178056.fb2
Byla polnoc. Karen Terrio walczyla z sennoscia. Cala uwage skupila na tym, zeby nie zjechac z drogi. Siedziala za kierownica juz bez mala dwa dni. Wyjechala zaraz po pogrzebie ciotki Doroty i zatrzymywala sie tylko na chwile krotkiej drzemki albo na zjedzenie hamburgera i wypicie kawy. Wlewala w siebie cale litry kawy. Obrazy z pogrzebu ciotki z uplywem dni coraz bardziej oddalaly sie we wspomnieniach. Zwiedle mieczyki. Bezimienni kuzyni. Sczerstwiale kanapki. Zobowiazania, zbyt wiele tych cholernych zobowiazan. Teraz tylko chciala jak najszybciej znalezc sie w domu.
Byla juz tak blisko, tylko piecdziesiat mil od Bostonu, ale czula, ze znowu musi zjechac z autostrady i przespac sie troche, zanim ruszy dalej. Na ostatnim postoju, w kafejce „Dunkin Donuts” wypila trzy filizanki kawy. To pomoglo na troche, na tyle, aby bez problemow pokonac odcinek od Springfield do Sturbridge. Kofeina przestawala juz dzialac i chociaz Karen wiedziala, ze nie spi, to jednak co chwila musiala gwaltownie podnosic opadajaca glowe. Czula, ze przysypia, nawet jezeli to byly tylko sekundy. Z ciemnosci przed nia wylonil sie znak restauracji „Burger King”. Zamowila kawe i ciastko – jagodzianke. Usiadla przy stoliku. O tej porze w restauracji bylo tylko kilku klientow, wszyscy mieli ze zmeczenia twarze blade jak maski. Duchy autostrady – pomyslala Karen. Te same, ktore odwiedzaja kazdy przystanek przy autostradzie. W restauracji bylo dziwnie cicho, kazdy usilnie staral sie nie zasnac, zeby jak najszybciej ruszyc w dalsza droge. O dzien dalej od swego dziecinstwa.
Kiedy sie obudzicie, bede juz w domu – pomyslala. Jeszcze raz napelnila kubek kawa, nalozyla plastikowa pokrywke i wrocila do samochodu. Sennosc przestala jej dokuczac. Musi sie udac. Jeszcze piecdziesiat mil, jakas niecala godzina, i bedzie przy drzwiach swego domu. Wlaczyla silnik i wyjechala z parkingu.
Piecdziesiat mil – myslala – tylko piecdziesiat mil.
W odleglosci dwudziestu mil od tamtego miejsca – w samochodzie zaparkowanym przy 7-Eleven – Vince Lawry i Chuck Servis konczyli dopijac piwo z ostatniego kartonu. Pili juz tak od czterech godzin. Byl to rodzaj wspolzawodnictwa miedzy przyjaciolmi, kto wleje w siebie wiecej i nie wyrzyga wszystkiego. Chuck prowadzil o jedno piwo. Nie mieli pojecia, ile w sumie wypili, stracili rachube. Musieliby policzyc wszystkie puszki pietrzace sie na tylnym siedzeniu. Obaj wiedzieli tylko to, ze Chuck byl o jedno piwo do przodu. Nawet nie staral sie kryc triumfalnego spojrzenia, co Vince’a straszliwie wkurzalo. Chuck musial byc zawsze lepszy we wszystkim. A to nie bylo fair. Vince moglby wypic jeszcze jedna kolejke, ale wlasnie skonczylo sie piwo. Chuck mial teraz na twarzy ten swoj usmiech z gatunku „chocbys pekl, nic mi nie zrobisz”. Chociaz doskonale wiedzial, ze rywalizacja nie byla uczciwa.
Vince otworzyl drzwi samochodu i wygramolil sie zza kierownicy.
– Dokad idziesz? – zapytal Chuck.
– Kupie jeszcze troche piwa.
– Przeciez ty juz wiecej nie mozesz.
– Odpieprz sie – rzucil Vince i chwiejnym krokiem ruszyl przez parking w kierunku drzwi frontowych 7-Eleven. Chuck zasmial sie.
– Nawet nie dajesz rady prosto chodzic! – krzyknal, wychylajac sie przez okno.
Pieprzony dupek – pomyslal Vince. Przeciez moze, do cholery, isc. Nawet niezle mu to wychodzi. Chce tylko wstapic do 7-Eleven i wziac jeszcze dwa kartony po szesc piw. Moze trzy. Tak, dlaczego nie trzy, przeciez dalby jeszcze rade trzem. Mial zelazny zoladek. Poza tym, ze co chwila musial sikac, to nie czul zadnych skutkow wypicia takiej ilosci piwa.
W drzwiach sklepu potknal sie. Cholernie wysoki prog, moglbym ich za to podac do sadu – pomyslal i szybko sie pozbieral. Z chlodziarki wzial trzy kartony piwa i z mina wazniaka podszedl do lady, zeby zaplacic. Rzucil na blat dwudziestodolarowy banknot. Sprzedawca spojrzal na pieniadze i pokrecil glowa.
– Nie moge tego wziac – powiedzial.
– Co to znaczy, ze nie moze pan tego wziac?
– Nie moge sprzedawac piwa nietrzezwym klientom.
– Chce pan powiedziec, ze jestem pijany?
– Zgadza sie.
– Posluchaj pan, tu sa pieniadze, tak? Nie chcesz pan moich pieniedzy?
– Nie chce, zeby mnie pozniej podano do sadu. Wiec lepiej odstaw to piwo tam, synu, skad je wziales, dobrze? Kupilbys sobie kawe, hot-doga albo cos w tym rodzaju.
– Nie chce zadnego pieprzonego hot-doga.
– To po prostu stad wyjdz, chlopcze. No juz.
Vince pchnal jeden z kartonow piwa po ladzie, ktory spadl i roztrzaskal sie o podloge. Mial wlasnie zrobic to samo z drugim, kiedy mezczyzna za lada wyciagnal bron. Vince zamarl w pol drogi zaskoczony i gapil sie na pistolet.
– No juz, wynos sie stad – powiedzial sprzedawca.
– Dobra – Vince cofnal sie, podnoszac obie rece w gore w gescie poddania – dobra, juz mnie nie ma. – Wychodzac znowu potknal sie o ten sam cholerny prog.
– No, gdzie to masz? – spytal Chuck, kiedy Vince wsiadl z powrotem do samochodu.
– Skonczylo im sie piwo.
– To niemozliwe. Nie moglo im zabraknac piwa.
– Jak mowie, kurwa, ze sie skonczylo, to sie skonczylo! – Vince wlaczyl silnik i wcisnal pedal gazu. Z piskiem opon wyjechali z parkingu.
– Dokad teraz? – spytal Chuck.
– Do innego sklepu – Vince wpatrywal sie w ciemnosc. – Gdzie jest ten wjazd? Powinien byc gdzies tutaj.
– Czlowieku, daj sobie z tym spokoj. Nie dasz rady wypic wiecej i nie porzygac sie.
– Gdzie jest ten pieprzony wjazd?
– Chyba minelismy go.
– Nie, tutaj jest. – Vince gwaltownie skrecil w lewo, opony zapiszczaly po asfalcie.
– Hej! – zaczal Chuck – to chyba nie…
– Mam jeszcze dwadziescia dolcow. Wezma je. Ktos je przyjmie.
– Vince, jedziesz zla droga!
– Co? Chuck wrzasnal.
– Jedziesz pod prad!
Vince potrzasnal glowa i staral sie skoncentrowac na drodze. Oslepialy go jakies swiatla. Swiecily mu prosto w oczy. Zdawalo sie, ze staja sie coraz jasniejsze.
– Zjedz na prawo! – krzyczal Chuck. – To samochod! Zjedz naprawo! Vince gwaltownie skrecil w prawo. Swiatla skierowaly sie w te sama strone. Uslyszal nieziemski wrzask. Nie Chucka, swoj wlasny.
Doktor Abby DiMatteo jeszcze nigdy nie czula sie tak zmeczona. Nie spala od dwudziestu dziewieciu godzin, jezeli nie brac pod uwage dziesieciominutowej drzemki w sali przeswietlen. Czula, ze widac po niej, iz jest wyczerpana. Na oddziale intensywnej terapii, w lazience spojrzala w lustro i z przerazeniem zobaczyla swoje podkrazone oczy i wlosy w smetnym nieladzie. Byla juz dziesiata rano, a nie zdazyla jeszcze ochlapac sie pod prysznicem czy nawet umyc zebow. Na sniadanie, ktore przyniosla jej godzine temu pielegniarka oddzialowa, musialo wystarczyc gotowane jajko i kubek slodkiej kawy. Abby wiedziala, ze bedzie musiala miec troche szczescia, aby znalezc wolna chwile na lunch, a jeszcze wiecej, zeby wyjsc ze szpitala kolo piatej i na szosta byc w domu. W tej chwili zaglebienie sie w fotel bylo szczytem jej marzen.
Podczas poniedzialkowego porannego obchodu nikt nie odpoczywal, zwlaszcza gdy obchod robil doktor Colin Wettig, przewodniczacy programu stazowego chirurgii szpitala Bayside. Byly general armii, doktor Wettig, znany byl z tego, ze zadawal krotkie, ale bezlitosne pytania. Abby bala sie go, podobnie jak wszyscy pozostali stazysci na chirurgii. Jedenastu z nich zebralo sie teraz polkolem na oddziale intensywnej terapii. Czesc miala na sobie biale fartuchy, czesc – zielone kitle. Wszyscy patrzyli na Wettiga. Wiedzieli, ze kazdego z nich mogl zaskoczyc pytaniem. Brak odpowiedzi oznaczal dlugi okres upokorzen ze strony przelozonego.
Zespol odwiedzil juz czterech pacjentow na sali pooperacyjnej oddzialu intensywnej terapii. Omowiono diagnozy i leczenie. Teraz wszyscy zebrali sie przy lozku numer 11, gdzie lezy nowa pacjentka stazystki Abby. Przyszla wiec kolej na nia, musiala przedstawic przypadek chorej. Chociaz trzymala przed soba notatnik, nie patrzyla na swoje zapiski. Mowila wszystko z pamieci, uwaznie obserwujac powazna twarz generala.
– Pacjentka ma trzydziesci cztery lata, przyjeta zostala dzis o pierwszej nad ranem, przywieziona z wypadku, czolowe zderzenie przy duzej predkosci na Dziewiecdziesiatej. Intubowana i stabilizowana na miejscu wypadku. Po przewiezieniu na ostry dyzur stwierdzono liczne urazy. Skomplikowane zlamanie czaszki, zlamania lewego obojczyka i kosci ramienia oraz powazne rany na twarzy. Przy wstepnym badaniu opisalam pacjentke jako dobrze odzywiona, biala kobiete sredniej budowy. Stwierdzilam brak reakcji na wszystkie bodzce za wyjatkiem watpliwej reakcji prostownika.
– Watpliwej? – spytal doktor Wettig. – Co to znaczy? Prostownik reagowal czy nie?
Abby poczula, jak jej serce zaczelo walic. Do licha, juz przyczepil sie do jej przypadku. Przelknela sline i wyjasnila.
– Czasami konczyny pacjentki prostowaly sie pod wplywem bolesnych bodzcow, a czasami nie.
– Jak nalezy to odczytywac w skali Glasgow uwzgledniajacej reakcje motoryczne podczas spiaczki?
– Skoro brak reakcji przypisany jest wartosci jeden, a reakcja prostownika – dwom punktom, to sadze, ze w przypadku tej pacjentki mozna przyjac… jeden i pol.
Szmer tlumionego smiechu przeszedl przez sale.
– Nie ma takiego wyniku, jak jeden i pol – stwierdzil Doktor Wettig.
– Wiem – powiedziala Abby. – Ale ta pacjentka nie pasuje do…
– Prosze kontynuowac przedstawianie przypadku – przerwal jej doktor Wettig.
Abby zamilkla na chwile i rozejrzala sie po twarzach. Czyzby juz zdolala wszystko zepsuc? Nie byla pewna. Wziela gleboki oddech i kontynuowala:
– Oznaki zycia byly nastepujace: cisnienie dziewiecdziesiat na szescdziesiat, puls – sto. Byla juz intubowana. Nie mogla oddychac samodzielnie. Zostala poddana sztucznej wentylacji z szybkoscia dwudziestu pieciu oddechow na minute.
– Dlaczego akurat dwadziescia piec?
– Zeby utrzymac ja na poziomie hiperwentylacji.
– Dlaczego?
– Aby obnizyc poziom dwutlenku wegla we krwi. To zminimalizowaloby obrzek mozgu.
– Prosze dalej.
– Jak juz wspomnialam, podczas ogledzin glowy stwierdzono wgniecenia i pekniecia lewej kosci ciemieniowej i skroniowej. Grozne opuchlizny i rany twarzy utrudnialy dokladna ocene zlaman kosci twarzy. Zrenice ustawione centralnie nie wykazuja reakcji na bodzce. Nos i gardlo…
– Odruch zwrotu oczu i glowy w kierunku bodzca?
– Nie sprawdzalam.
– Nie?
– Nie. Nie chcialam pozwolic na ewentualne ruchy szyi, na wypadek, gdyby pacjentka miala przemieszczone kregi.
Zauwazyla, ze lekko skinal glowa, jej odpowiedz zostala przyjeta.
Opisala objawy fizykalne. Normalny odglos oddechu, prawidlowa praca serca, nieznaczne obrazenia brzucha. Doktor Wettig nie przerywal jej. Kiedy skonczyla przedstawianie wynikow badan neurologicznych, poczula wieksza pewnosc siebie. Byla niemal dumna z siebie. Wlasciwie dlaczego nie? W koncu przeciez wiedziala, co robila.
– Jakie byly pani przewidywania? – zapytal Doktor Wettig – jeszcze zanim pani zobaczyla wyniki przeswietlen?
– Z pozycji zrenic oraz braku reakcji na bodzce – zaczela Abby – sadzilam, ze w gre moze wchodzic ucisk na srodmozgowie. Prawdopodobnie spowodowany powstaniem ostrego podtwardowkowego lub nadtwardowkowego krwiaka. – Przerwala, a po chwili dodala spokojnym i pewnym tonem: – Scyntygram potwierdzil moje przypuszczenia. Duzy lewostronny krwiak podtwardowkowy z dosc znacznym przemieszczeniem. Zawiadomilam neurochirurgie. Natychmiast przeprowadzono zabieg usuniecia skrzepu.
– Tak wiec twierdzi pani, ze pani poczatkowe rozpoznanie okazalo sie w zupelnosci sluszne, doktor DiMatteo?
Abby skinela glowa.
– To moze teraz sprawdzimy, jak wyglada sytuacja dzis – powiedzial doktor Wettig, podchodzac do brzegu lozka. Lekarska latarka zaswiecil w oczy pacjentki. – Brak reakcji zrenic – stwierdzil. Mocno nacisnal palcem na mostek. Kobieta pozostala nieruchoma. – Brak reakcji na bol miesni prostujacych czy jakichkolwiek innych.
Wszyscy pozostali lekarze podeszli do przodu, tylko Abby nie ruszyla sie z miejsca. Nie spuszczala wzroku z zabandazowanej glowy pacjentki. Wettig kontynuowal badanie, uderzal gumowym mloteczkiem w sciegna, zginal kolana i lokcie. Abby czula, jak koncentracja opuszcza ja pod wplywem zmeczenia. Nie przestawala gapic sie na niedawno ogolona glowe kobiety. Pamietala jej geste brazowe wlosy posklejane skrzepami krwi, wymieszane z potluczonym szklem. Rowniez w ubraniu pelno bylo odlamkow szkla. Wtedy, na ostrym dyzurze Abby pomagala rozcinac bluzke kobiety. Byla bialo-niebieska, jedwabna, z metka „Donny Karan”. Ten ostatni detal szczegolnie mocno wryl sie w pamiec Abby. Nie krew, zlamania czy poszarpana twarz, tylko wlasnie tamta metka. „Donna Karan”. Sama kiedys kupowala sobie rzeczy od „Donny Karan”. Przyszlo jej na mysl, ze kiedys, gdzies ta kobieta stala w sklepie, przegladajac bluzki, sluchajac skrzypienia przesuwanych wieszakow…
Doktor Wettig wyprostowal sie i spojrzal na pielegniarke z oddzialu intensywnej terapii.
– Kiedy usuniety zostal skrzep?
– Zabieg zakonczono okolo czwartej rano.
– Szesc godzin temu?
– Tak, minelo juz szesc godzin. Wettig odwrocil sie w strone Abby.
– Dlaczego wiec nic sie nie zmienilo?
Abby ocknela sie z zamyslenia i zorientowala sie, ze wszyscy na nia patrza. Spojrzala na pacjentke. Piers jej unosila sie i opadala z kazda swiszczaca porcja powietrza z miecha respiratora.
– Moze… przyczyna jest opuchlizna pooperacyjna – powiedziala i popatrzyla na monitor. – Cisnienie wewnatrzczaszkowe jest troche podwyzszone. Poziom dwadziescia milimetrow.
– Czy wedlug pani to wystarczy, aby spowodowac zmiany zreniczne?
– Nie, ale…
– Czy badala ja pani bezposrednio po operacji?
.- Nie. Zostala przeniesiona na oddzial neurochirurgii. Rozmawialam z lekarzem stamtad po zabiegu i on poinformowal mnie…
– Nie pytam lekarza z neurochirurgii. Pytam pania, doktor DiMatteo. To pani diagnozowala podtwardowkowy skrzep. Zostal on usuniety. Dlaczego wiec zrenice pacjentki sa nieruchome i nie reaguja na bodzce w szesc godzin po operacji?
Abby zawahala sie. Wettig przygladal sie jej, podobnie jak wszyscy pozostali. Upokarzajaca cisze rozpraszalo tylko ciche brzeczenie respiratora. Doktor Wettig spojrzal ponaglajaco na pozostalych lekarzy.
– Czy ktos moze pomoc doktor DiMatteo odpowiedziec na to pytanie? Abby wyprostowala sie.
– Sama moge na nie odpowiedziec – powiedziala.
– Tak? – Doktor Wettig zwrocil sie ponownie do niej.
– Objawy zreniczne, odruchy sciegniste – to sygnaly ze srodmozgowia. Zeszlej nocy zalozylam, ze byly one wywolane podtwardowkowym skrzepem, naciskajacym na srodmozgowie. Skoro jednak stan pacjentki nie ulegl poprawie, sadze… sadze, ze sie mylilam.
– Sadzi pani?
Abby z lekkim swistem wypuscila powietrze.
– Mylilam sie.
– Jaka jest pani diagnoza teraz?
– Krwotok w srodmozgowiu, ktory mogl byc wywolany silami scierajacymi lub uszkodzeniem pozostalym po krwiaku podtwardowkowym. Zmian tych scyntygram moze jeszcze nie wykazac.
Doktor Wettig patrzyl na nia przez chwile z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Potem odwrocil sie do pozostalych lekarzy.
– Krwotok w srodmozgowiu to rozsadne przypuszczenie. W polaczeniu z wartoscia „trzy” wedlug skali Glasgow – spojrzal na Abby – i pol – poprawil sie – rokowania sa praktycznie zadne. Pacjentka nie jest w stanie oddychac samodzielnie, nie wykazuje spontanicznych reakcji na bodzce i, jak sie wydaje, nie ma zadnych odruchow pnia mozgu. W tej chwili nie mam zadnych innych sugestii procz tej, aby kontynuowac podtrzymywanie funkcji zyciowych. Nalezy zastanowic sie nad kwestia pobrania organow do transplantacji. – Skinal krotko w strone Abby i skierowal sie do nastepnego pacjenta. Jeden z lekarzy uscisnal ramie Abby.
– Hej, DiMatteo – szepnal – poszlo ci niezle. Zmeczona Abby skinela tylko glowa.
Stazystka Oddzialu Chirurgii, Doktor Vivian Chao, byla postacia niemal legendarna wsrod innych stazystow Szpitala Bayside. Mowiono, ze dwa dni po tym, kiedy zostala przyjeta na staz, jej kolega dostal rozstroju nerwowego i trzeba go bylo odtransportowac na oddzial psychiatryczny. Vivian musiala przejac jego obowiazki. Przez pelnych dwadziescia dziewiec dni byla jedyna stazystka na ortopedii, bez przerwy na dyzurze. Przeniosla swoje rzeczy do dyzurki i na glodowej diecie, skladajacej sie jedynie z posilkow ze szpitalnej stolowki, stracila trzy kilogramy. Przez dwadziescia dziewiec dni nie wyszla poza drzwi frontowe szpitala. Trzydziestego dnia skonczyla sie jej tura i Vivian poszla na parking tylko po to, zeby stwierdzic, ze jej samochod odholowano tydzien wczesniej. Stroz parkingu uznal po prostu, ze woz zostal porzucony.
Cztery dni po rozpoczeciu stazu przez kolejna grupe lekarz, z ktorym Vivian pracowala na zmiane, tym razem na chirurgii naczyniowej, zostal potracony przez autobus komunikacji miejskiej i trafil do szpitala ze zlamaniem miednicy. I znowu ktos musial wziac za niego zastepstwo. Vivian Chao, niewiele myslac, wprowadzila sie z powrotem do dyzurki szpitalnej.
W oczach pozostalych lekarzy-stazystow Vivian zyskala wtedy honorowy tytul „uosobienie humanitaryzmu”, co zostalo dodatkowo potwierdzone podczas uroczystosci rozdania nagrod. Polaczono to z kolacja i Vivian dostala w prezencie pare stalowych kulek, co bylo uznaniem jej za kobiete o silnym meskim charakterze.
Kiedy Abby uslyszala te historie o Vivian Chao, trudno jej bylo uwierzyc, ze to ta sama osoba, ktora przed soba teraz widzi: malomowna Chinka tak drobna, ze podczas operacji musi stawac na stolku. Chociaz Vivian rzadko zabierala glos podczas obchodu, to jednak zawsze stala na przedzie grupy stazystow z obojetnym wyrazem twarzy. Z taka mina Vivian podeszla tamtego popoludnia do Abby na oddziale intensywnej terapii. Abby umierala juz wtedy ze zmeczenia, kazdy kolejny krok byl dla niej wysilkiem, kazda nastepna decyzja podejmowana byla juz tylko dzieki silnej woli. Dziewczyna nawet nie zauwazyla stojacej obok niej Vivian, dopoki tamta nie odezwala sie.
– Slyszalam, ze przyjeliscie osobe z grupa AB RH+ z urazem czaszki. Abby spojrzala znad karty, w ktorej zapisywala wlasnie wyniki pacjenta.
– Tak, zeszlej nocy.
– Czy pacjentka jeszcze zyje?
Abby popatrzyla w kierunku przeszklonej sciany sali z lozkiem numer 11.
– To zalezy, co rozumiesz pod pojeciem zyje.
– Serce i pluca w dobrym stanie?
– Funkcjonuja prawidlowo.
– Ile ma lat?
– Trzydziesci cztery. Dlaczego pytasz?
– Prowadze pacjenta. Koncowe stadium, zastoinowa niewydolnosc serca. Grupa krwi AB RH+. Juz od dawna czeka na nowe serce. – Vivian podeszla do polki z kartami. – Ktore lozko?
– Jedenaste.
Vivian wyciagnela odpowiednia karte z polki i podniosla metalowa oslone. Przegladala papiery z powaznym wyrazem twarzy.
– Ona juz nie jest moja pacjentka – powiedziala Abby – przeniesli ja na neurochirurgie. Usuneli jej krwiak podtwardowkowy.
Vivian nie przestala studiowac karty.
– Jest dopiero dziesiec godzin po operacji – poinformowala Abby. – Chyba troche za wczesnie, zeby decydowac o rezultatach.
– Dotad nie ma zadnych zmian neurologicznych, jak widze.
– Nie, ale jest szansa…
– Z trzema punktami wedlug skali Glasgow? Nie sadze. – Vivian wsunela karte na miejsce i poszla w kierunku lozka numer 11. Abby podazyla za nia. Stojac w drzwiach sali, obserwowala, jak Vivian szybko bada pacjentke. W podobny sposob zachowywala sie na sali operacyjnej, nie marnowala czasu ani sil. Podczas pierwszego roku stazowania w szpitalu Abby czesto obserwowala Vivian w czasie operacji. Podziwiala jej male zwinne dlonie, patrzyla zafascynowana na delikatne palce, spod ktorych wychodzily idealne wezly. Abby w porownaniu z Vivian czula sie niezdarnie. Poswiecala godziny cwiczen i kilometry nici, zakladajac wezly chirurgiczne na uchwytach szuflad swego biurka. Wychodzilo jej to nawet calkiem sprawnie, ale wiedziala, ze nigdy nie osiagnie maestrii magicznych rak Vivian Chao. Teraz, kiedy patrzyla na Vivian badajaca Karen Terrio, sprawnosc rak Chinki wydala jej sie niesamowita.
– Brak reakcji na bol – zauwazyla Vivian.
– Jeszcze jest za wczesnie.
– Moze tak, moze nie. – Vivian wyjela z kieszeni mloteczek do badania odruchow i zaczela opukiwac sciegna pacjentki. – To naprawde szczescie.
– Nie pojmuje, jak mozesz mowic o tym w ten sposob.
– Moj pacjent z oddzialu intensywnej opieki tez ma grupe krwi AB RH+. Od roku juz czeka na serce. To, jak dotad, najlepiej odpowiada.
Abby spojrzala na Karen Terrio. Raz jeszcze przypomniala jej sie blekitno-biala bluzka. Zastanawiala sie, o czym ta kobieta mogla myslec, kiedy zapinala ja po raz ostatni. Moze o zwyczajnych rzeczach. Na pewno nie o smierci. Nie o szpitalnym lozku, kroplowkach czy maszynach pompujacych powietrze do jej pluc.
– Chcialabym przeprowadzic krzyzowa probe limfocytow. Trzeba upewnic sie, ze to wlasciwy dawca – powiedziala Vivian. – Mozna rowniez zaczynac typowanie innych organow. Zrobiono elektroencefalogram, prawda?
– Ona nie jest moja pacjentka – powiedziala Abby. – Zreszta uwazam, ze na to wszystko jest jeszcze za wczesnie. Nikt jeszcze nie rozmawial o tym z jej mezem.
– Ktos bedzie musial to zrobic.
– Ona ma dzieci. Beda potrzebowaly czasu na przemyslenie tego.
– Organy nie maja zbyt wiele czasu.
– Wiem. Wiem, ze trzeba to bedzie zrobic. Ale, tak jak mowilam, ona jest dopiero dziesiec godzin po operacji.
Vivian podeszla do zlewu i umyla rece.
– Chyba nie spodziewasz sie, ze nastapi cud? W drzwiach sali pojawila sie pielegniarka.
– Wrocil maz z dziecmi. Czekaja, zeby wejsc. Czy dlugo potrwa badanie?
– Juz skonczylam – stwierdzila Vivian. Wrzucila zmiety papierowy recznik do pojemnika na smieci i wyszla z sali.
– Czy moga wejsc? – spytala pielegniarka.
Abby spojrzala na Karen Terrio. W tej chwili dostrzegla pare szczegolow, ktorych lepiej zeby nie zobaczylo dziecko patrzac na matke.
– Jeszcze chwile – powiedziala. – Zaraz. – Podeszla do lozka i szybko wygladzila koce. Zmoczyla papierowy recznik pod kranem i wytarla slady sluzu z policzka kobiety. Torbe z moczem przesunela na druga strone lozka, gdzie byla mniej widoczna. Potem cofnela sie i raz jeszcze przyjrzala Karen Terrio. Zdawala sobie sprawe z tego, ze ani ona, ani nikt inny nie byl w stanie zrobic czegokolwiek, co zmniejszyloby bol i cierpienie, przez jakie musiala przejsc rodzina tej kobiety. Westchnela i skinela glowa w kierunku pielegniarki.
– Moga teraz wejsc.
O czwartej trzydziesci po poludniu, Abby ledwo byla w stanie skoncentrowac sie na tym, co pisala. Nie mogla dluzej patrzec w to samo miejsce. Byla na dyzurze od ponad trzydziestu trzech godzin. Popoludniowy obchod juz sie zakonczyl. Wreszcie mogla isc do domu. Kiedy jednak zamknela ostatnia karte, jej wzrok raz jeszcze powedrowal w kierunku lozka numer 11. Weszla do sali. Stala tam przez jakis czas bez ruchu, wpatrujac sie w Karen Terrio. Chciala bardzo zrobic cos, co jeszcze mogloby pomoc, ale nic nie wymyslila. Nie uslyszala zblizajacych sie krokow. Dopiero kiedy ktos powiedzial:
– Witaj slicznotko – Abby odwrocila sie i zobaczyla, ze niebieskooki brunet, doktor Mark Hodell, usmiecha sie do niej. Ten usmiech byl przeznaczony tylko dla niej. Abby tesknila za tym usmiechem przez caly dzien. Zwykle Abby i Mark znajdowali chwile na wspolny lunch czy chociaz na wymiane kilku slow. Tego dnia jednak nie spotkali sie przez caly dzien i teraz na widok ukochanego mezczyzny Abby poczula, jak ogarnia ja radosc. Schylil sie, zeby ja pocalowac. Potem cofnal i przyjrzal sie jej rozczochranym wlosom i wymietemu fartuchowi.
– Musialas miec ciezka noc – powiedzial ze wspolczuciem. – Spalas troche?
– Moze z pol godziny.
– Doszly mnie pogloski, ze dzisiaj rano wyszlas zwyciesko ze starcia z generalem.
Wzruszyla ramionami.
– Powiedzmy, ze nie udalo mu sie calkiem mnie pograzyc.
– To juz sukces.
Usmiechnela sie. Potem raz jeszcze spojrzala w kierunku lozka numer 11 i usmiech zniknal z jej twarzy. Karen Terrio niemal ginela wsrod calego sprzetu otaczajacego jej lozko. Respirator, kroplowki, rurki odprowadzajace i monitory przedstawiajace wykresy pracy serca, cisnienia krwi i cisnienia wewnatrzczaszkowego. Instrumenty do mierzenia kazdej funkcji zyciowej. Po co wiec w nowej erze techniki szukac pulsu czy klasc dlonie na piersi chorego? Po co w ogole sa lekarze, skoro maszyny wykonuja cala skomplikowana prace.
– Przyjelam ja zeszlej nocy – powiedziala Abby. – Ma trzydziesci cztery lata, meza i dwojke dzieci. Dziewczynki blizniaczki. Byly tutaj. Widzialam je niedawno. To bylo dziwne, Mark. Zauwazylam, ze baly sie dotknac matki. Staly tak i patrzyly, tylko patrzyly, ale nie chcialy jej dotknac. W myslach mowilam do nich: musicie, musicie zrobic to teraz, bo to moze byc ostatni raz. Ostatnia szansa, jaka jeszcze macie. Ale one jej nie dotknely. I mysle, ze kiedys beda zalowaly. – Potrzasnela glowa. Nerwowo przesunela reka po oczach. – Slyszalam, ze wypadek spowodowal pijany facet, ktory jechal pod prad. Wiesz, co mnie wkurza, Mark? Naprawde mnie to wkurza. On bedzie zyl. Wlasnie teraz siedzi na gorze na oddziale ortopedycznym, jeczac z powodu kilku polamanych kosci. – Abby wziela gleboki oddech i wydawalo sie, ze caly jej gniew ulecial razem z westchnieniem. – Jezu, jestem tu po to, zeby ratowac ludzkie zycie, a chcialabym, zeby z tego goscia zostala mokra plama na autostradzie. – Odwrocila sie od lozka. – Chyba juz czas, zebym poszla do domu. Mark poglaskal ja po ramionach.
– Chodz – powiedzial – odprowadze cie do wyjscia.
Opuscili oddzial intensywnej terapii i wsiedli do windy. Kiedy drzwi zasunely sie, Abby wtulila sie w fartuch Marka. Od razu otoczyl ja cieplymi, silnymi ramionami. Tu zawsze czula sie bezpiecznie. Zawsze. Jeszcze rok temu nawet o tym nie marzyla. Ona byla stazystka, a Mark Hodell – specjalista-chirurgiem w zakresie klatki piersiowej – i to nie byle jakim, bo czolowym chirurgiem zespolu transplantacyjnego szpitala Bayside. Spotkali sie na sali operacyjnej przy naglym przypadku. Pacjent, dziesiecioletni chlopiec, zostal przywieziony na sygnale. Z jego klatki piersiowej sterczala strzala – rezultat klotni z bratem oraz fatalnego doboru prezentow urodzinowych. Mark juz umyl rece i byl ubrany, kiedy Abby weszla na sale operacyjna. To byl pierwszy tydzien jej stazu. Byla zdenerwowana i oniesmielona na sama mysl o tym, iz bedzie asystowala slynnemu doktorowi Hodellowi. Podeszla do stolu. Z obawa spojrzala na mezczyzne stojacego naprzeciwko niej. Nad maska chirurgiczna zauwazyla wysokie czolo i piekne niebieskie oczy przygladajace sie jej badawczo.
Operowali razem. Chlopiec przezyl. Miesiac pozniej Mark zaprosil Abby na randke. Odmowila mu dwukrotnie. Nie dlatego, ze nie miala ochoty. Po prostu wydawalo jej sie, ze nie powinna zgadzac sie od razu.
Minal kolejny miesiac. On znowu poprosil ja o spotkanie. Tym razem Abby przyjela zaproszenie. Potem Abby wprowadzila sie do domu Marka w Cambridge. Na poczatku nie bylo jej latwo. Musiala nauczyc sie zyc z czterdziestojednoletnim mezczyzna, ktory nigdy dotad nie dzielil zycia ani mieszkania z kobieta. Teraz jednak, czujac jak Mark ja obejmuje i podtrzymuje na duchu, nie potrafila juz sobie wyobrazic zycia bez niego. Wiedziala, ze nie umialaby pokochac nikogo innego.
– Biedactwo – wyszeptal Mark. Poczula we wlosach jego cieply oddech. – To okrutne, prawda?
– Chyba nie jestem stworzona do takiej pracy. Co ja, do cholery, tutaj robie?
– To, o czym zawsze marzylas. Tak mi kiedys mowilas.
– Juz nawet nie pamietam, czego dokladnie dotyczyly tamte marzenia. Zaczynam o nich zapominac.
– Czy nie bylo w nich czegos o ratowaniu zycia?
– Prawda. No i teraz wlasnie zycze smierci temu pijakowi, ktory spowodowal wypadek. – Potrzasnela glowa zdumiona wlasnymi myslami.
– Abby, przechodzisz teraz przez najtrudniejszy etap. Jeszcze tylko dwa dni na oddziale pourazowym. Musisz wytrzymac jeszcze tylko dwa dni.
– Wielka mi rzecz. Potem zaczyna sie chirurgia klatki piersiowej.
– W porownaniu z pourazowym to pestka. Pourazowy zawsze wykancza psychicznie. Przetrzymasz to, tak jak inni.
Jeszcze glebiej wtulila sie w jego ramiona.
– Gdybym przerzucila sie na psychiatrie, czy stracilabym caly twoj szacunek?
– Caly. Co do tego nie ma watpliwosci.
– Jestes wstretny.
Smiejac sie pocalowala go w czubek glowy.
– Wiele osob tak mysli, ale tylko tobie wolno powiedziec to glosno. Na parterze wysiedli z windy i wyszli ze szpitala. Boston juz prawie tydzien kapal sie w fali wrzesniowego slonca. Kiedy szli przez parking, Abby czula, jak opuszczaja ja resztki energii. Ledwie powloczyla nogami po plytach chodnika. Wlasnie tak z nami jest – pomyslala – trzeba przejsc przez ogien, zeby zostac chirurgiem. Cale dnie umyslowego i emocjonalnego wyczerpania, godziny mozolnych silowan ze swiadomoscia, ze pcha sie naprzod fragmenty zycia, ktore nieodwracalnie zostaja za nami. Wiedziala, ze to bylo bezwzglednie konieczne. Mark przeszedl przez to wszystko, wiec dlaczego ona miala nie wytrzymac. Przytulil ja i pocalowal jeszcze raz.
– Jestes pewna, ze bezpiecznie dojedziesz do domu? – spytal.
– Wlacze po prostu automatycznego pilota.
– Bede w domu za godzine. Mam kupic po drodze pizze? – spytal. Ziewajac wsiadla za kierownice.
– Dla mnie nie, dziekuje.
– Nie bedziesz jadla kolacji? Wlaczyla silnik.
– Wszystko, czego w tej chwili pragne – westchnela – to lozko.