178055.fb2
Idąc do swego pokoju, rzucił okiem na papiery, które wziął z biurka signoriny Elettry – był to długi wydruk numerów, pod które Rossi dzwonił od siebie z mieszkania i z biura. Na marginesie Elettra zanotowała, że Rossi nie miał prywatnego telefonu komórkowego, co sugerowało, że do Brunettiego dzwonił ze służbowej komórki należącej do Ufficio Catasto. Aż cztery razy w ciągu niecałych dwóch tygodni dzwonił od siebie z biura pod ten sam numer w Ferrarze i Brunetti pomyślał, że jest to numer kancelarii Gaviniego i Cappellego. Kiedy to sprawdził, okazało się, że pamięć go nie myliła. Ostatnie połączenie miało miejsce w przeddzień zabójstwa Cappellego.
Brunetti siedział długi czas, zastanawiając się, jakie może być powiązanie między Rossim i Cappellim. Coraz bardziej skłaniał się ku myśli, że obaj zostali zamordowani.
Czekając na signorinę Elettrę, rozważał wiele spraw. Gdzie znajdowało się biuro Rossiego w Ufficio Catasto? Czy miał własny pokój zapewniający prywatność? Dlaczego akurat Righetto został wyznaczony na sędziego śledczego w sprawie morderstwa Cappellego? Czy istnieje możliwość, żeby zawodowy morderca pomylił ofiarę? I dlaczego w takim razie nie podjął żadnej próby, żeby jednak zabić człowieka, który rzeczywiście był jego celem? Zaczął również zastanawiać się nad tym, kto mógłby dostarczyć mu informacji, tyle że nie bardzo wiedział, jakich informacji właściwie potrzebuje. Na pewno na temat Volpatów. Powinien też się czegoś dowiedzieć o nielegalnym przepływie pieniędzy z rąk do rąk tutaj, w Wenecji, i związanych z tym potajemnych operacjach finansowych.
Jak większość wenecjan wiedział, że w Ufficio Catasto przechowuje się akty własności i sprzedaży nieruchomości. Do tego jednak ograniczała się jego wiedza o działalności tego urzędu. Przypomniał sobie, z jakim entuzjazmem Rossi mu mówił, że w ramach oszczędności kilka biur łączy swoje archiwa, żeby usprawnić system i zapewnić łatwy dostęp do informacji. Żałował teraz, że nie zachęcił urzędnika, żeby coś więcej mu o tym powiedział.
Z dolnej szuflady wyciągnął książkę telefoniczną, otworzył ją na „B” i zaczął przeglądać w poszukiwaniu pewnego numeru. Znalazłszy go, natychmiast zadzwonił.
– Bucintoro, Biuro Handlu Nieruchomościami, słucham? – odezwał się kobiecy głos.
– Ciao, Stefania – powiedział.
– Guido! Co się stało? – spytała, zaskakując go tym pytaniem, ponieważ nie wiedział, co w jego głosie mogło go zdradzić.
– Potrzebuję pewnych informacji – odrzekł.
– A po cóż innego mógłbyś do mnie dzwonić? – spytała tonem pozbawionym zwykłej flirciarskiej nuty.
Postanowił nie zwracać uwagi ani na przyganę ukrytą w jej głosie, ani na otwarty krytycyzm zawarty w pytaniu.
– Potrzebuję informacji o Ufficio Catasto.
– O czym? – niemal wykrzyknęła, udając konsternację.
– O Ufficio Catasto. Chcę wiedzieć, czym oni dokładnie się zajmują, kto tam pracuje i czy jest wśród nich ktoś, komu ewentualnie mógłbym zaufać.
– Można powiedzieć, Guido, że to duże zamówienie – rzekła.
– Dlatego dzwonię do ciebie.
Po dawnemu zaczęła się wdzięczyć.
– A ja tymczasem siedzę tu i z nadzieją wyczekuję, że pewnego dnia zadzwonisz do mnie z zupełnie inną propozycją.
– Z jaką, skarbie? Żądaj, czego chcesz! – odezwał się tonem Rudolfa Valentino. Stefania była szczęśliwą mężatką i matką bliźniaków.
– Mieszkania do kupienia, oczywiście.
– Może i ja będę musiał zrobić to samo – oświadczył Brunetti, nagle poważniejąc.
– Dlaczego?
– Podobno moje mieszkanie ma być przeznaczone do rozbiórki.
– Co to znaczy do rozbiórki?
– Że trzeba będzie je zburzyć.
Ledwo to powiedział, usłyszał wybuch perlistego śmiechu Stefanii, nie był jednak pewien, czy rozśmieszyła ją absurdalność tej sytuacji, czy też fakt, że on mógł ją uważać za niezwykłą. Jeszcze parę razy zachichotała, a potem stwierdziła:
– Nie mówisz chyba poważnie.
– Jak najzupełniej. Był u mnie ktoś z Ufficio Catasto, kto mi dokładnie tak przedstawił sprawę. Nie mam wymaganych dokumentów ani zezwolenia na budowę, ani protokołu odbioru. Mogą więc podjąć decyzję, że należy je zburzyć.
– Musiałeś coś źle zrozumieć – powiedziała Stefania.
– Nie wyglądało na to, żeby ten urzędnik żartował.
– Kiedy to było?
– Kilka miesięcy temu.
– Czy od tego czasu ktoś się do ciebie odezwał?
– Nie. Dlatego właśnie dzwonię do ciebie.
– Dlaczego nie zadzwonisz do nich?
– Wolę najpierw porozmawiać z tobą.
– Dlaczego?
– Chcę wiedzieć, jakie mam prawa. No i chciałbym wiedzieć, kto konkretnie w tym urzędzie decyduje.
Stefania milczała.
– Czy znasz tam kogoś ważnego? – nie ustępował Brunetti.
– Znam tych samych co wszyscy ludzie z mojej branży.
– Na przykład kogo?
– Najważniejszy to Fabrizio dal Carlo, szef całego urzędu. Arogancki cham. – Stefania prychnęła pogardliwie. – Ma takiego asystenta, Esposita, ale ten się w ogóle nie liczy, bo dal Carlo jest wszechwładny. Potem jest signorina Dolfin, Loredana, w której życiu, przynajmniej tak mi powiedziano, liczą się tylko dwie rzeczy. Pierwsza to jej szlacheckie pochodzenie. Nie daje nikomu zapomnieć, że nawet jeśli jest tylko sekretarką, pochodzi w prostej linii od doży Giovanniego Delfina. Zapomniałam, kiedy on żył.
– Giovanni Dolfin? Był dożą od 1356 do 1361 roku. Zmarł podczas epidemii – poinformował ją Brunetti, a potem, żeby za bardzo nie odbiegała od tematu rozmowy, spytał: – A ta druga rzecz?
– Fabrizio dal Carlo, w którym się podkochuje. – Stefania odczekała chwilę, żeby do Brunettiego dotarły te rewelacje, po czym rzekła: – Zgrywanie się na arystokratkę wychodzi jej dużo lepiej niż adorowanie szefa. Dal Carlo każe jej harować jak niewolnicy, ale to ją chyba uszczęśliwia. Jak można czuć cokolwiek prócz pogardy dla tego człowieka, tego nie jestem w stanie zrozumieć.
– Czy coś ich łączy?
Stefania wybuchnęła śmiechem.
– Broń Boże, ona mogłaby być jego matką. Poza tym on ma żonę i co najmniej jedną kochankę, więc nawet gdyby signorina Dolfin nie była brzydka jak noc, i tak nie miałby dla niej zbyt wiele czasu. To naprawdę beznadziejne! – dodała po chwili. – Kobieta poświęciła całe życie lojalnej służbie temu trzeciorzędnemu Romeowi, oczekując, że któregoś dnia on zda sobie sprawę, jak bardzo ona go kocha, i zemdleje z wrażenia na myśl, jaki zaszczyt go spotkał. Boże, co za głupota! Gdyby to nie było takie smutne, mogłoby być nawet śmieszne.
– Mówisz tak, jakby ta historia była ogólnie znana.
– Bo jest. A przynajmniej znają ją wszyscy, którzy z nimi pracują.
– Wiadomo nawet o jego romansach?
– To akurat pewnie ma być tajemnica.
– Ale nie jest?
– Nie. Tu się niczego nie da utrzymać w tajemnicy, prawda?
– Masz rację – zgodził się Brunetti, w tym momencie zadowolony, że tak właśnie jest. – Masz jeszcze coś?
– Nie, nic mi nie przychodzi do głowy. Dość tych plotek. Natomiast myślę, że powinieneś do nich zadzwonić i spytać, o co chodzi z twoim mieszkaniem. Z tego, co słyszałam, pomysł połączenia wszystkich archiwów był jedynie zasłoną dymną. To nigdy nie nastąpi.
– Zasłoną dymną? Po co?
– Podobno ktoś z władz miasta stwierdził, że ponieważ w ostatnich latach tyle renowacji wykonano nielegalnie, to znaczy niezgodnie z tym, co zawierały pierwotne plany, lepiej by było, gdyby owe plany poznikały. W ten sposób nic nie można by sprawdzić. Więc wymyślili projekt, żeby wszystko razem połączyć.
– Nie jestem pewien, czy dobrze cię zrozumiałem, Stefanio.
– Przecież to proste, Guido – zbeształa go Stefania. – Kiedy zaczęto by przesyłać dokumenty z jednego biura do drugiego, po drodze na pewno coś by poginęło. To nieuniknione w takim zamieszaniu.
Brunetti uznał, że to wyjątkowo pomysłowe i skuteczne posunięcie. Mógłby przyjąć taką strategię, gdyby musiał się przed kimś tłumaczyć, dlaczego nie ma wymaganych zaświadczeń dotyczących budowy mieszkania.
– A więc – wszedł jej w słowo – na ewentualne pytanie, czemu ta ściana stoi tutaj, a to okno jest akurat tam, właściciel mógłby wyciągnąć swoje własne plany…
– Które by były zgodne, rzecz jasna, z obecnym stanem domu – dokończyła Stefania.
– I które zastąpiłyby plany oficjalne, sprytnie zagubione podczas reorganizacji archiwów – ciągnął Brunetti przy aprobującym pomruku Stefanii, zadowolonej, że zaczął cokolwiek pojmować. – Żaden miejski inspektor ani przyszły nabywca nie mogliby stwierdzić, że aktualne plany różnią się od tych zaginionych – zakończył, po czym jakby wycofał się cichcem, w pełni usatysfakcjonowany swym wcześniejszym odkryciem. Tutto crolla ma nulla crolla, słyszał od dzieciństwa i faktycznie wydawało się to prawdą: już tysiąc lat minęło, odkąd na tym podmokłym terenie wzniesiono pierwsze domy, wiec z pewnością wielu z nich nieraz groziło zawalenie, lecz wszystkie nadal stały. Pochylały się, pękały, zniekształcały, nie mógł sobie jednak przypomnieć ani jednego przypadku, żeby jakiś budynek legł w gruzach. Oczywiście, widywał domy opuszczone, z zapadłym dachem, o podpartych ścianach, ale nigdy nie słyszał, żeby jakiś dom zawalił się mieszkańcom na głowę.
– Kto wpadł na ten pomysł?
– Nie wiem. Do tego trudno dojść.
– Czy są tego świadomi pracownicy poszczególnych biur objętych planem?
– Pomyśl, Guido – odrzekła Stefania, nie odpowiadając bezpośrednio na jego pytanie. – Ponieważ i tak mnóstwo dokumentów ginie wskutek zwykłej niekompetencji, ktoś, komu szczególnie zależy, żeby zaginęły akurat te, a nie inne, musi tego przypilnować.
– Komu mogłoby na tym zależeć?
– Z pewnością ludziom, u których dokonywano nielegalnych zmian, albo tym, którzy mieli nadzorować renowację i jej nie dopilnowali. Albo tym – dodała po chwili – których podczas kontroli nakłoniono – w głosie Stefanii zabrzmiała ironia – żeby zaaprobowali to, co figuruje w planach, mimo istniejących różnic.
– A wiec kto ma prawo do podejmowania takich decyzji?
– Komisja budowlana.
– Ile osób jest w takiej komisji?
– Jedna na każdą dzielnicę, a jest ich sześć.
Brunetti wyobraził sobie skalę podobnego przedsięwzięcia oraz rzeszę ludzi, którzy musieli być w nie wtajemniczeni. – Czy nie byłoby prościej zrobić tak, jak się chce, a potem, gdyby wyszło na jaw, że to nie jest zgodne z zatwierdzonymi planami, po prostu zapłacić karę, zamiast dawać łapówkę, żeby ktoś te plany zniszczył? Albo zagubił? – poprawił się.
– Tak ludzie robili kiedyś. Teraz, kiedy żyjemy we wspólnej Europie, każą ci płacić karę, ale również zburzyć to, co zrobiłeś niezgodnie z planem, i odbudować wszystko, jak należy. A kary są straszliwe: miałam klienta, który zrobił bez pozwolenia nieduży taras na dachu, dwa metry na trzy. Niestety, doniósł na niego sąsiad. Czterdzieści milionów lirów, Guido. No i musiał rozebrać taras. Kiedyś przynajmniej taras by mu został. Powiadam ci, ta wspólna Europa nas zrujnuje. Wkrótce nie znajdziesz już nikogo, kto odważy się wziąć łapówkę.
Brunetti słyszał w jej głosie moralne potępienie. Nie był pewien, czy podziela to uczucie.
– Steffi, wymieniłaś wielu ludzi, ale kto według ciebie byłby uprawniony, żeby przedsięwziąć coś takiego?
– Ktoś z Ufficio Catasto – odpowiedziała natychmiast. – A jeśli tam cokolwiek się dzieje, to dal Carlo musi wiedzieć o wszystkim i z pewnością jest przy korycie. Przecież prędzej czy później, wszystkie plany muszą przejść przez jego biuro, a zniszczyć to lub tamto to dla niego dziecinna zabawa.
Stefania zamilkła.
– Czy myślisz o czymś takim, Guido? O pozbyciu się planów? – spytała po chwili.
– Mówiłem ci już, nie ma żadnych planów. Głównie z tego powodu do mnie przyszli.
– Ale skoro nie ma żadnych planów, to możesz właśnie powiedzieć, że zaginęły podczas reorganizacji w urzędzie.
– Ale jak mam dowieść, że moje mieszkanie istnieje? Że było naprawdę zbudowane?
Już stawiając to pytanie, pojął niedorzeczność sytuacji: jak można dowodzić, że istnieje coś, co istnieje? Odpowiedź Stefanii była natychmiastowa:
– Wystarczy znaleźć architekta, który narysuje ci plany. – Zanim Brunetti zdążył zadać oczywiste pytanie, dodała: – I poprosić go, żeby je antydatował.
– Stefanio, mówimy tutaj o czymś, co miało miejsce pięćdziesiąt lat temu.
– Niekoniecznie. Powiesz, że parę lat temu odnawiałeś mieszkanie, a potem zlecisz narysowanie planów potwierdzających jego obecny stan i umieszczenie w nich daty tego remontu.
Brunetti nie wiedział, jak na to wszystko zareagować.
– To jest naprawdę bardzo proste – ciągnęła Stefania. – Jeśli chcesz, dam ci nazwisko architekta, który to dla ciebie zrobi. Nic łatwiejszego.
Okazała tyle dobrej woli, że nie chciał jej robić przykrości.
– Muszę poradzić się Paoli – odrzekł.
– Oczywiście! – wykrzyknęła. – Co za niemota ze mnie. Przecież to jest rozwiązanie, prawda? Jestem pewna, że jej ojciec zna ludzi, którzy z tym sobie z łatwością poradzą. Nie będziesz musiał nawet starać się o architekta.
Stefania zamilkła. Dla niej sprawa była załatwiona.
Brunetti już miał jej na to odpowiedzieć, gdy usłyszał w słuchawce:
– Przepraszam cię, mam drugi telefon. Módl się, żeby to był klient. Ciao, Guido. – I rozłączyła się.
Brunetti przemyślał ich rozmowę. Okazuje się, że rzeczywistość potrafi być elastyczna, zmieniać się na życzenie; wystarczyło tu trochę nacisnąć, tam lekko popchnąć i kształtowała się wedle czyjejś wizji. W razie większych trudności należało wytoczyć armaty: poruszyć sprężyny władzy, użyć siły pieniądza. Jakie to proste, jakie łatwe.
Tego typu rozumowanie prowadziło go do miejsc, których nie miał ochoty odwiedzać, sięgnął więc znów po książkę telefoniczną i tym razem wyszukał numer Ufficio Catasto. Telefon dzwonił długo, lecz nikt nie odbierał. Spojrzał na zegarek. Dochodziła czwarta. Odłożył słuchawkę, wymyślając sobie pod nosem od głupców, bo jak mógł oczekiwać, że zastanie tam kogoś o tej porze.
Usadowił się wygodniej, oparł nogi o wysuniętą dolną szufladę biurka i skrzyżowawszy ręce na piersi, ponownie odtwarzał w pamięci wizytę Rossiego. Sprawiał wrażenie uczciwego, ale tak wyglądają prawie wszyscy, zwłaszcza ci nieuczciwi. Po co przyszedł wtedy do niego osobiście, na dodatek w sobotę? Przecież już wysłali pismo. A potem zanim zadzwonił, dowiedział się, że Brunetti jest komisarzem policji. Może przyszedł z zamiarem wyciągnięcia od niego łapówki? Brunetti szybko odrzucił taką myśl. Rossi miał uczciwość wypisaną na twarzy.
A może kiedy się okazało, iż signor Brunetti, który gdzieś zapodział plany swego mieszkania, jest wysokiej rangi policjantem, Rossi zaczął zbierać informacje na jego temat, żeby tę znajomość wykorzystać? Nikt nie ośmieliłby się zagłębiać w tak delikatną materię, nie przeprowadziwszy rozpoznania; sekret polegał na tym, kogo pociągnąć za język, gdzie zarzucić przynętę, żeby zdobyć potrzebne informacje. A czy Rossi, bez względu na to, czego by się dowiedział o Brunettim, zdecydowałby się go podejść, wykorzystując to, co odkrył w Ufficio Catasto?
Łapówki brane za wystawianie lewych zezwoleń na budowę wydawały się nieznaczącą pozycją na liście różnorakich nielegalnych przychodów w urzędach państwowych. Brunetti nie wierzył, by ktokolwiek chciał się narażać, a tym bardziej wystawiać własne życie na niebezpieczeństwo, grożąc ujawnieniem zmyślnego planu opróżniania państwowej kiesy. Wdrożenie projektu komputeryzacji archiwów, a tym samym redukcja zbędnych pracowników, jedynie podbiłoby stawkę, ale Brunetti wątpił, czy byłoby wystarczającym powodem, by zabić Rossiego.
Te rozważania przerwała mu signorina Elettra, która wkroczyła bez pukania do jego biura.
– Czy nie przeszkadzam, commissario? – spytała.
– Nie, absolutnie nie. Tak sobie siedzę i rozmyślam nad problemem korupcji.
– W sektorze prywatnym czy państwowym? – spytała.
– Państwowym – odrzekł, chowając stopy pod biurko i siadając prosto.
– Z korupcją w sektorze państwowym jest tak jak z czytaniem Prousta – powiedziała z kamienną twarzą Elettra. – Człowiek myśli, że już dobrnął do końca, a tymczasem się okazuje, że jest jeszcze wiele następnych tomów.
Popatrzył na nią, spodziewając się rozwinięcia tematu, ale Elettra położyła tylko na jego biurku jakieś papiery.
– Nauczyłam się od pana, żeby nie wierzyć w zbiegi okoliczności, dlatego proszę spojrzeć, kto jest właścicielem tego domu – rzekła.
– Volpatowie? – spytał, bo teraz wydało mu się logiczne, że to mogli być tylko oni.
– Zgadza się.
– Od jak dawna?
Elettra nachyliła się ku niemu i wyciągnęła spomiędzy dokumentów trzecią stronę.
– Od czterech lat. Kupili go od niejakiej Mathilde Ponzi. Tu jest cena – powiedziała, wskazując palcem rząd cyfr.
– Dwieście pięćdziesiąt milionów lirów? – przeczytał Brunetti, nie posiadając się ze zdumienia. – Czteropiętrowy dom, który musi mieć co najmniej sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni?
– To tylko suma podana w urzędowym dokumencie, nic więcej – powiedziała signorina Elettra.
Było tajemnicą poliszynela, że ze względów podatkowych cena domu podana w akcie sprzedaży nigdy nie odpowiadała prawdziwej, a jeśli odpowiadała, to tylko w tym sensie, że cenę zadeklarowaną należało pomnożyć przez dwa albo przez trzy, żeby uzyskać tę rzeczywistą.
– Wiem. Ale nawet jeśli zapłacili trzy razy tyle, to nadal jest to bardzo tanio – rzekł Brunetti.
– Jeśli pan spojrzy na ich inne, że tak powiem, nabytki – signorina Elettra położyła akcent na ostatnie słowo – zobaczy pan, że mieli podobne szczęście przy większości transakcji.
Brunetti zaczął studiować wykaz od początku. Rzeczywiście, wszystkie swoje domy Volpatowie kupowali praktycznie za bezcen. Przy każdej transakcji signorina Elettra podała powierzchnię nieruchomości i Brunetti szybko obliczył, że oficjalnie nigdy nie płacili więcej niż milion lirów za metr kwadratowy. Nawet biorąc pod uwagę inflację i doliczając różnicę między ceną zadeklarowaną a ceną realną, wciąż było to dużo mniej niż jedna trzecia średniej ceny nieruchomości w Wenecji.
Brunetti podniósł oczy na signorinę Elettrę.
– Czy dalej jest to samo?
Przytaknęła.
– Ile mają nieruchomości na swoje nazwisko?
– Ponad czterdzieści, a jeszcze nawet nie zaczęłam sprawdzać innych Volpatów, którzy mogą okazać się ich krewnymi.
– Rozumiem.
Do ostatnich stron Elettra przypięła bieżące wyciągi bankowe z ich kont indywidualnych i wspólnych.
– Jakim sposobem zebrała pani te wszystkie informacje… – zaczął Brunetti, ale widząc twarz Elettry, skończył: -…tak szybko?
– Dzięki znajomym. Czy mam również zainteresować się ich rozmowami telefonicznymi?
Brunetti kiwnął głową twierdząco, pewien, że ona i tak już skontaktowała się z kimś w firmie telekomunikacyjnej. Elettra uśmiechnęła się i opuściła pokój. Brunetti ponownie zagłębił się w zebraną przez nią dokumentację. Dowodziła ona bardzo dziwnych rzeczy. Przypomniał sobie, że kiedy zobaczył Volpatów na Campo San Luca, wydali mu się ostatnimi nędzarzami. A tymczasem papiery, które miał przed oczami, świadczyły, że byli to ludzie niewyobrażalnie bogaci. Jeśli wynajęli choć połowę posiadanych przez siebie domów – a mieszkańcy Wenecji nie kupowaliby mieszkań po to, żeby stały puste – musieli dostawać od najemców co najmniej dwadzieścia czy trzydzieści milionów lirów miesięcznie. Żeby zarobić taką sumę, ludzie często pracowali cały rok. Duża część majątku Volpatów była bezpiecznie ulokowana w czterech różnych bankach, a jeszcze więcej zainwestowali w obligacje państwowe. Brunetti niewiele rozumiał z mediolańskiej giełdy, ale wiedział, które akcje są najbezpieczniejsze. Volpatowie wykupili pakiety warte setki milionów.
Tych dwoje nędzarzy! Przypomniał sobie zniszczoną rączkę jej plastikowej torby, znoszone buty męża. Co się za tym kryło? Kamuflaż mający ich chronić przed zazdrosnym okiem miasta czy chorobliwe skąpstwo? I jak z tym połączyć śmierć Franca Rossiego, którego zmasakrowane ciało znaleziono przed domem należącym do Volpatów?