178038.fb2
Pierwsze, co ujrzałam, to ślady małego i nędznego pogorzeliska u stóp potężnej kępy bambusa i w jednym mgnieniu oka pojęłam, co też Majdzie, zapewne pod wpływem pana Mirka, wyrosło. Konsekwencją zrozumienia była cała reszta i trochę mnie przymurowało.
Obok pogorzeliska grzmiała awantura.
Cztery osoby okazywały sobie wzajemnie żywe niezadowolenie słownie i w pewnym stopniu czynnie, szarpiąc się za ręce i rękawy, wyrywając sobie wiaderka, węże ogrodowe, naczynia nasuwające myśl o benzynie, i odpychając się od kępy. Nie była to młodzież, dwie dość korpulentne panie w wieku zdecydowanie powyżej pięćdziesiątki, dwóch panów solidnie zbudowanych, po sześćdziesiątce, jeden prawie łysy, a drugi siwy, wszyscy jednakże pełni młodzieżowego wigoru. Słowa przeplatały się gęsto, utrudniając dokładne wyłapanie treści, i wyglądało na to, że kłótnia idzie o żywioł. Jedne osoby spragnione były ognia, a drugie przeciwnie.
Chyba sercem byłam po stronie tych pierwszych. Rozum szemrał politowaniem.
Podeszłam bez pośpiechu, wdzięcznie i delikatnie, reszta towarzystwa za plecami nie obchodziła mnie, bo już zdążyłam zaangażować się w scenę.
– Pan Majda? – zwróciłam się głosem trąby jerychońskiej w przestrzeń pomiędzy dwoma panami, co sprawiło, że spojrzeli na mnie obaj i nadal nie wiedziałam, który z nich jest Majda. – Niech pan da spokój, to nic nie pomoże, szkoda ziemi. Choćby pan cały ogród spalił, to też na nic, draństwo wyrośnie dookoła i jeszcze gorzej będzie.
– A mówiłam…! – krzyknęła we wzburzeniu jedna z dam.
– Co mówiłaś, co mówiłaś, trzeba było wcześniej mówić! – odkrzyknął jeden z osobników, ten siwy, w znacznie większym wzburzeniu i już wiedziałam, że Majda to on. – To, co pani uważa, że co ja mam z tym zrobić?! – To było do mnie. – Trzy tygodnie…! Trzy tygodnie i trzy metry…!!!
Spróbowałam złagodzenia.
– Przesadza pan, najwyżej półtora. Górą pan w ogóle nic nie zyska, są tylko trzy sposoby.
– Jakie sposoby?! Niech mi ktoś raz powie, jakie sposoby są na tę zarazę?!!!
– Już mówię. Jeden, to koparka mechaniczna. Drugi, ekipa ruskich bezrobotnych, zatrudnionych na akord. Trzeci, obetonować dookoła cementem czterysta pięćdziesiąt, gęsto zbrojonym, na głębokość trzy i pół metra. No dobrze, cztery. Daje rezultat, jak Boga kocham, gwarantowane!
– Bo co ci do głowy wpadło…! – zaczęła gwałtownie druga dama, dzierżąca w dłoniach węża ogrodowego.
– Trawa!!! – ryknął strasznie pan Majda. – To miała być trawa pustynna!!! Koparka! Cały ogród mi zniszczy! Skąd ja wezmę tych ruskich…?!!!
– Spokojnie, jeśli istnieje jeszcze jakiś sposób, ja się dowiem, zadzwonię. Jeśli może to pana pocieszyć, znalazł się pan w licznym i doskonałym towarzystwie, cała Dania się na to narwała. Chyba jeszcze mają kłopoty, ale już coś robią.
– Beton!!! – ryczał dziko pan Majda, waląc w ziemię łopatę. – Jaki beton, do ciężkiej cholery…?!
– Na konstrukcje mostowe…
– Słyszysz przecież, ruskich, pani mówi…
– To ma korzenie do środka ziemi…!!!
– Ależ nie, tylko na półtora metra! Z tym, że żadne chemikalia, żadne trucizny na to nie działają…
– I pan Krzewiec to panu posadził? – odezwała się za mną Małgosia, jakoś niemiłosiernie, kąśliwie i bez współczucia.
Pan Majda wydał z siebie kolejny ryk, jeszcze potężniejszy i zamierzył się na nią łopatą. Witek zapewne nie chciał zostać wdowcem, zdążył chwycić za stylisko. Dama z wężem siknęła z nagła strumieniem wody, niewątpliwie z zamiarem ukojenia uczuć pana Majdy, ale trafiła głównie Sobiesława i Julitę, na adresata poszło ledwo trochę. Pierwsza dama wspomogła Witka, usiłując wydrzeć panu Majdzie łopatę z rąk, kopnęła przy tym bańkę i woń benzyny przygłuszyła wonie przyrody.
– Ale poradziłam coś panu, nie?! – wrzasnęłam z wyrzutem. – Powiedziałam, co się z tym robi! I wiem, co mówię! Własną ręką się z tym użerałam! Też mam ogród!
Pan Majda nagle osłabł.
– I ma to pani u siebie…?
– Co pan…? Za kretynkę mnie pan uważa? W życiu…! Po moim trupie!
– Kurwa mać…
I na to wkroczył komisarz Wólnicki. Możliwe, że już od paru chwil oglądał spektakl i zorientował się w scenariuszu, ale nie okazał tego po sobie.
– Pan Antoni Majda? – spytał grzecznie.
Pan Majda spojrzał na niego z żałosną nadzieją.
– Skąd się bierze koparkę mechaniczną? – spytał w zamian.
Pożałowałam, że nie przyjechał z nami pan Ryszard, który dostęp do koparek mechanicznych miał w małym palcu, i ręka mi sama skoczyła w kierunku komórki. Pohamowałam się, bambus rośnie wściekle szybko, ale nie do tego stopnia, żeby przed wieczorem załatwić całe miasto. Zdążę, a w ostateczności może straż pożarna albo pogotowie kanalizacyjne…
– Chciałbym z panem zamienić kilka słów. Pan pozwoli ze mną…
Zostaliśmy sami, o ile samotnością można nazwać zebranie towarzyskie w liczbie dziewięciu osób, bo jakoś nieznacznie dobił do nas sierżant. Przez chwilę wszyscy wydychali z siebie emocje, a Julita i Sobiesław usiłowali strząsnąć z odzieży wodę.
– O mój Boże, bardzo przepraszam – powiedziała skruszona pani ze szlauchem. – Ja na Antosia chciałam. On zawsze taki nerwowy…
– Zanim się człowiek obejrzy, już tak wybucha – dodała z troską druga dama i podniosła naczynie z resztkami benzyny. – Dawno doktor mówi, żeby nie dusił w sobie, bo wylewu może dostać, no to tak nie dusi i nie dusi. Co ja się z tym mam, to niech ręka boska broni, a już ten ogród, to jego oczko w głowie… Zaraz, a ten pan, to, kto?
Zwróciła nagle uwagę na Sobiesława i obejrzała go bardzo podejrzliwie. Gdyby nie śmierć ogrodnika, o której wieść z pewnością do niej dotarła, prawdopodobnie wzięłaby go za pana Mirka i gruchnęła tą żelazną bańką. Prawie jej ręka drgnęła.
– Pani pozwoli, Sobiesław Krzewiec – przedstawił się Sobiesław pośpiesznie. – Rozumiem, że tu mój brat zawinił, niezmiernie mi przykro i najmocniej państwa za niego przepraszam. Ale osobiście nie mam z tym nic wspólnego.
– Podobny pan. Chociaż nie całkiem…
– Chciałem jednakże o coś zapytać…
– By pan chociaż o tę koparkę się postarał – przerwała karcąco dama ze szlauchem. – Albo o tych ruskich. Ale…! Dlaczego ruskich?
– Bo jak już robią, to robią – wyjaśniłam. – Trzy razy lepiej niż nasi, to niezwykle wytrzymały naród, może się dokopią do końca korzeni. A ten pan rzeczywiście nic nie zawinił, jest fotografikiem i w ogóle go nie było w Polsce, trzy czy cztery dni temu przyjechał.
– Chciałem państwa o coś zapytać… – zaczął znów Sobiesław.
– Narobił mężowi ten pański brat, że aż się coś robi! – zagłuszyła go dama z naczyniem, nie kryjąc rozgoryczenia i pretensji. – A tak mu zależało na stare lata! Tymczasem, co chciał mieć, to mu zdechło, nic się nie hodowało, a taka zaraza, to proszę, a mówili, nie brać, to nie, nie wierzył i teraz woda nie ruszy, ogień nie ruszy, bomby atomowej na to potrzeba! Już wszystkim próbował, kamforą ktoś mu radził, ze dwa litry wylał, w nosie kręciło, a tu nic…!
Nagle uświadomiłam sobie, że woń spalenizny zawiera w sobie jakiś nietypowy dodatek i że być może myliłam się troszeczkę w kwestii poszukiwania reumatyka.
– Toteż właśnie – zaczął znów Sobiesław znękanym głosem. – Chciałem, jeśli można, o coś zapytać…
– I coraz więcej tego, aż strach bierze! Ani nafta, ani kamfora, ani spirytus…
– Oddaj to – ruszył się pan łysy, wyjął z ręki damy bańkę, bo już zaczynała nią machać, wychlapując resztki, i schylił się po drugie naczynie. – Do garażu trzeba zanieść, żeby Antosia na nowo nie skusiło. Tamten kanister też zabierzcie.
Małżonka pana Majdy opamiętała się bardzo szybko, oddała bańkę, otarła oczy, westchnęła.