29231.fb2
Grozono, bito, prozna grozba, kara,
Jeneralowi nawet sie sprzeciwil,
I jeczal glosno - klal samego cara.
Ludzie niezwyklym przerazeni krzykiem
Zbiegli sie nad tym parad meczennikiem.
Mowia, ze jechal z dowodcy rozkazem,
Wtem kon mu stanal jak gdyby zaklety,
A z tylu wlecial caly szwadron razem;
Zlamano konia, i zolnierz zepchniety
Lezal pod jazda plynaca korytem;
Ale od ludzi litosciwsze konie:
Skakal przez niego szwadron po szwadronie,
Jeden kon tylko trafil wen kopytem
I zlamal ramie; kosc na wpol rozpadla
Przedarla mundur i ostrzem sterczala
Z zielonej sukni, strasznie, trupio biala,
I twarz zolnierza rownie jak kosc zbladla;
Lecz sil nie stracil: wznosil druga reke
To ku niebiosom, to widzow gromady
Zdawal sie wzywac i mimo swa meke
Dawal im glosno, dlugo jakies rady.
Jakie? nikt nie wie, nie mowia przed nikim.
Bojac sie szpiegow sluchacze uciekli
I tyle tylko pytajacym rzekli,
Ze ranny mowil zlym ruskim jezykiem;
Kiedy niekiedy slychac bylo w gwarze:
"Car, cara, caru" - cos mowil o carze.
Chodzily wiesci, ze zolnierz zdeptany
Byl mlodym chlopcem, rekrutem, Litwinem,
Wielkiego rodu, ksiecia, grata synem;
Ze ze szkol gwaltem w rekruty oddany,
I ze dowodzca, nie lubiac Polaka,
Dal mu umyslnie dzikiego rumaka,
Mowiac: "Niech skreci szyje Lach sobaka".
Kto byl, nie wiedza, i po tym zdarzeniu
Nikt nie poslyszal o jego imieniu;
Ach! kiedys tego imienia, o carze,
Beda szukali po twoim sumnieniu.
Diabel je posrod tysiacow ukaze,
Ktores ty w minach podziemnych osadzil,
Wrzucil pod konie, myslac, zes je zgladzil.
Nazajutrz z dala za placem slyszano
Psa gluche wycie - czerni sie cos w sniegu;
Przybiegli ludzie, trupa wygrzebano;
On po paradzie zostal na noclegu.
Trup na pol chlopski, na poly wojskowy,
Z glowa strzyzona, ale z broda dluga,
Mial czapke z futrem i plaszcz mundurowy,
I byl zapewne oficerskim sluga.