178056.fb2 Zniwo - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Zniwo - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Rozdzial dwudziesty czwarty

Kiedy samolot z Vivian Chao na pokladzie wyladowal na lotnisku Logan International, dziewczyna poczula, ze jej niepokoj rosnie. To nie lot wywolywal to uczucie. Nie bala sie latania, mogla spac nawet wsrod najbardziej gwaltownych wstrzasow. Vivian ani na chwile nie mogla przestac myslec o ostatniej rozmowie telefonicznej z Abby. Zabierajac swoje rzeczy z polki ponad siedzeniami, zastanawiala sie, dlaczego Abby nie zadzwonila jeszcze raz po tym, jak przerwano ich rozmowe. Probowala dzwonic do Abby do domu, ale nikt nie odbieral. Myslala o tym podczas lotu i uswiadomila sobie, ze przeciez nie wie, skad Abby do niej zadzwonila. Nie zdazyla jej o tym powiedziec, rozmawialy za krotko.

Dzwigajac swoj bagaz podreczny, wysiadla z samolotu i przeszla do dworca lotniska. Ze zdziwieniem patrzyla na tlum ludzi czekajacych przy barierce. Las jaskrawych balonikow i halasliwa mlodziez machajaca napisami „Witaj w domu, Dave”! albo „Czesc Chlopie”! i „Nasz bohater”! Kimkolwiek byl ten Dave, mial niezla publicznosc. Rozlegly sie okrzyki. Vivian obejrzala sie i zobaczyla usmiechnietego chlopaka schodzacego za nia z kladki. Tlum witajac miejscowego bohatera, rzucil sie do przodu, prawie porywajac ze soba rowniez Vivian. Cholerne dzieciaki! Wszystkie byly od niej wyzsze przynajmniej o glowe. Musiala niezle manewrowac, zeby wydostac sie z tlumu. Rozpedzila sie tak bardzo, ze kiedy juz minela gaszcz nastolatkow, o malo nie przewrocila mezczyzny, ktory stal tuz za nimi. Wymruczala slowa przeprosin i ruszyla dalej. Dopiero po chwili zorientowala sie, ze mezczyzna jej nie odpowiedzial.

Zatrzymala sie przy lazience. Miala wrazenie, ze przez to ciagle napiecie jej pecherz pracuje ze zdwojona czestotliwoscia. Musiala skorzystac z toalety.

Kiedy z niej wyszla, znowu zobaczyla tego mezczyzne, na ktorego wpadla wczesniej. Stal przy kiosku z upominkami naprzeciwko wejscia do damskiej toalety. Czytal gazete. Wiedziala, ze to ten sam, gdyz klapa jego plaszcza byla podwinieta pod spod. Kiedy sie z nim zderzyla, wlasnie na to zwrocila uwage.

Przeszla do miejsca, skad miala odebrac bagaz.

Podczas przeprawy przez serie przejsc i bramek lotniska jej mozg wreszcie zaczal pracowac na swoich zwyklych obrotach. Dlaczego ten mezczyzna czekal przy wyjsciu dla pasazerow opuszczajacych jej samolot? Jezeli czekal na kogos, to dlaczego byl teraz sam?

Zatrzymala sie przy stoisku z gazetami, wybrala jakies pismo na chybil trafil i podala je kasjerce. Kiedy kobieta wstukiwala cene magazynu, Vivian ukradkiem rozejrzala sie dokola.

Mezczyzna stal przy punkcie rezerwacji lotow. Wydawal sie zatopiony w lekturze instrukcji. No dobra, Chao, wiesz juz, ze cie sledzi. Moze biedak zakochal sie od pierwszego wejrzenia. Moze wystarczylo jedno spojrzenie i facet postanowil, ze nie powinien pozwolic ci odejsc tak po prostu – pomyslala nieco zartobliwie. Ale kiedy placila za czasopismo, czula, ze jej serce zaczyna mocniej bic. Zastanow sie. Dlaczego on za toba lazi? Zagadka nie byla trudna. Telefon od Abby. Jezeli ktokolwiek podsluchiwal je, wiedzial, ze Vivian miala przyleciec na lotnisko Logan o szostej wieczorem, lotem z Burlington. Tuz przed rozlaczeniem ich rozmowy Vivian slyszala dziwne trzaski na linii.

Postanowila postac przez chwile przy kiosku z gazetami. Udawala, ze oglada ksiazki i myslala intensywnie. Mezczyzna najprawdopodobniej nie mial przy sobie broni. Musialby ja jakos wniesc przez kontrole lotniska. Tak dlugo, jak dlugo znajdowala sie na terenie chronionym, nic jej nie grozilo. Ostroznie wyjrzala na zewnatrz. Mezczyzna zniknal. Odeszla od stoiska i rozejrzala sie wokolo. Nigdzie go nie bylo. Jestes idiotka, Chao. Nikt cie nie sledzi – uspokajala sie.

Przeszla przez punkt kontrolny i zeszla schodami w dol do punktu odbioru bagazu. Walizki pasazerow lotu z Burlington wlasnie wjezdzaly na tasme. Zauwazyla swoja czerwona torbe. Juz miala przepchnac sie blizej tasmy, kiedy znow zobaczyla mezczyzne w plaszczu. Stal przy wyjsciu z lotniska, czytajac gazete.

Natychmiast odwrocila sie w druga strone. Jej puls zwariowal. Mezczyzna czekal, az ona odbierze swoj bagaz. Jej torba robila juz drugie kolko. Nie podniosla jej. Niby od niechcenia zaczela isc wzdluz tasmy. Kiedy znalazla sie po drugiej stronie, mezczyzne w plaszczu przeslonil jej tlum ludzi.

Vivian rzucila swoja podreczna torbe i zaczela uciekac. Miala przed soba jeszcze dwie tasmy, obie staly w tej chwili nieuzywane. Przebiegla obok i wybiegla drzwiami znajdujacymi sie za nimi.

Na zewnatrz bylo ciemno i wial chlodny wiatr. Z lewej strony uslyszala jakis halas. Mezczyzna w plaszczu wlasnie wybiegl drugim wyjsciem. Drugi pojawil sie kilka krokow za nim. Jeden z nich wskazal Vivian i krzyknal cos niezrozumialego.

Vivian rzucila sie do ucieczki. Wiedziala, ze mezczyzni za nia biegli. Dobiegl ja rumor przewracanego wozka z bagazem i gniewne krzyki bagazowego.

Potem rozlegl sie cichy trzask i cos przelecialo przez jej wlosy.

Pocisk! Jej serce walilo jak oszalale, pluca z trudem pracowaly przy tej mieszance powietrza i spalin. W pewnej odleglosci przed nia dostrzegla drzwi. Wpadla przez nie do srodka i rzucila sie do najblizszej windy. Ruchome schody jechaly w dol. Wbiegala po dwa stopnie. Kiedy dostala sie na wyzszy poziom, uslyszala kolejny trzask. Tym razem bol zaswidrowal w jednej skroni i poczula, ze cos cieplego splywa jej po policzku.

Kasa biletowa American Airlines znajdowala sie na wprost przed nia. Wokol bylo sporo ludzi. Ustawili sie w kolejke.

Znowu uslyszala za soba kroki dudniace po schodach. Jeden z mezczyzn krzyczal cos, czego nie rozumiala. Pedem ruszyla w kierunku kasy biletowej, wpadla na mezczyzne z walizka i wskoczyla na biurko. Nie mogac wyhamowac, wyladowala po drugiej stronie, spadajac na tasme, po ktorej jechaly bagaze.

Czterech pracownikow lotniska patrzylo na nia w zdumieniu. Kiedy sie podnosila, czula, ze trzesa sie pod nia nogi. Ostroznie wyjrzala znad blatu. Zobaczyla tylko tlum zdziwionych ludzi. Mezczyzni znikneli.

Vivian spojrzala na pracownikow lotniska, ktorzy ciagle jeszcze stali jak zamurowani.

– Moze ktos by tak zadzwonil po straznikow? Jedna z kobiet siegnela po telefon.

– Skoro juz to robisz – powiedziala Vivian – to zadzwon od razu na policje.

Ciemny mercedes wolno jechal ulica. Zatrzymal sie przy budce telefonicznej. Abby widziala jedynie profil kierowcy na tle swiatel przejezdzajacego druga strona samochodu. To byl Tarasoff. Podbiegla do drzwi i wsiadla do srodka.

– Nareszcie pan przyjechal.

– Na pewno zmarzlas. Moze wezmiesz moj plaszcz? Jest na tylnym siedzeniu.

– Jedzmy juz! Chcialabym jak najszybciej opuscic to miejsce.

Kiedy Tarasoff ruszal, Abby obejrzala sie, sprawdzajac, czy nikt za nimi nie jedzie. Ulica byla ciemna.

– Widzisz kogos? – zapytal.

– Nie. Chyba nikogo za nami nie ma. Tarasoff nerwowo odetchnal.

– Nie jestem w tym zbyt dobry. Nie lubie nawet ogladac kryminalow.

– Idzie panu swietnie. Niech pan jedzie na policje. Stamtad mozemy zadzwonic do Vivian.

Tarasoff niespokojnie zerknal w lusterko.

– Wydaje mi sie, ze przed chwila widzialem samochod.

– Co takiego? – Abby obejrzala sie, ale niczego nie dostrzegla.

– Skrece tutaj, zobaczymy, co sie stanie.

– Dobrze, ja bede patrzyla do tylu.

Kiedy mijali zakret, Abby skoncentrowala sie na obserwowaniu drogi za nimi. Nie zauwazyla zadnych swiatel, zadnych innych samochodow. Dopiero kiedy zatrzymali sie, odwrocila sie do przodu i spytala.

– Co sie stalo?

– Nic sie nie stalo – Tarasoff wylaczyl reflektory.

– Dlaczego pan… – Slowa ugrzezly jej w gardle.

Tarasoff zwolnil blokade zamkow. Drzwi po jej stronie otworzyly sie. Przerazona spojrzala w prawo. Do srodka wdarl sie powiew zimnego wiatru. Nagle jakies rece chwycily ja i wyciagnely na zewnatrz. Wlosy opadly jej na twarz, nic nie widziala. Na slepo stawiala opor swoim przeciwnikom, ale nie dala rady wyrwac sie. Jej rece szarpnieto do tylu i zwiazano razem w nadgarstkach. Usta zaklejono tasma. Potem ktos ja podniosl i wsadzil do bagaznika stojacego obok samochodu. Zatrzasnieto klape, pozostawiajac ja w calkowitych ciemnosciach.

Ruszyli.

Jakims cudem udalo jej sie przekrecic na plecy. Kopnela w klape. Raz po raz uderzala stopami w pokrywe bagaznika, kopala tak dlugo, az zaczely ja bolec miesnie ud i z trudem mogla podniesc nogi. To bylo beznadziejne. Nikt nie mogl jej przeciez uslyszec.

Wyczerpana, skulila sie i starala zmusic do myslenia.

Tarasoff. Jak to sie stalo, ze Tarasoff jest w to wszystko zamieszany?

Powoli fragmenty ukladanki trafialy na swoje miejsca jeden po drugim. Lezac w ciemnosciach, zaczynala wszystko rozumiec. Tarasoff byl szefem jednego z najlepszych na Wschodnim Wybrzezu zespolow przeprowadzajacych transplantacje serca. Jego slawa przyciagala z calego swiata smiertelnie chorych pacjentow, ktorzy mieli wystarczajaco duzo pieniedzy na oplacenie kazdego chirurga, jakiego tylko chcieli. Zadali najlepszych i mogli sobie na nich pozwolic. Nie mogli kupic tylko czegos, co bylo im niezbedne do zycia: serca. Ludzkiego zdrowego serca. Tego nie dalo sie zrobic oficjalnie. I wlasnie to zapewnial zespol z Bayside. Pamietala, co powiedzial kiedys Tarasoff: Wiele razy odsylalem swoich pacjentow do Bayside.

On byl dla Bayside kims w rodzaju posrednika. Doprowadzal do skojarzenia obu stron.

Poczula, ze samochod hamuje i skreca. Opony zachrzescily na zwirze, a za chwile woz zatrzymal sie. Gdzies w tle slyszala znajome dudnienie. To byl odglos startujacego samolotu. Wiedziala juz, dokad ja przywieziono.

Klapa otworzyla sie i Abby zostala wyjeta z bagaznika. Poczula gwaltowny wiatr, ktory niosl ze soba zapach ropy i morza. Ciagneli ja po pomoscie i trapie. Jej krzyki tlumila tasma naklejona na usta oraz huk wznoszacego sie samolotu. Przez chwile widziala poklad frachtowca, chwiejna czarna plaszczyzne z geometrycznie ukladajacymi sie cieniami. Potem zostala sciagnieta w dol po klekoczacych schodach. Dwa poziomy w dol.

Zaskrzypialy jakies drzwi i Abby zostala wepchnieta przez nie do srodka.

Nadal miala zwiazane rece, nie mogla wyhamowac upadku. Broda uderzyla o metalowa podloge, co na chwile ja zamroczylo. Byla zbyt oszolomiona, zeby probowac sie poruszyc, czy nawet jeknac. Bol przeszywal jej czaszke. Czyjes kroki zadudnily w dol po schodach. Jak przez mgle uslyszala slowa Tarasoffa.

– Przynajmniej nie zmarnuje sie zupelnie. Zdejmijcie jej tasme. Nie mozemy pozwolic, zeby sie udusila.

Przewrocila sie na plecy i probowala dostrzec cokolwiek. Widziala tylko slaby zarys sylwetki Tarasoffa stojacego w drzwiach. Cofnela sie, kiedy jeden z mezczyzn pochylil sie nad nia i zerwal tasme.

– Dlaczego? – zdolala wyszeptac. Tylko to jedno pytanie przychodzilo jej na mysl. – Dlaczego?

Ledwo dostrzegla, ze postac wzruszyla ramionami, tak jakby jej pytanie bylo zupelnie bezsensowne. Dwaj pozostali mezczyzni wycofali sie z pomieszczenia. Zaczeli zamykac drzwi.

– Czy chodzi o pieniadze? – krzyknela. – Czy sprawa jest az tak banalna?

– Pieniadze nic nie znacza – powiedzial Tarasoff – jezeli nie mozna za nie kupic tego, co jest potrzebne.

– Na przyklad serca?

– Na przyklad zycia swego jedynego dziecka. Swojej zony, siostry czy brata. Wlasnie ty, ty jedna powinnas rozumiec to najlepiej, DiMatteo. Wiemy o malym Pete i o wypadku. Mial tylko dziesiec lat, prawda? Wiemy, ze to bylo dla ciebie straszne przezycie. Pomysl tylko, co moglabys oddac za to, zeby uratowac zycie swego brata.

Nie odezwala sie.

– Czy nie oddalabys wszystkiego? Nie zrobilabys wszystkiego?

Tak – pomyslala – nie zastanawiajac sie nawet. Tak. Domyslil sie odpowiedzi.

– Wyobraz sobie, jak to jest, gdy umiera twoje wlasne dziecko. Miec wszystkie pieniadze swiata i wiedziec, ze ono i tak bedzie musialo czekac na swoja kolej. Po alkoholikach i narkomanach, czubkach i nierobach. – Umilkl, a potem dodal cicho. – Wyobrazasz to sobie?

Drzwi zamknely sie. Uslyszala szczek zasuwy.

Lezala w zupelnych ciemnosciach. Schody zadudnily pod krokami trzech mezczyzn wchodzacych na gore, z powrotem na poklad. W koncu rozlegl sie gluchy odglos zamykanej pokrywy luku. Potem slyszala juz tylko wiatr i czula, jak kadlub porusza sie, napinajac cumy.

Zamknela oczy i starala sie nie myslec o bracie. Nie mogla jednak odpedzic obrazu Pete’a dumnie prezentujacego swoj mundurek skauta. Przypomniala sobie, ze kiedy mial piec lat, mowil, ze Abby jest jedyna dziewczyna, z ktora chce sie ozenic. Pamietala, jaki byl zawiedziony, kiedy sie dowiedzial, ze nie mozna poslubic wlasnej siostry…

Co zrobilabym, zeby cie uratowac? Wszystko – mowila w myslach.

W ciemnosciach cos sie poruszylo. Abby zamarla. Znowu dobiegl ja cichy szmer. Szczury?

Odczolgala sie dalej od miejsca, skad slyszala szuranie i probowala podniesc sie na kolana. Nic nie widziala, mogla jedynie wyobrazic sobie wielkie gryzonie biegajace po podlodze wokol niej. Z trudem wstala. Rozlegl sie cichy trzask.

Nagle oslepilo ja swiatlo. Uskoczyla do tylu. Pod sufitem wisiala zarowka bez oslony. To nie szczury slyszala przedtem. To byl maly chlopiec.

Patrzyli na siebie dluzsza chwile w ciszy. Chociaz Abby stala bardzo spokojnie, widziala niepokoj w oczach chlopca. Jego chude nogi w krotkich spodenkach byly gotowe do ucieczki. Ale tu nie mialy dokad uciekac. Wygladal na jakies dziesiec lat, byl jasnowlosy i bardzo blady. W swietle kiwajacej sie zarowki jego czupryna miala kolor srebra. Abby zauwazyla niebieska smuge na policzku, i uswiadomila sobie, ze to byl siniak. Gleboko osadzone oczy chlopca byly podkrazone i przypominaly rowniez dwa siniaki na bladej twarzy malca.

Zrobila krok w jego kierunku. Cofnal sie.

– Nic ci nie zrobie – powiedziala. – Chce tylko z toba porozmawiac. Zmarszczyl czolo. Pokrecil glowa.

– Obiecuje, ze nic ci nie zrobie.

Chlopiec powiedzial cos, ale jego slowa byly niezrozumiale. Teraz ona zmarszczyla brwi i potrzasnela glowa. Patrzyli na siebie zdezorientowani. Nagle oboje spojrzeli w gore. Silniki statku zostaly uruchomione.

Abby w napieciu przysluchiwala sie odglosom lancuchow. Kilka chwil pozniej poczula kolysanie. Plyneli. Opuscili prawdopodobnie przystan i byli w drodze dokads. Nawet jezeli uda mi sie wydostac z tych wiezow i z tego pomieszczenia, nie mam dokad uciekac. Z rozpacza spojrzala na chlopca.

On juz nie zwracal uwagi na dzwiek pracujacych silnikow. Patrzyl na jej talie. Powoli okrazyl ja i zobaczyl, ze ma zwiazane z tylu rece. Potem przeniosl wzrok na swoja jedna dlon. Dopiero wtedy Abby zauwazyla, ze malec nie mial lewej reki. Przedramie konczylo sie kikutem. Przedtem trzymal je blisko ciala, jakby chcial ukryc przed nia swoje kalectwo. Teraz przygladal sie mu.

Potem spojrzal na nia i znowu cos powiedzial.

– Nie rozumiem, co mowisz.

Powtorzyl jeszcze raz to samo, tym razem w jego glosie slychac bylo zniecierpliwienie. Dlaczego ona go nie rozumiala? Co z nia bylo nie tak? Abby pokrecila glowa.

Patrzyli na siebie, oboje byli rozczarowani. Potem chlopiec podniosl glowe. Abby domyslila sie, ze podjal jakas decyzje. Przeszedl za nia i pociagnal ja za nadgarstki, probujac rozluznic wiezy swoja jedna reka. Sznur byl za mocno zacisniety. Maly uklakl za nia. Zaczal gryzc wezel zebami. Poczula na skorze jego cieply oddech. Pracowal cierpliwie jak mala, ale uparta myszka.

– Przykro mi, ale godziny wizyt juz minely – powiedziala pielegniarka. – Prosze poczekac. Nie mozecie tam wejsc! Stojcie!

Katzka i Vivian mineli biurko pielegniarek i poszli prosto do pokoju 621.

– Gdzie jest Abby? – spytal Katzka. Doktor Colin Wettig odwrocil sie do nich.

– Doktor DiMatteo zniknela.

– Mowil pan, ze tutaj bedzie bezpieczna – powiedzial Katzka. – Zapewnial pan, ze nic jej sie nie stanie.

– Byla pilnowana. Nikt nie mogl wejsc do niej bez mojego specjalnego zezwolenia.

– W takim razie, co sie z nia stalo?

– To pytanie powinniscie zadac doktor DiMatteo.

Obojetny ton glosu Wettiga rozzloscil Katzke, podobnie jak jego chlodne spojrzenie. Ten czlowiek nic po sobie nie pokazywal. W pelni siebie kontrolowal. Patrzac na nieprzenikniona twarz Wettiga, Katzka nagle zobaczyl siebie samego. Ta swiadomosc zaskoczyla go.

– Ona byla pod pana opieka, doktorze. Co wyscie z nia zrobili?

– Nie podoba mi sie to, co pan sugeruje.

Katzka przeszedl przez pokoj, chwycil Wettiga za klapy jego laboratoryjnego fartucha i pchnal go na sciane.

– Wy szuje. Dokad ja zabraliscie?

Niebieskie oczy Wettiga w koncu zdradzily cien niepokoju.

– Mowilem juz przeciez, ze nie wiem, gdzie ona jest! Pielegniarki wezwaly mnie o szostej trzydziesci, zeby mi powiedziec, ze zniknela. Zawiadomilismy straznikow. Juz przeszukali caly szpital, ale nigdzie jej nie znalezli.

– Ale pan wie, gdzie ona jest, prawda? Wettig pokrecil glowa.

– Nie wie pan? – Katzka potrzasnal nim raz jeszcze.

– Nic nie wiem! – wybuchnal Wettig.

Vivian podbiegla do nich i probowala ich rozdzielic.

– Przestan! Udusisz go! Katzka, pusc go!

Detektyw nagle puscil Wettiga. Doktor zachwial sie i oparl o sciane oddychajac ciezko.

– Sadzilem, biorac pod uwage jej stan i jej urojenia, ze bedzie bardziej bezpieczna w szpitalu. – Wyprostowal sie i potarl miejsce, gdzie kolnierz fartucha zostawil na szyi zaczerwieniony odcisk. Katzka patrzyl na ten slad zaskoczony wlasna gwaltownoscia.

– Nie zdawalem sobie sprawy z tego, ze ona moze mowic prawde – powiedzial Wettig. Wyciagnal z kieszeni swistek papieru i podal go Vivian. – Pielegniarki wlasnie mi to daly.

– Co to jest? – spytal Katzka. Vivian zmarszczyla brwi.

– To wyniki badania poziomu alkoholu we krwi Abby. Jest zerowy.

– Kazalem jeszcze raz pobrac jej krew dzisiaj po poludniu – wyjasnil Wettig. – Ona przez caly czas utrzymywala, ze nie byla pod wplywem alkoholu. Pomyslalem wiec, ze jezeli bede mogl jej przedstawic niepodwazalny dowod, to przestanie sie wypierac…

– To sa wyniki z jakiegos laboratorium zewnetrznego? Wettig skinal glowa.

– Calkowicie niezaleznego od Bayside.

– Wczesniej mowil pan, ze ten poziom wynosil jeden i dwanascie setnych promila.

– To byl test krwi pobranej o czwartej rano i przeanalizowanej przez nasze laboratorium w Bayside.

Vivian wtracila sie.

– Okres polowicznego zaniku aktywnosci alkoholu moze wynosic od dwoch do czternastu godzin. Jezeli tamten test zrobiono o czwartej rano, to ten drugi powinien wykazac przynajmniej sladowa obecnosc substancji.

– Ale badanie wykazalo, ze jest czysta – stwierdzil Katzka.

– Co oznacza, ze albo jej watroba potrafila niezwykle szybko to przyswoic – wyjasnil Wettig – albo laboratorium w Bayside popelnilo blad.

– Czy tak to sie tutaj nazywa? Blad? – nie wytrzymal Katzka. Wettig nie odpowiedzial. Wygladal na zmeczonego i na bardzo starego.

Usiadl na nieporzadnie zaslanym lozku.

– Nie zdawalem sobie sprawy… nie chcialem nawet dopuscic takiej mozliwosci…

– Ze Abby mowila prawde? – wtracila Vivian. Wettig pokrecil glowa.

– Moj Boze – mruknal. – Caly ten szpital powinien zostac zamkniety, jezeli to, co ona mowila, jest prawda.

Katzka poczul wzrok Vivian na sobie. Spojrzal na nia.

– Czy teraz ma pan jeszcze watpliwosci? – spytala cicho.

Przez cztery godziny chlopiec spal w objeciach Abby. Czula na szyi jego cieply oddech. Lezal spokojnie z podkulonymi nogami, tak jak zwykle dzieci ukladaja sie do glebokiego, spokojnego snu. Drzal, kiedy dotknela go po raz pierwszy. Probowala rozmasowac jego gole nogi. Miala wrazenie, ze rozciera zimne i suche patyki. W koncu rozgrzal sie i przestal trzasc. Jego oddech stal sie rytmiczny i wolniejszy. Abby czula cieplo, jakie zwykle bije od spiacych dzieci.

Ona tez zdrzemnela sie przez chwile.

Kiedy sie ocknela, wial silniejszy wiatr. Poznala to po dzwiekach, jakie wydawal statek. Ponad jej glowa zarowka kiwala sie w tyl i w przod.

Chlopiec jeknal i poruszyl sie. Bylo cos wzruszajacego w zapachu malych chlopcow, pomyslala Abby, tak jak w zapachu cieplej trawy. Abby pamietala to uczucie, kiedy spiacy Pete lezal na jej kolanach na tylnym siedzeniu samochodu. Czula wtedy delikatne bicie jego serca. Tak samo, jak czula teraz bicie serca tego chlopca.

Westchnal i obudzil sie. Patrzac na nia, powoli przypominal sobie, gdzie byl.

– Aa-bi – szepnal. Skinela glowa.

– Zgadza sie, Abby. Zapamietales. – Usmiechajac sie poglaskala go po buzi, palcem musnela sine miejsce na jego twarzy. – A ty jestes… Jakow. – Przytaknal. Teraz oboje sie usmiechali.

Na zewnatrz wzmagal sie wiatr i Abby czula, ze podloga pod nimi kolysze sie. Maly patrzyl na nia zachlannie.

– Jakow – powtorzyla. Musnela ustami jego jedwabista, jasna brew. Kiedy uniosla glowe, jej wargi byly mokre. Nie byly to lzy chlopca, lecz jej wlasne. Wytarla je rekawem i przyjrzala mu sie. Nadal wpatrywal sie w nia z tym swoim dziwnie skupionym wyrazem twarzy.

– Jestem tu – szepnela. Poglaskala palcami wlosy Jakowa.

Po chwili jego powieki znowu zamknely sie i cialo rozluznilo w ufnym snie.

– To by bylo wszystko, jezeli chodzi o nakaz przeszukania – powiedzial Lundquist i kopnal w drzwi. Otworzyly sie, uderzajac w sciane. Ostroznie wszedl do pomieszczenia i nagle zatrzymal sie. – Co to jest do cholery?

Katzka przycisnal przelacznik w scianie. Obaj mezczyzni zamrugali oczami, kiedy zapalily sie trzy gorne lampy. Swiatlo bylo bardzo mocne, oslepiajace. Z kazdej strony otaczaly ich gladkie blyszczace powierzchnie. Pojemniki z nierdzewnej stali. Tace z instrumentami medycznymi i statywy do kroplowek. Nad nimi wisial rzad monitorow z roznymi przelacznikami. Posrodku sali stal stol operacyjny. Katzka podszedl do niego i przyjrzal sie pasom zwisajacym po bokach. Dwa do mocowania nadgarstkow, dwa do nog i dwa dluzsze do unieruchomienia pasa i klatki piersiowej pacjenta.

Przeniosl wzrok na wozek anestezjologa znajdujacy sie u wezglowia stolu. Podszedl do niego i wysunal gorna szuflade. Wewnatrz lezal rzad szklanych strzykawek i igiel zapakowanych w plastik.

– Co to tutaj, do diabla, robi? – powiedzial Lundquist.

Katzka zamknal szuflade i otworzyl inna. W niej znalazl szklane fiolki. Wzial jedna. Chlorek potasu. Byla do polowy pusta.

– Ten sprzet byl uzywany – zauwazyl.

– To dziwne. Jakie operacje mieliby tutaj przeprowadzac?

Katzka jeszcze raz spojrzal na stol. I na pasy. Nagle przypomniala mu sie Abby, jej nadgarstki przywiazane do lozka, lzy plynace po jej twarzy. Wspomnienie to bylo tak bolesne, ze potrzasnal glowa, zeby odegnac od siebie ten obraz. Strach utrudnial myslenie, a jesli nie bedzie myslal, nie pomoze Abby. Nie uratuje jej. Szybko odsunal sie od stolu.

– Slug? – Lundquist patrzyl na niego ze zdziwieniem. – Nic ci nie jest?

– Nie. – Katzka odwrocil sie i wyszedl z pomieszczenia. – Wszystko w porzadku.

Wyszedl na zewnatrz i spojrzal na budynek „Amity”. Nie bylo w nim nic niezwyklego. To po prostu kolejna walaca sie rudera przy ulicy, gdzie pelno bylo podobnych. Brudna fasada z brazowego kamienia, okna z wystajacymi urzadzeniami do klimatyzacji. Dzien wczesniej widzial tam tylko to, co spodziewal sie zobaczyc. To, co mogl zobaczyc. Obskorny pokoj wystawowy, zniszczone biurka zawalone stertami katalogow roznych dostawcow. Paru sprzedawcow z obojetnymi minami tkwilo przy telefonach. Nie widzial wyzszych pieter, nie podejrzewal, ze wystarczy wjechac na gore winda, zeby trafic do tego pomieszczenia ze stolem operacyjnym.

Zaledwie godzine temu Lundquist odkryl, ze wlascicielem budynku jest Sigajew Company – to samo przedsiebiorstwo z New Jersey, na ktore zarejestrowany byl frachtowiec. Znowu powiazanie z rosyjska mafia. Jak gleboko w Bayside tkwily macki tej organizacji? A moze Rosjanie tylko wspolpracowali z kims ze szpitala? Partnerzy w czarnorynkowym handlu?

Odezwal sie pager Lundquista. Policjant odczytal wiadomosc i siegnal do samochodu po telefon komorkowy. Katzka ciagle stal przed budynkiem. Nie mogl przestac myslec o Abby. Gdzie powinien jej teraz szukac? W szpitalu sprawdzono juz wszystkie zakamarki. Parkingi i okolice rowniez zostaly przeszukane. Wygladalo na to, ze Abby sama opuscila szpital. Dokad poszla? Do kogo mogla zadzwonic? To musial byc ktos, komu ufala.

– Slug!

Katzka odwrocil sie do Lundquista machajacego do niego reka, w ktorej trzymal telefon.

– Kto dzwoni?

– Straz przybrzezna. Czeka juz na nas helikopter.

Czyjes kroki zadudnily na schodach.

Abby gwaltownie podniosla glowe. Jakow ciagle spal w jej objeciach. Jej serce bilo tak mocno, ze powinien sie zbudzic, ale on nawet sie nie poruszyl.

Drzwi otworzyly sie i nad nia stanal Tarasoff w towarzystwie dwoch mezczyzn.

– Czas juz na ciebie.

– Dokad mam isc? – spytala.

– Na krotki spacer. – Tarasoff spojrzal na Jakowa. – Obudz go. On tez z nami pojdzie.

Abby mocniej przytulila Jakowa.

– Nie, on nie – powiedziala.

– Zwlaszcza on.

Potrzasnela glowa.

– Dlaczego?

– Ma grupe krwi AB RH+. Jest jedyny o tej grupie sposrod wszystkich, ktorych akurat mamy na skladzie.

Spojrzala na Tarasoffa. Potem przeniosla wzrok na Jakowa, jego twarz byla zarozowiona od snu. Czula, jak w jego watlej klatce piersiowej bije serce. Nina Voss – pomyslala. Nina Voss ma grupe AB RH+…

Jeden z mezczyzn chwycil ja za ramie i podniosl. Musiala puscic chlopca. Osunal sie na podloge i przez chwile nie wiedzial, gdzie sie znajduje. Drugi mezczyzna kopnal Jakowa i krzyknal jakies polecenie po rosyjsku. Chlopiec wstal jeszcze niezupelnie obudzony.

Tarasoff szedl pierwszy wzdluz ciemnego korytarza, potem przez luk, w gore po schodach, przez kolejny luk do zelaznych schodow. Przed nimi byly niebieskie drzwi. Tarasoff ruszyl ku nim. Stopnie zadudnily pod jego ciezarem. Nagle chlopak szarpnal sie, wyrwal i zaczal uciekac. Jeden z mezczyzn chwycil go za koszule. Jakow odwrocil sie i ugryzl mezczyzne w ramie. Krzyczac z bolu, mezczyzna uderzyl chlopca w twarz. Cios byl brutalny, Jakow upadl na podloge.

– Przestan! – krzyknela Abby.

Mezczyzna szarpnieciem postawil Jakowa z powrotem na nogi i uderzyl go jeszcze raz. Tym razem chlopca zarzucilo w kierunku Abby. Od razu chwycila go na rece. Jakow przytulil sie do niej, szlochajac w jej rekaw. Mezczyzna ruszyl w ich kierunku.

– Trzymaj sie od niego z daleka! – ostrzegla Abby.

Jakow trzasl sie i mowil cos przez lzy. Przycisnela wargi do jego wlosow i wyszeptala:

– Kochanie, jestem przy tobie. Jestem tutaj.

Chlopiec podniosl glowe. Patrzac w jego przestraszone oczy, Abby pomyslala: On wie, co sie z nami stanie.

Ktos pchnal ja do przodu, przez niebieskie drzwi.

Nagle znalezli sie w innym swiecie. Korytarz za drzwiami byl wylozony biala boazeria, na podlodze lezalo biale linoleum. Nad nimi wisialy lampy dajace lekko rozproszone swiatlo. Ich kroki odbijaly sie echem od scian. Weszli na gore spiralnymi schodami, a potem skrecili w boczny korytarz. Na jego koncu znajdowaly sie szerokie drzwi. Chlopiec drzal coraz bardziej. Miala wrazenie, ze robi sie coraz ciezszy. Postawila go na podlodze i wziela jego twarz w swoje dlonie. Na sekunde ich oczy spotkaly sie i czego nie potrafili przekazac slowami, przekazali sobie w tym krotkim spojrzeniu. Abby wziela Jakowa za reke i scisnela lekko jego dlon. Razem ruszyli w kierunku drzwi. Jeden mezczyzna szedl przed nimi, jeden za nimi. Tarasoff prowadzil. Kiedy otwieral drzwi, Abby przesunela sie troche do przodu, wszystkie miesnie miala napiete w oczekiwaniu na nastepny ruch. Puscila juz dlon Jakowa.

Tarasoff pchnal skrzydlo drzwi, za ktorymi znajdowalo sie biale pomieszczenie. Abby gwaltownie ruszyla do przodu. Ramieniem trafila w mezczyzne idacego przed nia, ktory wpadl na Tarasoffa. Ten potknal sie o prog i upadl na kolana.

– Jestescie potworami! – krzyczala, walac w nich na oslep piesciami. – Potwory!

Mezczyzna za nia probowal chwycic ja za rece. Odwrocila sie i uderzyla go w twarz piescia. Zauwazyla, jak Jakow wyrwal sie i zniknal za rogiem korytarza. Mezczyzna, na ktorego Abby wpadla, juz wstal i szedl na nia z drugiej strony. Obaj mezczyzni otoczyli ja i podniesli z podlogi. Kiedy niesli ja przez drzwi do bialego pokoju, nie przestala walczyc i wyrywac sie.

– Musicie ja przytrzymac! – zakomenderowal Tarasoff.

– Ale chlopak…

– Zapomnijcie o nim! I tak nigdzie nie ucieknie. Dajcie ja na stol!

– Ona nie przestaje sie szarpac.

– Potwory! – zawyla i kopnieciem uwolnila jedna noge. Uslyszala, ze Tarasoff przewraca cos w szafce.

– Przytrzymajcie jej ramie! – rzucil w strone mezczyzn. – Musze miec jej reke!

Zblizyl sie ze strzykawka. Abby wrzeszczala, kiedy igla zaglebiala sie w jej ramie. Wykrecala sie, ale nie mogla uwolnic. Znowu probowala sie szarpnac, ale tym razem, jej nogi odmowily posluszenstwa. Miala klopoty z widzeniem. Jej powieki same opadaly. Nie mogla juz krzyczec. Z jej krtani dobywal sie ledwie szept. Probowala cos powiedziec, ale nie mogla nawet zaczerpnac powietrza.

Co sie dzieje? Dlaczego nie moge sie ruszac? – myslala w panice.

– Przeniescie ja natychmiast do nastepnej sali! – powiedzial Tarasoff. – Musimy ja zaraz intubowac, w przeciwnym razie stracimy ja.

Mezczyzni wniesli ja do sasiedniego pomieszczenia i polozyli na stole. Nad nia zapalily sie jasne swiatla. Abby byla w pelni przytomna, ale nie byla w stanie poruszyc ani jednym miesniem. Za to wszystko czula dokladnie: pasy zaciskajace sie wokol jej nadgarstkow i kostek, nacisniecie dloni Tarasoffa na czolo, odchylenie glowy. Zimny koniec laryngoskopu wslizgujacego sie w jej gardlo. Krzyk przerazenia odezwal sie tylko w jej glowie; nie mogla wydac z siebie zadnego dzwieku. Poczula plastikowa rurke wsuwana w gardlo do tchawicy, odcinajaca powietrze, duszaca. Nie mogla sie odwrocic, nie mogla nawet walczyc o oddech. Rurke przyklejono plastrem wokol ust i podlaczono respirator. Maszyna przejela jej oddech, pompujac powietrze do pluc w regularnych odstepach czasu.

– Teraz niech ktorys idzie znalezc chlopaka! – rozkazal Tarasoff. – Nie obaj. Ktos musi mi asystowac.

Jeden z mezczyzn wyszedl. Drugi przysunal sie blizej stolu.

– Zapnij pas na piersi – powiedzial Tarasoff. – Sukcynylocholina przestanie dzialac za minute lub dwie. Nie mozna pozwolic na to, zeby zaczela sie szarpac, kiedy bede jej zakladal kroplowke.

Sukcynylocholina. Tak wlasnie zginal Aaron. Nie mogl walczyc. Nie mogl nawet oddychac. Dzialanie leku zaczynalo juz slabnac. Czula, jak miesnie klatki piersiowej kurczyly sie, buntujac przeciwko wprowadzonej do srodka rurce. Mogla juz takze uniesc powieki, widziec twarz mezczyzny stojacego nad nia. Rozcinal wlasnie jej ubranie. Z zainteresowaniem przygladal sie jej piersiom, potem brzuchowi.

Tarasoff zalozyl jej kroplowke. Kiedy sie wyprostowal, zauwazyl, ze oczy Abby byly teraz otwarte. Wyczytal w nich pytanie.

– Zdrowa watroba – powiedzial. – Nieczesto sie trafia taki kasek. W Connecticut jest pewien pacjent, ktory czeka na dawce juz od ponad roku. – Tarasoff zawiesil druga plastikowa torbe na stojaku do kroplowki. Potem spojrzal na nia. – Byl zachwycony, kiedy dowiedzial sie, ze wreszcie trafil sie organ idealnie dopasowany.

Cala ta krew, ktora pobrano mi w Bayside – pomyslala – uzyta zostala do typowania tkanek.

Tarasoff pracowal dalej. Podlaczyl druga torbe do rurki, napelnil strzykawki odpowiednimi lekami. Wodzila za nim wzrokiem, czujac, jak respirator pompuje jej powietrze do pluc. Stopniowo powracala jej zdolnosc poruszania sie. Mogla juz kiwac palcami, ruszac ramionami. Kropla potu splynela jej ze skroni. Pocila sie z wysilku, jaki podejmowala, zeby sie poruszyc, odzyskac kontrole nad swoim cialem. Zegar na scianie wskazywal jedenasta pietnascie.

Tarasoff skonczyl przygotowywanie tac ze strzykawkami. Uslyszal otwierajace sie drzwi i odwrocil w ich strone.

– Chlopak ciagle jeszcze gdzies biega – powiedzial. – Probuja go zlapac, tak wiec najpierw zajmiemy sie watroba.

Ktos zblizyl sie do stolu. Kolejna twarz pojawila sie w zasiegu jej wzroku. Odwrocona byla w jej kierunku. Wiele razy wczesniej patrzyla na te twarz ponad stolem operacyjnym. Wiele razy widziala, jak te oczy usmiechaly sie do niej. Teraz jednak byly powazne.

Nie zaszlochala, jedynym dzwiekiem byl syk powietrza z rurki. Nie! Nie!

To byl Mark.