Zeschniętym – odparł Sobiesław. – Na zdjęciu szczątki, więc nie mogłem rozpoznać. Korzeń miał solidny. A donica nietypowa, kształtem raczej zbliżona do dzbanka, zwężona u góry.
– Jaki kretyn sadzi kwiatek z dużym korzeniem w takiej donicy? Przecież się go nie wyjmie. Żeby przesadzić, trzeba rozbić naczynie!
– Na zdjęciu widziałem je w stanie rozbitym…
– Zaraz – wtrąciła się energicznie Małgosia. – Czy z tych zdjęć wyszło jakoś porządnie, co się tam właściwie działo? Dwa narzędzia? Najpierw kropnął go donicą, a potem dziabał sekatorem, czy odwrotnie? Czy może razem, jedną ręką walił, a drugą dziabał?
– To pierwsze. Zdaje się, że zostałem wprowadzony w szczegóły, które zazwyczaj stanowią pilnie strzeżoną tajemnicę śledztwa. To znaczy, nikt mi tego oczywiście wprost nie powiedział, ale bez wielkiego trudu zdołałem wydedukować, jak to musiało wyglądać. Mój brat na chwilę odwrócił głowę… Tak wnioskuję, bo nie stał chyba tyłem do wroga…
– A skąd wiedział, że to wróg?
– Takie rzeczy na ogół się wie – mruknął Witek.
– Może się maskował i udawał przyjaciela…?
– Cicho bądźcie! – wrzasnęłam, zniecierpliwiona. – Odwrócił głowę, niech będzie, i wtedy on go zaprawił. W potylicę?