35399.fb2
Podróż trwała długo. Na tej bocznej, zapomnianej linii, na której tylko raz na tydzień kursuje pociąg — jechało zaledwie parę pasażerów. Nigdy nie widziałem tych wagonów archaicznego typu, dawno wycofanych na innych liniach, obszernych jak pokoje, ciemnych i pełnych zakamarków. Te korytarze załamujące się pod różnymi kątami, te przedziały puste, labiryntowe i zimne miały w sobie coś dziwnie opuszczonego, coś niemal przerażającego. Przenosiłem się z wagonu do wagonu w poszukiwaniu jakiegoś przytulnego kąta. Wszędzie wiało, zimne przeciągi torowały sobie drogę przez te wnętrza, przewiercały na wskroś cały pociąg. Tu i ówdzie siedzieli ludzie z węzełkami na podłodze, nie śmiejąc zając pustych kanap nadmiernie wysokich. Zresztą te ceratowe wypukłe siedzenia zimne były jak lód i lepkie od starości. Na pustych stacjach nie wsiadał ani jeden pasażer. Bez gwizdu, bez sapania, pociąg ruszał powoli i jakby w zamyśleniu w dalszą drogę.
Przez jakiś czas towarzyszył mi człowiek w podartym mundurze kolejowca, milczący, pogrążony w myślach. Przyciskał chustkę do spuchniętej, obolałej twarzy. Potem i ten gdzieś przepadł, wysiadł niepostrzeżenie na którymś przystanku. Zostało po nim wyciśnięte miejsce w słomie zalegającej podłogę i czarna, zniszczona walizka, którą zapomniał.
Brodząc w słomie i odpadkach, szedłem chwiejnym krokiem od wagonu do wagonu. Drzwi przedziałów chwiały się w przeciągu na przestrzał otwarte. Nigdzie ani jednego pasażera. Wreszcie spotkałem konduktora w czarnym mundurze służby kolejowej tej linii. Owijał szyję grubą chustką, pakował swoje manatki, latarkę, książkę urzędową. — Dojeżdżamy, panie — rzekł, spojrzawszy na mnie całkiem białymi oczyma. Pociąg powoli stawał, bez sapania, bez stukotu, jak gdyby życie powoli zeń uchodziło wraz z ostatnim tchnieniem pary. Stanęliśmy. Cisza i pustka, żadnego budynku stacyjnego. Pokazał mi jeszcze, wysiadając, kierunek, w którym leżało Sanatorium. Z walizą w ręku poszedłem białym wąskim gościńcem, uchodzącym niebawem w ciemny gąszcz parku. Z pewną ciekawością przyglądałem się pejzażowi. Droga, którą szedłem, wznosiła się i wyprowadzała na grzbiet łagodnej wyniosłości, z której obejmowało się wielki widnokrąg. Dzień był całkiem szary, przygaszony, bez akcentów. I może pod wpływem tej aury ciężkiej i bezbarwnej ciemniała cała ta wielka misa horyzontu, na której aranżował się rozległy lesisty krajobraz ułożony kulisowo z pasm i warstw zalesienia coraz dalszych i bardziej szarych, spływających smugami, łagodnymi spadami, to z lewej, to z prawej strony. Cały ten ciemny krajobraz pełen powagi zdawał się ledwie dostrzegalnie płynąć sam w sobie, przesuwać się mimo siebie, jak chmurne i spiętrzone niebo pełne utajonego ruchu. Płynne pasy i szlaki lasów zdawały się szumieć i rosnąć na tym szumie jak przypływ morza wzbierający niedostrzegalnie ku lądowi. Wśród ciemnej dynamiki lesistego terenu wyniesiona biała droga wiła się jak melodia grzbietem szerokich akordów, naciskana naporem potężnych mas muzycznych, które ją w końcu pochłaniały. Uszczknąłem gałązkę w przydrożnego drzewa. Zieleń liści była całkiem ciemna, niemal czarna. Była to czerń dziwnie nasycona, głęboka i dobroczynna, jak sen pełen mocy i posilności. I wszystkie szarości krajobrazu były pochodnymi tej jednej barwy. Taki kolor przybiera krajobraz niekiedy u nas w chmurny zmierzch letni nasycony długimi deszczami. Ta sama głęboka i spokojna abnegacja, to samo zdrętwienie zrezygnowane i ostateczne, nie potrzebujące już pociechy barw.
W lesie było ciemno, jak w nocy. Szedłem omackiem po cichym igliwiu. Gdy drzewa się przerzedziły, zadudniły mi pod nogami belki mostu. Na drugim jego końcu, wśród czerni drzew, majaczyły szare wielookienne ściany hotelu, reklamującego się jako Sanatorium. Podwójne szklane drzwi u wejścia byty otwarte. Wchodziło się w nie wprost z mostku ujętego z obu stron w chwiejne balustrady z gałęzi brzozowych. W korytarzu panował półmrok i solenna cisza. Zacząłem na palcach posuwać się od drzwi do drzwi, czytając w ciemności umieszczone nad nimi numery. Na zakręcie natknąłem się wreszcie na pokojówkę. Wybiegła z pokoju jakby się wyrwała z czyichś rąk natrętnych, zdyszana i wzburzona. Ledwo rozumiała, co do niej mówiłem. Musiałem powtórzyć. Kręciła się bezradnie.
Czy moją depeszę otrzymali? Rozłożyła ręce, jej wzrok powędrował w bok. Czekała tylko na sposobność, by móc skoczyć ku drzwiom wpółotwartym, ku którym zezowała.
— Przyjechałem z daleka, zamówiłem telegraficznie pokój w tym domu — rzekłem z pewnym zniecierpliwieniem. — Do kogo mam się zwrócić?
Nie wiedziała. — Może pan wejdzie do restauracji — plątała się. — Teraz wszyscy śpią. Gdy tylko pan Doktór wstanie, zamelduję pana.
— Śpią? Przecież jest dzień, daleko jeszcze do nocy…
— U nas ciągle śpią. Pan nie wie? — podniosła na mnie zaciekawione oczy. — Zresztą tu nigdy nie jest noc — dodała z kokieterią. Już nie chciała uciekać, skubała w rękach koronkę fartuszka, kręcąc się.
Zostawiłem ją. Wszedłem do ciemnej na wpół restauracji. Stały tu stoliki, wielki bufet zajmował szerokość całej ściany. Po długim czasie uczułem znowu pewien apetyt. Cieszył mnie widok ciast i tortów, którymi obficie były zastawione płyty bufetu.
Położyłem walizkę na jednym ze stolików. Wszystkie były puste. Klasnąłem w ręce. Żadnej odpowiedzi. Zajrzałem do sąsiedniej sali, większej i jaśniejszej. Sala ta otwarta była szerokim oknem czy loggią na znany mi już pejzaż, który w obramieniu framugi stał ze swoim głębokim smutkiem i rezygnacją, jak żałobne memento. Na obrusach stolików widać było resztki niedawnego posiłku, odkorkowane butelki, na wpół opróżnione kieliszki. Gdzieniegdzie leżały nawet jeszcze napiwki nie podjęte przez służbę. Wróciłem do bufetu, przyglądając się ciastom i pasztetom. Miały wygląd nader smakowity. Zastanawiałem się, czy wypada samemu się obsłużyć. Uczułem napływ niezwykłego łakomstwa. Zwłaszcza pewien gatunek kruchego ciasta z marmoladą jabłeczną napędzał mi do ust oskomę. Już chciałem podważyć jedno z tych ciast srebrną łopatką, gdy uczułem za sobą czyjąś obecność. Pokojówka weszła na cichych pantoflach i dotykała mi pleców palcami. — Pan Doktór prosi pana — rzekła, oglądając swoje paznokcie.
Szła przede mną — i pewna magnetyzmu, jaki wywierało granie jej bioder, nieodwracała się wcale. Bawiła się nasilaniem tego magnetyzmu, regulując odległość naszych ciał, podczas gdy mijaliśmy dziesiątki drzwi opatrzonych numerami. Korytarz ściemniał się coraz bardziej. W zupełnej już ciemności oparła się przelotnie o mnie. — Tu są drzwi Doktora — szepnęła — proszę wejść.
Doktór Gotard przyjął mnie stojąc na środku pokoju. Był to mężczyzna małego wzrostu, szeroki w barkach, z czarnym zarostem.
Dostaliśmy pańską depeszę jeszcze wczoraj — rzekł. — Wysłaliśmy kocz zakładowy na stację, ale przyjechał pan innym pociągiem. Niestety połączenie kolejowe jest nie najlepsze. Jakże się pan czuje?
— Czy ojciec żyje? — zapytałem, zatapiając wzrok niespokojny w jego uśmiechniętej twarzy.
— Żyje, naturalnie — rzekł, wytrzymując spokojnie moje żarliwe spojrzenie. — Oczywiście w granicach uwarunkowanych sytuacją — dodał przymrużając oczy. — Wie pan równie dobrze jak ja, że z punktu widzenia własnego domu, z perspektywy pańskiej ojczyzny — ojciec umarł. To się nie da całkiem odrobić. Ta śmierć rzuca pewien cień na jego tutejszą egzystencję.
— Ale ojciec sam nie wie, nie domyśla się? — zapytałem szeptem. Potrząsnął głową z głębokim przekonaniem. — Niech pan będzie spokojny — rzekł przyciszonym głosem — nasi pacjenci nie domyślają się, nie mogą się domyślić…
— Cały trik polega na tym — dodał, gotów mechanizm jego zademonstrować na palcach, już ku temu przygotowanych — że cofnęliśmy czas. Spóźniamy się tu z czasem o pewien interwał, którego wielkości niepodobna określić. Rzecz sprowadza się do prostego relatywizmu. Tu po prostu jeszcze śmierć ojca nie doszła do skutku, ta śmierć, która go w pańskiej ojczyźnie już dosięgła.
— W takim razie — rzekłem — ojciec jest umierający lub bliski śmierci…
— Nie rozumie mnie pan — odrzekł tonem pobłażliwego zniecierpliwienia. — Reaktywujemy tu przeszły czas z jego wszystkimi możliwościami, a zatem i z możliwością wyzdrowienia.
Patrzył na mnie z uśmiechem, trzymając się za brodę.
— Ale teraz zechce pan pewnie zobaczyć się z ojcem. Stosownie do pańskiego zalecenia, zarezerwowaliśmy dla pana drugie łóżko w pokoju ojca. Zaprowadzę pana.
Gdyśmy wyszli na ciemny korytarz, Doktór Gotard już mówił szeptem. Zauważyłem, że ma na nogach filcowe pantofle jak pokojówka.
— Dajemy naszym pacjentom długo się wysypiać, oszczędzamy ich energię życiową. Zresztą i tak nie mają tu nic lepszego do roboty.
Pod którymiś tam drzwiami zatrzymał się. Przyłożył palec do ust.
— Niech pan wejdzie cicho — ojciec śpi. Niech się pan także położy. To najlepsze, co może pan w tej chwili uczynić. Do widzenia.
— Do widzenia — szepnąłem, czując bicie serca podchodzące mi do gardła. Nacisnąłem klamkę, drzwi poddały się same, uchyliły, jak usta otwierające się bezbronnie we śnie. Wszedłem do środka. Pokój byt prawie pusty, szary i nagi. Na zwykłym drewnianym łóżku pod małym okienkiem leżał mój ojciec w obfitej pościeli i spał. Głęboki jego oddech wyładowywał całe pokłady chrapania z głębi snu. Cały pokój zdawał się być już wyłożony tym chrapaniem od podłogi do sufitu, a wciąż jeszcze przybywały nowe pozycje. Pełen wzruszenia patrzyłem na wychudzoną, zmizerowaną twarz ojca pochłoniętą teraz całkiem przez tę pracę chrapania, twarz, która w dalekim transie — porzuciwszy swą ziemską powłokę — spowiadała się gdzieś na odległym brzegu ze swej egzystencji uroczystym wyliczaniem swych minut.
Nie zdają się tu zbytnio troszczyć o pacjentów — myślałem sobie. — Tak chory człowiek wydany na pastwę przeciągów! I nikt chyba tu nie sprząta. Gruba warstwa kurzu zalegała podłogę, pokrywała szafkę nocną z lekarstwami i ze szklanką wystygłej kawy. Na bufecie leżą stosy ciastek, a pacjentom dają czystą czarną kawę zamiast czegoś posilnego! Ale wobec dobrodziejstw cofniętego czasu jest to naturalnie drobnostką.
Rozebrałem się powoli i wsunąłem się do łóżka ojca. Nie obudził się. Chrapanie jego tylko, widocznie za wysoko już spiętrzone, zeszło o oktawę niżej, rezygnując z górnolotności swej deklamacji. Stało się niejako prywatnym chrapaniem, na własny użytek. Obcisnąłem dookoła ojca pierzynę, chroniąc go, ile możności, od wiejącego z okna przeciągu. Wkrótce zasnąłem obok niego.
Gdy się obudziłem, był zmrok w pokoju. Ojciec siedział już ubrany przy stole i pił herbatę, maczając w niej sucharki z lukrem. Miał na sobie nowe jeszcze, czarne ubranie z angielskiego sukna, które sprawił sobie ostatniego lata. Krawat jego był trochę niedbale zawiązany.
Widząc, że nie śpię, rzekł z miłym uśmiechem w swojej przybladłej od choroby twarzy: — Ucieszyłem się serdecznie, żeś przyjechał, Józefie. Co za niespodzianka! Czuję się tu tak samotny. Nie można się co prawda w mojej sytuacji uskarżać, przeszedłem już gorsze rzeczy i gdyby chcieć wyciągnąć facit ze wszystkich pozycyj… Ale mniejsza o to. Wyobraź sobie, podano mi tu zaraz pierwszego dnia wspaniały filet de boeuf z grzybkami. Była to piekielna sztuka mięsa, Józefie. Ostrzegam cię najusilniej — gdyby ci kiedykolwiek miano podać filet de boeuf… Jeszcze czuję ogień w brzuchu. I diarea za diareą… Nie mogłem sobie całkiem dać rady. Ale muszę ci oznajmić nowinę — ciągnął dalej. — Nie śmiej się, wynająłem tu lokal na sklep. Tak jest. I gratuluję sobie tego pomysłu. Nudziłem się, wiesz, serdecznie. Nie masz wyobrażenia, co za nudy tu panują. A tak, mam przynajmniej przyjemne zajęcie. Nie wyobrażaj sobie znów żadnych wspaniałości. Skądże znowu. Daleko skromniejszy lokal niż nasz dawny magazyn. Po prostu buda w porównaniu z tamtym. U nas w mieście wstydziłbym się takiego straganu, ale tutaj, gdzieśmy tyle musieli popuścić z naszych pretensyj — nieprawdaż, Józefie?… — Zaśmiał się boleśnie. — I tak się jakoś żyje. — Zrobiło mi się przykro. Wstydziłem się zmieszania ojca, który spostrzegł, że użył niewłaściwego wyrazu.
— Widzę, żeś śpiący — rzekł po chwili. — Prześpij się jeszcze trochę, a potem odwiedzisz mnie w sklepie — nieprawdaż? Właśnie tam śpieszę, żeby zobaczyć jak interesy idą. Nie masz pojęcia jak trudno było o kredyt, z jakim niedowierzaniem odnoszą się tu do starych kupców, do kupców z poważną przeszłością… Przypominasz sobie lokal optyka na rynku? Otóż zaraz obok jest nasz sklep. Szyldu jeszcze nie ma, ale i tak trafisz. Trudno się omylić.
— Czy ojciec wychodzi bez palta? — zapytałem z niepokojem.
— Zapomniano mi je zapakować — wyobraź sobie — nie znalazłem go w kufrze, ale zupełnie mi go nie brak. Ten łagodny klimat, ta słodka aura!..
— Niech ojciec weźmie moje palto — nalegałem — proszę koniecznie wziąć. — Ale ojciec już wkładał kapelusz. Kiwnął mi ręką i wysunął się z pokoju.
Nie, nie byłem już śpiący. Czułem się wypoczęty… i głodny. Z przyjemnością przypomniałem sobie bufet zastawiony ciastkami. Ubierałem się, myśląc, jak sobie dogodzę па rozmaitych rodzajach tych przysmaków. Pierwszeństwo zamierzałem dać kruchemu ciastu z jabłkami, nie zapominając o świetnym biszkopcie nadziewanym łupką pomarańczową, który tam widziałem. Stanąłem przed lustrem, aby zawiązać krawat, ale powierzchnia jego, jak zwierciadło sferyczne, zataiła gdzieś w głębi mój obraz, wirując mętną tonią. Nadaremnie regulowałem oddalenie, podchodząc, cofając się — ze srebrnej płynnej mgły nie chciało wyłonić się żadne odbicie. Muszę kazać dać inne lustro — pomyślałem sobie i wyszedłem z pokoju.
Na korytarzu było całkiem ciemno. Wrażenie solennej ciszy potęgowała jeszcze nikła lampa gazowa, płonąca niebieskawym płomykiem na zakręcie. W tym labiryncie drzwi, framug i zakamarków trudno mi było przypomnieć sobie wejście do restauracji. Wyjdę na miasto — pomyślałem z nagłym postanowieniem. — Zjem gdzieś na mieście. Znajdę tam chyba jakąś dobrą cukiernię.
Owiało mnie za bramą ciężkie, wilgotne i słodkie powietrze tego szczególnego klimatu. Chroniczna szarość aury zeszła jeszcze o kilka odcieni głębiej. Był to jakby dzień widziany przez kir żałobny.
Nie mogłem nasycić oczu aksamitną, soczystą czarnością najciemniejszych partyj, gamą zgaszonych szarości, pluszowych popiołów, przebiegającą pasażami stłumionych tonów, złamanych dławikiem klawiszy — ten nokturn pejzażu. Obfite i fałdziste powietrze obłopotało mi twarz miękką płachtą. Miało w sobie mdłą słodycz odstałej deszczówki.
Znowu ten powracający sam w siebie szum czarnych lasów, głuche akordy, wzburzające przestworza już poza skalą słyszalności! Byłem na tylnym dziedzińcu Sanatorium. Obejrzałem się na wysokie mury tej oficyny głównego budynku załamanego w podkowę. Wszystkie okna zamknięte były na czarne okiennice. Sanatorium spało głęboko. Minąłem bramę w żelaznych sztachetach. Obok niej stała buda psa — niezwykłych rozmiarów — opuszczona. Znów wchłonął mnie i przytulił czarny las, w którego ciemnościach szedłem omackiem, jakby z zamkniętymi oczyma, na cichym igliwiu. Gdy się trochę rozwidniło, zarysowały się między drzewami kontury domów. Jeszcze kilka kroków i byłem na obszernym placu miejskim.
Dziwne, mylące podobieństwo do rynku naszego miasta rodzinnego! Jak podobne są w samej rzeczy wszystkie rynki na świecie! Niemal te same domy i sklepy!
Chodniki byty prawie puste. Żałobny i późny półbrzask nieokreślonej pory prószył z nieba o niezdefiniowanej szarości. Czytałem z łatwością wszystkie afisze i szyldy, a jednak nie byłem zdziwiony, gdyby mi powiedziano, że to noc głęboka! Tylko niektóre sklepy były otwarte. Inne miały na wpół zasunięte żaluzje, zamykano je pośpiesznie. Tęgie i bujne powietrze, powietrze upojne i bogate pochłaniało miejscami część widoku, zmywało jak mokra gąbka parę domów, latarnię, kawałek szyldu. Chwilami trudno byto unieść powieki, zapadające przez dziwne niedbalstwo czy senność. Zacząłem szukać sklepu optyka, o którym wspomniał ojciec. Mówił mi o tym, jako czymś mi znanym, odwoływał się jakby do mojej znajomości lokalnych stosunków. Czy nie wiedział, że byłem tu pierwszy raz? Bez wątpienia plątało mu się w głowie. Ale czegóż można było oczekiwać od ojca na wpół tylko rzeczywistego, żyjącego życiem tak warunkowym, relatywnym, ograniczonym tylu zastrzeżeniami! Trudno zataić, że trzeba było dużo dobrej woli, ażeby przyznać mu pewien rodzaj egzystencji. Był to godny politowania surogat życia zawisły od powszechnej pobłażliwości, od tego «consensus omnium», z którego czerpał swe nikłe soki. Jasnym było, że tylko dzięki solidarnemu patrzeniu przez palce, zbiorowemu przymykaniu oczu na oczywiste i rażące niedomogi tego stanu rzeczy mógł się utrzymać przez chwilę w tkance rzeczywistości ten żałosny pozór życia. Najlżejsza opozycja mogła go zachwiać, najsłabszy podmuch sceptycyzmu obalić. Czy Sanatorium Doktora Gotarda mogło mu zapewnić tę cieplarnianą atmosferę życzliwej tolerancji, ochronić od zimnych podmuchów trzeźwości i krytycyzmu? Należało się dziwić, że przy tym zagrożonym, zakwestionowanym stanie rzeczy ojciec potrafił jeszcze zachować tak znakomitą postawę.
Ucieszyłem się, ujrzawszy okno wystawowe cukierni zapełnione babkami i tortami. Mój apetyt odżył. Otworzyłem szklane drzwi z tablicą «lody» i wszedłem do ciemnego lokalu. Pachniało tam kawą i wanilią. Z głębi sklepu wyszła panienka z twarzą zamazaną zmierzchem i przyjęła zamówienie. Nareszcie po tak długim czasie mogłem raz posilić się do syta świetnymi pączkami, które maczałem w kawie. W ciemności, obtańczony wirującymi arabeskami zmierzchu, pochłaniałem wciąż nowe ciastka, czując, jak wirowanie ciemności wciska się pod powieki, opanowuje cichaczem me wnętrze swym ciepłym pulsowaniem, milionowym rojowiskiem delikatnych dotknięć. Wreszcie już tylko prostokąt okna świecił szarą plamą w zupełnej ciemności. Nadaremnie stukałem łyżeczką w płytę stołu. Nikt nie zjawiał się, aby przyjąć należytość za posiłek. Zostawiłem monetę srebrną na stole i wyszedłem na ulicę. W księgarni obok świeciło się jeszcze. Subiekci zajęci byli sortowaniem książek. Zapytałem o sklep ojca. To właśnie drugi lokal obok nas — objaśnili mnie. Usłużny chłopak podbiegł nawet do drzwi, ażeby mi pokazać. Portal był szklany, okno wystawowe jeszcze niegotowe, zasłonięte szarym papierem. Już ode drzwi zauważyłem ze zdziwieniem, że sklep był pełny kupujących. Mój ojciec stał za ladą i sumował, śliniąc wciąż ołówek, pozycje długiego rachunku. Pan, dla którego przygotowywano ten rachunek, pochylony nad ladą posuwał palcem wskazującym za każdą dodaną cyfrą, licząc półgłosem. Reszta gości przyglądała się w milczeniu. Mój ojciec rzucił na mnie spojrzenie znad okularów i rzekł przytrzymując pozycję, na której się zatrzymał: — Jest tu jakiś list dla ciebie, leży na biurku między papierami — i znów pogrążył się w liczeniu. Subiekci tymczasem odkładali kupione towary. Zawijali je w papier, obwiązywali sznurkami. Regały były tylko częściowo wypełnione suknem. Większa część była jeszcze pusta.
— Dlaczego ojciec nie siada sobie? — zapytałem cicho, wszedłszy za ladę. — Wcale ojciec nie uważa na siebie, będąc tak chorym. — Podniósł wzbraniająco dłoń, jak gdyby oddalał moje perswazje, i nie przestawał rachować. Miał wygląd bardzo mizerny. Leżało jak na dłoni, że tylko sztuczne podniecenie, gorączkowa czynność podtrzymuje jego siły, oddala jeszcze chwilę zupełnego załamania.
Poszukałem na biurku. Był to raczej pakiet niż list. Przed kilkoma dniami pisałem do księgarni w sprawie pewnej książki pornograficznej i oto posyłano mi ją tu, już znaleziono mój adres, a raczej adres ojca, który zaledwie otworzył sobie sklep bez szyldu i firmy. W istocie zdumiewająca organizacja wywiadu, godna podziwu sprawność ekspedycji! I ten niezwykły pośpiech!
— Możesz sobie przeczytać z tyłu w kontuarze — rzekł ojciec, posyłając mi niezadowolone spojrzenie — widzisz sam, że tu nie ma miejsca.
Kontuar za sklepem był jeszcze pusty. Przez szklane drzwi wpadało tam nieco światła ze sklepu. Na ścianach wisiały palta subiektów. Otworzyłem list i zacząłem czytać w słabym świetle ode drzwi.
Donoszono mi, że książki żądanej nie było niestety na składzie. Wszczęto poszukiwania za nią, ale nie uprzedzając wyniku, pozwala sobie firma przesłać mi tymczasem nieobowiązująco pewien artykuł, dla którego przewidywano moje niewątpliwe zainteresowanie. Następował teraz zawiły opis składanego refraktora astronomicznego, o wielkiej sile świetlnej i rózlicznych zaletach. Zaciekawiony, wydobyłem z koperty ten instrument zrobiony z czarnej ceraty, lub sztywnego płótna złożonego w płaską harmonijkę. Miałem zawsze słabość do teleskopów. Zacząłem rozkładać wielokrotnie złożony płaszcz instrumentu. Usztywniony cienkimi pręcikami rozbudowywał mi się pod rękami ogromny miech dalekowidza, wyciągający na długość całego pokoju swą pustą budę, labirynt czarnych komór, długi kompleks ciemni optycznych wsuniętych w siebie do połowy. Było to coś na kształt długiego auta z łąkowego płótna, jakiś rekwizyt teatralny imitujący w lekkim materiale papieru i sztywnego drelichu masywność rzeczywistości. Spojrzałem w czarny lejek okularu i ujrzałem w głębi zaledwie majaczące zarysy podwórzowej fasady Sanatorium. Zaciekawiony, wsunąłem się głębiej w tylną komorę aparatu. Śledziłem teraz w polu widzenia lunety pokojówkę idącą półciemnym korytarzem Sanatorium z tacą w ręku. Odwróciła się i uśmiechnęła. — Czy ona mnie widzi? — pomyślałem sobie. Nieodparta senność przysłaniała mi mgłą oczy. Siedziałem właściwie w tylnej komorze lunety jakby w limuzynie wozu. Lekkie poruszenie dźwigni i oto aparat zaczął szeleścić łopotem papierowego motyla i uczułem, że porusza się wraz ze mną i skręca ku drzwiom.
Jak wielka czarna gąsienica wyjechała luneta do oświetlonego sklepu — wieloczłonkowy kadłub, ogromny papierowy karakon z imitacją dwóch latarń na przedzie. Kupujący stłoczyli się, cofając przed tym ślepym smokiem papierowym, subiekci otworzyli szeroko drzwi na ulicę i wyjechałem powoli tym papierowym autem, wśród szpaleru gości odprowadzających zgorszonym spojrzeniem ten w istocie skandaliczny wyjazd.
Tak żyje się w tym mieście i czas upływa. Większą część dnia przesypia się, i to nie tylko w łóżku. Nie, nie jest się zbyt wybrednym na tym punkcie. W każdym miejscu i o każdej porze dnia gotów jest człowiek uciąć sobie tutaj smaczną drzemkę. Z głową opartą o stolik restauracji, w dorożce, a nawet na stojączkę po drodze, w sieni jakiegoś domu, do którego wpada się na chwilę, ażeby ulec na moment nieodpartej potrzebie snu.
Budząc się, zamroczeni jeszcze i chwiejni, ciągniemy dalej przerwaną rozmowę, kontynuujemy uciążliwą drogę, toczymy naprzód zawiłą sprawę bez początku i końca. Skutkiem tego gubią się kędyś po drodze mimochodem całe interwały czasu, tracimy kontrolę nad ciągłością dnia i w końcu przestajemy na nią nalegać, rezygnujemy bez żalu ze szkieletu nieprzerwanej chronologii, do której bacznego nadzorowania przywykliśmy ongiś z nałogu i z troskliwej dyscypliny codziennej. Dawno poświęciliśmy tę nieustanną gotowość do złożenia rachunku z przebytego czasu, tę skrupulatność w wyliczaniu się co do grosza z zużytych godzin — dumę i ambicję naszej ekonomiki. Z tych kardynalnych cnót, w których nie znaliśmy ongiś wahania ani uchybienia — kapitulowaliśmy dawno.
Parę przykładów niechaj posłuży za ilustrację tego stanu rzeczy. O jakiejś porze dnia czy nocy — ledwo widoczna niuansa nieba odróżnia te pory — budzę się przy balustradzie mostku prowadzącego do Sanatorium. Jest zmierzch. Musiałem, zmorzony sennością, długo bezwiednie wędrować po mieście, nim dowlokłem się, śmiertelnie zmęczony, do tego mostku. Nie mogę powiedzieć, czy w drodze tej towarzyszył mi cały czas Dr Gotard, który stoi teraz przede mną, kończąc jakiś długi wywód wyprowadzaniem ostatecznych wniosków. Porwany własną wymową, bierze mnie nawet pod ramię i pociąga za sobą. Idę z nim i nim jeszcze przekroczyliśmy dudniące deski mostku, już śpię na nowo. Przez zamknięte powieki widzę niejasno wnikliwą gestykulację Doktora, uśmiech w głębi jego czarnej brody i staram się na darmo pojąć ten kapitalny chwyt logiczny, ten ostateczny atut, którym na szczycie swej argumentacji, nieruchomiejąc z rozłożonymi rękami, triumfuje. Nie wiem jak długo jeszcze idziemy tak obok siebie pogrążeni w rozmowie pełnej nieporozumień, gdy w pewnej chwili ocykam się zupełnie, Doktora Gotarda już nie ma, jest całkiem ciemno, ale to tylko dlatego, że trzymam oczy zamknięte. Otwieram je i jestem w łóżku, w moim pokoju, do którego nie wiem jakim dostałem się sposobem.
Jeszcze drastyczniejszy przykład:
Wchodzę w obiadowej porze do restauracji na mieście, w bezładny gwar i zamęt jedzących. I kogóż spotykam tu na środku sali przed stołem uginającym się od potraw? Ojca. Wszystkie oczy skierowane na niego, a on błyszcząc brylantową szpilką, niezwykle ożywiony, rozanielony do ekstazy, przechyla się z afektacją na wszystkie strony w wylewnej rozmowie z całą salą od razu. Ze sztuczną brawurą, na którą patrzeć nie mogę bez najwyższego niepokoju, zamawia wciąż nowe potrawy, które piętrzą się stosami na stole. Z lubością gromadzi je dookoła siebie, chociaż nie uporał się jeszcze z pierwszym daniem. Mlaskając językiem, żując i mówiąc jednocześnie, markuje on gestami, mimiką najwyższe ukontentowanie tą biesiadą, wodzi wielbiącym wzrokiem za panem Adasiem, kelnerem, któremu z rozkochanym uśmiechem rzuca wciąż nowe zlecenia. I gdy kelner, wiejąc serwetą, biegnie je spełnić, ojciec apeluje błagalnym gestem do wszystkich, bierze wszystkich na świadków nieodpartego czaru tego Ganimeda.
— Nieoceniony chłopak — woła z błogim uśmiechem, przymykając oczy — anielski chłopak! Przyznacie panowie, że jest czarujący!
Wycofuję się z sali pełen niesmaku, nie zauważony przez ojca. Gdyby był umyślnie dla reklamy nastawiony przez zarząd hotelu dla animowania gości, nie mógłby bardziej prowokująco i ostentacyjnie się zachowywać. Z głową ćmiącą się od senności zataczam się ulicami, zdążając do domu. Na skrzynce pocztowej opieram chwilę głowę i robię sobie krótką sjestę. Wreszcie domacuję się w ciemności bramy Sanatorium i wchodzę. W pokoju jest ciemno. Przekręcam kontakt, ale elektryczność nie funkcjonuje. Od okna wieje zimnem. Łóżko skrzypi w ciemności. Ojciec podnosi znad pościeli głowę i mówi: — Ach, Józefie, Józefie! Leżę tu już od dwóch dni bez żadnej opieki, dzwonki są przerwane, nikt do mnie nie zagląda, a własny syn opuszcza mnie, ciężko chorego człowieka, i włóczy się za dziewczętami po mieście. Popatrz, jak mi serce wali.
Jak to pogodzić? Czy ojciec siedzi w restauracji, ogarnięty niezdrową ambicją żarłoczności, czy leży w swoim pokoju, ciężko chory? Czy jest dwóch ojców? Nic podobnego. Wszystkiemu winien jest prędki rozpad czasu, nie nadzorowanego nieustanną czujnością.
Wiemy wszyscy, że ten niezdyscyplinowany żywioł trzyma się jedynie od biedy w pewnych ryzach dzięki nieustannej uprawie, pieczołowitej troskliwości, starannej regulacji i korygowania jego wybryków. Pozbawiony tej opieki, skłania się natychmiast do przekroczeń, do dzikich aberracji, do płątania nieobliczalnych figlów, do bezkształtnego błaznowania. Coraz wyraźniej zarysowuje się inkongruencja naszych indywidualnych czasów. Czas mego ojca i mój własny czas już do siebie nie przystawały.
Nawiasem mówiąc, zarzut rozwiązłości obyczajów uczyniony mi przez ojca jest bezpodstawną insynuacją. Nie zbliżyłem się jeszcze tu do żadnej dziewczyny. Zataczając się jak pijany od jednego snu do drugiego, ledwo zwracam uwagę w trzeżwiejszych chwilach na tutejszą płeć piękną.
Zresztą chroniczny zmrok na ulicach nie pozwala nawet dokładnie rozróżniać twarzy. Co jedynie zdołałem zauważyć, jako młody człowiek mający jeszcze na tym polu bądź co bądź pewne zainteresowania — to osobliwy chód tych panienek.
Jest to chód w nieubłaganie prostej linii, nie liczący się z żadnymi przeszkodami, posłuszny tylko jakiemuś wewnętrznemu rytmowi, jakiemuś prawu, które odwijają one jak z kłębka w nić prostolinijnego truchciku, pełnego akuratności i odmierzonej gracji.
Każda nosi w sobie jakieś inne, indywidualne prawidło, jak nakręconą sprężynkę.
Gdy tak idą prosto przed siebie wpatrzone w to prawidło, pełne skupienia i powagi, wydaje się, że przejęte są jedną tylko troską, aby nie uronić nic z niego, nie zmylić trudnej reguły, nie zboczyć od niej ani na milimetr. I wtedy jasnym się staje, że to, co z taką uwagą i przejęciem niosą nad sobą, nie jest niczym innym, jak jakąś idee fixe własnej doskonałości, która przez moc ich przekonania staje się niemal rzeczywistością. Jest to jakaś antycypacja powzięta na własne ryzyko, bez żadnej poręki, dogmat nietykalny, wyniesiony ponad wszelką wątpliwość.
Jakich mankamentów i usterek, jakich nosków perkatych lub spłaszczonych, jakich piegów i pryszczy nie przemycają z brawurą pod flagą tej fikcji! Nie ma takiej brzydoty i pospolitości, której by wzlot tej wiary nie porywał ze sobą w to fikcyjne niebo doskonałości.
Pod sankcją tej wiary ciało pięknieje wyraźnie, a nogi, kształtne istotnie i elastyczne nogi w nieskazitelnym obuwiu, mówią swym chodem, eksplikują skwapliwie płynnym, połyskliwym monologiem stąpania bogactwo tej idei, którą zamknięta twarz przez dumę przemilcza. Ręce trzymają w kieszeniach swych krótkich, obcisłych żakiecików. W kawiarni i w teatrze zakładają nogi wysoko odsłonięte do kolan i milczą nimi wymownie. Tyle mimochodem tylko o jednej z osobliwości miasta. Wspomniałem już o czarnej wegetacji tutejszej. Na uwagę zasługuje zwłaszcza pewien gatunek czarnej paproci, której ogromne pęki zdobią flakony w każdym tutejszym mieszkaniu i w każdym lokalu publicznym. Jest to niemal żałobny symbol, funebryczny herb tego miasta.
Stosunki w Sanatorium stają się z dniem każdym nieznośniejsze. Trudno zaprzeczyć, że wpadliśmy po prostu w pułapkę. Od chwili mego przyjazdu, w której przed przybyłym rozsnuto pewne pozory gościnnej zapobiegliwości — zarząd Sanatorium nie zadaje sobie najmniejszego trudu, żeby nam choćby zostawić złudzenie jakiejś opieki. Jesteśmy po prostu zdani na siebie samych. Nikt nie troszczy się o nasze potrzeby. Od dawna stwierdziłem, że przewody dzwonków elektrycznych urywają się zaraz nad drzwiami i nigdzie nic prowadzą. Służby nie widać. Korytarze pogrążone są dzień i noc w ciemności i ciszy. Mam silne przekonanie, że jesteśmy jedynymi gośćmi w tym Sanatorium i że tajemnicze i dyskretne miny, z jakimi pokojówka zaciska drzwi pokojów, wchodząc lub wychodząc, są po prostu mistyfikacją.
Miałbym niekiedy ochotę otworzyć po kolei szeroko drzwi tych pokojów, І zostawić je tak na oścież otwarte, żeby zdemaskować tę niecną intrygę, w którą nas wplątano.
A jednak nie jestem całkiem pewny mych podejrzeń. Czasami późno w nocy widzę D-ra Gotarda w korytarzu, jak śpieszy gdzieś w białym płaszczu operacyjnym ze szprycą lewatywy w ręku, popędzany przez pokojówkę. Trudno go wtedy zatrzymać w pośpiechu i przyprzeć do muru zdecydowanym pytaniem.
Gdyby nie restauracja i cukiernia w mieście, można by umrzeć z głodu. Dotychczas nie mogłem się doprosić drugiego łóżka. O świeżej pościeli nie ma mowy. Trzeba przyznać, że powszechne rozprężenie obyczajów kulturalnych nie oszczędziło i nas samych.
Wejść do łóżka w ubraniu i w butach było dla mnie zawsze, jako dla człowieka cywilizowanego, rzeczą po prostu nie do pomyślenia. A teraz przychodzę późno do domu, pijany od senności, w pokoju półmrok, firanki u okna wzdęte od zimnego tchu. Bezprzytomny walę się na łóżko i zagrzebuję w pierzyny. Śpię tak przez całe nieregularne przestrzenie czasu, dni, czy tygodnie, podróżując przez puste krajobrazy snu, ciągle w drodze, ciągle na stromych gościńcach respiracji, raz zjeżdżając lekko i elastycznie z łagodnych pochyłości, to znowu pnąc się z trudem na prostopadłą ścianę chrapania. Dosięgłszy szczytu, obejmuję ogromne widnokręgi tej skalistej i głuchej pustyni snu. O jakiejś porze, w niewiadomym punkcie, gdzieś na raptownym skręcie chrapania, budzę się na wpół przytomny i czuję w nogach ciało ojca. Leży tam zwinięty w kłębek, mały, jak kociak. Zasypiam znowu z otwartymi ustami i cała ogromna panorama górzystego krajobrazu przesuwa się mimo mnie falisto i majestatycznie.
W sklepie rozwija ojciec pełną ożywienia czynność, przeprowadza transakcje, wytęża całą swoją swadę dla przekonania klientów.
Policzki jego są zarumienione od ożywienia, oczy błyszczą. W sanatorium leży ciężko chory, jak w ostatnich tygodniach w domu. Trudno zataić, że proces szybkim krokiem zbliża się do fatalnego końca. Słabym głosem mówi do mnie: — Powinieneś częściej zachodzić do sklepu, Józefie. Subiekci nas okradają. Widzisz przecież, że nie mogę już sprostać zadaniu. Leżę tu od tygodni chory, a sklep marnuje się, zdany na łaskę losu. Czy nie było jakiejś poczty z domu?
Zaczynam żałować całej tej imprezy. Trudno to nazwać szczęśliwym pomysłem, żeśmy, uwiedzeni szumną reklamą, wysłali tu ojca. Cofnięty czas… w samej rzeczy, pięknie to brzmi, ale czymże okazuje się w istocie? Czy dostaje się tu pełnowartościowy, rzetelny czas, czas niejako ze świeżego postawu odwinięty, pachnący nowością i farbą? Wprost przeciwnie. Jest to do cna zużyty, znoszony przez ludzi czas, czas przeżarty i dziurawy w wielu miejscach, przeźroczysty jak sito.
Nic dziwnego, toż jest to czas niejako zwymiotowany — proszę mnie dobrze zrozumieć — czas z drugiej ręki. Pożal się Boże!..
Przy tym cała ta wysoce niewłaściwa manipulacja z czasem. Te zdrożne konszachty, zakradanie się od tyłu w jego mechanizm, ryzykowne paluszkowanie koło jego drażliwych tajemnic! Niekiedy chciałoby się uderzyć w stół i zawołać na całe gardło: — Dość tego, wara wam od czasu, czas jest nietykalny, czasu nie wolno prowokować! Czy nie dość wam przestrzeni? Przestrzeń jest dla człowieka, w przestrzeni możecie bujać do woli, koziołkować, przewracać się, skakać z gwiazdy na gwiazdę. Ale przez miłość boską nie tykać czasu!
Z drugiej strony, czy można żądać ode mnie, żebym sam wypowiedział umowę Doktorowi Gotardowi? Jakakolwiek jest ta nędzna egzystencja ojca, ale widzę go bądź co bądź, jestem z nim razem, mówię z nim… Właściwie winienem Doktorowi Gotardowi nieskończoną wdzięczność.
Kilkakrotnie chciałem się z nim otwarcie rozmówić. Ale Doktór Gotard jest nieuchwytny. — Właśnie poszedł do sali restauracyjnej — oznajmia mi pokojówka. Kieruję się tam, gdy dogania mnie ona, ażeby powiedzieć, że się pomyliła, Dr Gotard jest w sali operacyjnej. Spieszę na piętro, zastanawiając się, jakie operacje mogą tu być przeprowadzane, wchodzę do przedsionka i w samej rzeczy każą mi czekać. Dr Gotard wyjdzie za chwilkę, właśnie skończył operację, myje ręce. Widzę go niemal, małego, kroczącego wielkimi krokami, w rozwianym płaszczu spieszącego przez szereg sal szpitalnych. Po chwili cóż się okazuje? Doktora Gotarda wcale tu nie było, od lat nie przeprowadzono tu żadnej operacji. Doktór Gotard śpi w swoim pokoju, a jego czarna broda sterczy zadarta w powietrze. Pokój zapełnia się chrapaniem, jak kłębami chmur, które rosną, piętrzą się, podnoszą na swym skłębieniu Doktora Gotarda wraz z jego łóżkiem coraz wyżej i wyżej — wielkie patetyczne wniebowstąpienie na falach chrapania i wzdętej pościeli.
Dzieją się tu jeszcze dziwniejsze rzeczy, rzeczy, które zatajam przed samym sobą, rzeczy fantastyczne wprost przez swą absurdalność. Ile razy wychodzę z pokoju, wydaje mi się, że ktoś szybko oddala się spod drzwi i skręca w boczny korytarz. Albo ktoś idzie przede mną, nie odwracając się. To nie jest pielęgniarka. Wiem, kto to jest! — Mamo! — wołam drżącym ze wzburzenia głosem i matka odwraca twarz i patrzy na mnie przez chwilę z błagalnym uśmiechem. Gdzież jestem? Co się tu dzieje? W jaką matnię wplątałem się?
Nie wiem, czy jest to wpływ późnej pory roku, ale dni poważnieją coraz bardziej w barwie, mroczą się i ciemnieją. Jest tak, jakby patrzyło się na świat przez całkiem czarne okulary.
Cały krajobraz jest jakby dnem ogromnego akwarium — z bladego atramentu. Drzewa, ludzie i domy zlewają się w czarne sylwetki, falujące jak rośliny podwodne na tle tej atramentowej toni.
W pobliżu Sanatorium roi się od czarnych psów. Różnej wielkości i kształtu przebiegają nisko w zmierzchu wszystkie drogi i ścieżki, wciągnięte w swoje psie sprawy, ciche, pełne napięcia i uwagi.
Przelatują po dwa, po trzy z wyciągniętymi czujnymi szyjami, uszy spiczasto nastawione, z żałosnym tonem cichego skomlenia, które się mimo woli wydziera z krtani, sygnalizując najwyższe wzburzenie. Zaprzątnięte swoimi sprawami, pełne pośpiechu, zawsze w drodze, zawsze pochłonięte niezrozumiałym celem — ledwo zwracają uwagę na przechodnia. Czasem tylko łypną ku niemu oczyma w locie i wtedy z tego zeza, czarnego i mądrego, wyziera wściekłość hamowana w swych zapędach jedynie brakiem czasu. Czasami nawet, dając folgę swej złości, podbiegną do nogi z pochyloną głową i ze złowróżbnym warczeniem, ale tylko po to, by w połowie drogi poniechać zamiaru i polecieć dalej w wielkich psich pląsach.
Na tę plagę psów nie ma rady, ale po co u licha zarząd Sanatorium trzyma na łańcuchu ogromnego wilczura, straszliwą bestię, prawdziwego wilkołaka o demonicznej wprost dzikości?
Ciarki przechodzą mnie, ile razy mijam jego budę, przy której stoi unieruchomiony na krótkim łańcuchu, z nastroszonym dziko kołnierzem kudłów dookoła głowy, wąsaty, szczeciniasty i brodaty, z maszynerią potężnej paszczy pełnej kłów. Nie szczeka wcale, tylko jego dzika twarz staje się na widok człowieka jeszcze straszniejsza, rysy drętwieją w wyraz bezdennej wściekłości i, podnosząc powoli straszną mordę, zanosi się w cichej konwulsji całkiem niskim, żarliwym, z głębi nienawiści wydobytym wyciem, w którym brzmi żałość i rozpacz bezsilności.
Mój ojciec przechodzi z obojętnością obok tej bestii, gdy razem wychodzimy z Sanatorium. Co do mnie, to jestem za każdym razem wstrząśnięty do głębi tą żywiołową manifestacją bezsilnej nienawiści. Przerastam teraz o dwie głowy ojca, który mały i chudy drepce obok mnie swym drobnym starczym kroczkiem.
Już zbliżając się do rynku widzimy ruch niezwykły. Tłumy ludzi przebiegają ulice. Dochodzą nas nieprawdopodobne wieści o wtargnięciu nieprzyjacielskiej armii do miasta.
Wśród powszechnej konsternacji ludzie podają sobie alarmujące i sprzeczne wiadomości. Trudno to pojąć. Wojna nie poprzedzona pociągnięciem dyplomatycznym? Wojna wśród błogiego spokoju, nie zakłóconego żadnym konfliktem? Wojna z kim i o co? Informują nas, że inwazja nieprzyjacielskiej armii ośmieliła partię malkontentów w tym mieście, którzy wylegli na ulice z bronią w ręku, terroryzując spokojnych mieszkańców. Ujrzeliśmy w samej rzeczy grupę tych zamachowców, w czarnych cywilnych ubraniach z białymi rzemieniami skrzyżowanymi na piersi, posuwających się w milczeniu z pochylonymi karabinami. Tłum cofał się przed nimi, tłoczył na chodniki, a oni szli posyłając spod cylindrów ironiczne ciemne spojrzenia, spójrżenia, w których malowało się poczucie przewagi, błysk złośliwego ubawienia i jakieś porozumiewawcze mruganie, jak gdyby powstrzymywali parsknięcie śmiechu demaskujące całą tę mistyfikację. Niektórzy z nich zostają rozpoznani przez tłum, ale wesoły okrzyk tłumiony jest przez grozę pochylonych luf. Mijają nas, nie zaczepiwszy nikogo. Znowu wszystkie ulice przelewają się trwożnym, ponuro milczącym tłumem. Głuchy gwar płynie nad miastem. Wydaje się, że z daleka słychać turkot artylerii, dudnienie jaszczyków. — Muszę przedostać się do sklepu — mówi ojciec blady, lecz zdeterminowany. — Nie potrzebujesz mi towarzyszyć; będziesz mi tylko przeszkadzał — dodaje — wracaj do Sanatorium. — Głos tchórzostwa doradza mi być posłusznym. Widzę jak ojciec wciska się w zwartą ścianę tłumu i tracę go z oczu.
Bocznymi uliczkami przekradam się w pośpiechu w górę miasta. Zdaję sobie sprawę, że na tych skromnych drogach uda mi się obejść w półkolu śródmieście zamknięte natłokiem ludzkim.
Tam, w górnej części miasta tłum był rzadszy, wreszcie znikł zupełnie. Szedłem spokojnie pustymi ulicami do parku miejskiego. Paliły się tam latarnie ciemnym niebieskawym płomykiem, jak żałobne asfodele. Każda obtańczona była rojem chrabąszczy, ciężkich jak kule, niesionych ukośnym, bocznym lotem wibrujących skrzydeł. Niektóre opadłe gramoliły się na piasku niedołężnie, z wypukłym grzbietem, zgarbione twardymi pokrywami, pod które próbowały złożyć rozpostarte delikatne błony skrzydeł. Po trawnikach i ścieżkach spacerowali przechodnie, pogrążeni w beztroskich rozmowach. Ostatnie drzewa zwieszają się nad podwórzami domów leżących nisko w dole i przypartych do muru parkowego. Wędrowałem wzdłuż tego muru, który od mojej strony sięga zaledwie do piersi, ale na zewnątrz opada ku poziomowi podwórzy wysokimi na piętro szkarpami. W pewnym miejscu podchodziła spomiędzy podwórzy rampa z ubitej ziemi aż do wysokości muru. Przekroczyłem z łatwością barierę i wąską tą groblą przecisnąłem się pomiędzy stłoczonymi zabudowaniami domów na ulicę. Moje obliczenia wsparte znakomitą intuicją przestrzenną były trafne. Znajdowałem się niemal na wprost budynku sanatoryjnego, którego oficyna bieleje niewyraźnie w czarnej oprawie drzew. Wchodzę jak zwykle od tyłu przez podwórze, przez bramę w żelaznym ogrodzeniu i widzę już z daleka psa na jego posterunku. Jak zawsze przechodzi mnie dreszcz awersji na ten widok. Chcę go minąć czym prędzej, by nie słyszeć tego z głębi serca dobytego jęku nienawiści, gdy ku memu przerażeniu, nie wierząc oczom własnym, widzę jak oddala się w podskokach od budy, nie uwiązany, biegnie dookoła podwórza z głuchym, jakby z beczki dobytym szczekaniem, chcąc odciąć mi odwrót.
Zdrętwiały ze zgrozy cofam się w przeciwległy, najdalszy kąt podwórza i instynktownie szukając jakiegoś ukrycia, chronię się do małej altanki tam stojącej, z całym przeświadczeniem daremności moich wysiłków. Kudłata bestia zbliża się w podskokach i oto morda jego jest już u wejścia altanki i zamyka mnie w pułapce. Ledwo żywy ze strachu miarkuję, że rozwinął on całą długość łańcucha, który wlókł za sobą przez podwórze, i że sama altanka jest już poza zasięgiem jego zębów. Zmaltretowany, zmiażdżony zgrozą, ledwo odczuwam jakąś ulgę. Słaniając się na nogach, bliski zemdlenia podnoszę oczy. Nigdy nie widziałem go z tak bliska i dopiero teraz opadają mi łuski z oczu. Jak wielka jest moc uprzedzenia! Jak potężna jest sugestia strachu! Co za zaślepienie! Toż to był człowiek. Człowiek na łańcuchu, którego w upraszczającym, metaforycznym, ryczałtowym skrócie brałem niepojętym sposobem za psa. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Był to pies — niezawodnie, ale w postaci ludzkiej. Jakość psa jest jakością wewnętrzną i może się manifestować równie dobrze w postaci ludzkiej, jak zwierzęcej. Ten, który stał przede mną w otworze altany z paszczą niejako na wywrót odwiniętą, ze wszystkimi zębami wyszczerzonymi w strasznym warczeniu — był mężczyzną średniego wzrostu, z czarnym zarostem. Twarz żółta, koścista, oczy czarne, złe i nieszczęśliwe. Sądząc z czarnego ubrania, z cywilizowanej formy brody — można by go wziąć za inteligenta, za uczonego. Mógłby to być starszy nieudany brat Doktora Gotarda. Ale ten pierwszy pozór mylił. Jego wielkie powalane klejem ręce, dwie brutalne i cyniczne bruzdy dookoła nosa gubiące się w brodzie, poziome ordynarne zmarszczki na niskim czole rozwiewały prędko to pierwsze złudzenie. Był to raczej introligator, krzykacz, mówca wiecowy i partyjnik — człowiek gwałtowny, o ciemnych wybuchowych namiętnościach. I tam właśnie, w tych czeluściach pasji, w tym konwulsyjnym zjeżeniu wszystkich fibrów, w tej furii szaleńczej wściekle oszczekującej koniec skierowanego doń kija — był on stuprocentowym psem.
Jeślibym przelazł przez tylną barierę altanki — myślę sobie — uszedłbym w zupełności z zasięgi jego wściekłości i mógłbym boczną ścieżką dojść do bramy Sanatorium. Już przerzucam nogi przez poręcz, gdy nagle zatrzymuję się w połowie ruchu. Czuję, że byłoby zbyt okrutne odejść po prostu i zostawić go tak z jego bezradną wściekłością wyprowadzoną ze wszystkich granic. Wyobrażam sobie jego straszne rozczarowanie, ból nieludzki, gdyby mnie widział uchodzącego z pułapki, oddalającego się raz na zawsze. Zostaję. Podchodzę doń i mówię naturalnym, spokojnym głosem: — Niech się pan uspokoi, ja pana odczepię.
Na to twarz jego posiekana drgawkami, wzburzona wibracją warczenia całkuje się, wygładza i z głębi wynurza się oblicze niemal zupełnie ludzkie. Podchodzę bez obawy i odczepiam sprzączkę na jego karku. Idziemy teraz obók siebie. Introligator jest w porządnym czarnym ubraniu, ale bosy. Próbuję nawiązać z nim rozmowę, ale z jego ust wychodzi tylko niezrozumiały bełkot. Tylko w oczach, w tych czarnych wymownych oczach czytam dziki entuzjazm przywiązania, sympatii, który mnie zdejmuje grozą. Chwilami potyka się o kamień, o grudę ziemi i wtedy wskutek wstrząśnięcia twarz jego natychmiast łamie się, rozpada, przerażenie wynurza się do połowy, gotowe do skoku, a tuż za nim wściekłość, czekająca tylko na moment, ażeby znów zmienić tę twarz w kłębowisko syczących żmij. Przywołuję go wtedy do porządku szorstkim koleżeńskim upomnieniem. Klepię go nawet po plecach. I czasami próbuje się na jego twarzy uformować zdziwiony, podejrzliwy, nie dowierzający sobie uśmiech. Ach! jak mi ciąży ta straszna przyjaźń. Jak mnie przeraża ta niesamowita sympatia. Jak pozbyć się tego człowieka kroczącego obok mnie i uwisłego okiem, całą żarliwością swej psiej duszy na mojej twarzy. Nie wolno mi jednak zdradzać mego zniecierpliwienia. Wyciągam portfel i mówię rzeczowym tonem: — Potrzeba wam pewnie pieniędzy, mogę wam z przyjemnością pożyczyć — ale na ten widok twarz jego nabiera tak strasznej dzikości, że chowam czym prędzej pugilares. I jeszcze czas długi nie może się uspokoić i opanować rysów, które wciąż wykrzywia konwulsja wycia. Nie, tego dłużej nie zniosę. Wszystko raczej niż to. Sprawy już i tak powikłały się, splątały beznadziejnie. Nad miastem widzę łunę pożaru. Ojciec gdzieś w ogniu rewolucji w płonącym sklepie, Doktór Gotard nieosiągalny i w dodatku niepojęte pojawienie się matki incognito, w jakiejś tajemnej misji! Są to ogniwa jakiejś wielkiej niezrozumiałej intrygi zaciskającej się dookoła mej osoby. Uciekać, uciekać stąd. Gdziekolwiek. Zrzucić z siebie tę okropną przyjaźń, tego cuchnącego psem introligatora, który mnie nie spuszcza z oka. Stoimy przed bramą Sanatorium. — Proszę pana do mego pokoju — mówię z uprzejmym gestem. Cywilizowane ruchy fascynują go, usypiają jego dzikość. Puszczam go przed sobą do pokoju. Sadzam go na krześle.
— Pójdę do restauracji przynieść koniaku — mówię.
Na to zrywa się z przerażeniem, chcąc mi towarzyszyć. Uspokajam jego popłoch z łagodną stanowczością.
— Pan będzie siedział, pan będzie czekał spokojnie — mówię doń głębokim, wibrującym głosem, na którego dnie brzmi ukrywany strach. Siada z niepewnym uśmiechem.
Wychodzę i idę powoli korytarzem, potem schodami na dół, korytarzem do wyjścia, przekraczam bramę, przemierzam podwórze, zatrzaskuję za sobą żelazną furtkę i teraz zaczynam biec bez tchu, z bijącym sercem, z walącymi skroniami ciemną aleją wiodącą do dworca kolejowego.
W głowie piętrzą mi się obrazy, jeden straszliwszy od drugiego. Niecierpliwość potwora, jego przerażenie, rozpacz, gdy pozna, że jest oszukany. Powrót furii, recydywa wściekłości wybuchająca z niepohamowaną siłą. Powrót mego ojca do Sanatorium, jego nic nie przeczuwające pukanie do drzwi i niespodziane twarzą w twarz ze straszliwą bestią.
Szczęście, że ojciec już w gruncie rzeczy nie żyje, że go to właściwie nie dosięga — myślę z ulgą i widzę już przed sobą czarny ciąg wagonów kolejowych stojących u wyjazdu.
Siadam do jednego z nich i pociąg jakby czekał na to, rusza z miejsca powoli, bez gwizdu.
W oknie jeszcze raz przesuwa się i obraca powoli ta ogromna misa horyzontu, nalana ciemnymi szumiącymi lasami, wśród których bieleją mury Sanatorium. Żegnaj ojcze, żegnaj miasto, którego już nie zobaczę.
Od tego czasu jadę, jadę wciąż, zadomowiłem się niejako na kolei i tolerują mnie tam wałęsającego się z wagonu do wagonu. Ogromne, jak pokoje, wozy pełne są śmiecia i słomy, przeciągi przewiercają je na wskroś w szare bezbarwne dni.
Moje ubranie podarło się, postrzępiło. Podarowano mi znoszony mundur kolejarza. Twarz mam obwiązaną brudną szmatą wskutek spuchniętego policzka. Siedzę w słomie i drzemię, a gdy jestem głodny, staję w korytarzu przed przedziałami drugiej klasy i śpiewam. I wrzucają mi drobne monety do mojej konduktorskiej czapki, do czarnej czapki kolejarza z oddartym daszkiem.
Подорож тривала довго. Цією бічною, забутою гілкою, якою тільки раз на тиждень курсує потяг, їхало всього лиш кілька пасажирів. Я ніколи не бачив цих допотопних вагонів, давно знятих з інших ліній, просторих, як кімнати, темних і закамаристих. Їхні заламані під різними кутами коридори, їхні порожні, поплутані та холодні купе чаїли в собі якусь дивовижну, мало не відлякуючу, занедбаність. Я перебирався з вагона до вагона, шукаючи якого затишного кутка, але скрізь віяло, холодні протяги торували собі дорогу крізь ці надра, прошиваючи навиліт увесь потяг. Подекуди на підлозі сиділи люди з клунками, вони не насмілювалися займати порожніх, надміру високих лав. Зрештою, опуклі цератові сидіння були холодні, як крига, і липкі від старости. На порожніх зупинках не сів жоден пасажир. Без свисту, без пахкання потяг поволі й немов у задумі рушав далі.
Певний час моїм супутником був чоловік у подертому мундирі залізничника, мовчазний, заглиблений у роздуми. Він притискав хустину до опухлого, зболеного обличчя. Пізніше і той десь зник, непомітно зійшов на якійсь із зупинок. По ньому зосталося місце, відтиснуте у соломі, якою була встелена підлога, та ще забута ним чорна понищена валізка.
Бредучи соломою та покидьками, я йшов непевним кроком з вагона у вагон. Відчинені настіж двері купе хиталися від протягів. Ніде жодного пасажира. Нарешті я зустрів кондуктора у чорному мундирі залізничника цієї лінії. Він огортав шию грубою хусткою, пакував свої манелі, ліхтар, посвідчення. — Під'їжджаємо, шановний, — сказав він, глянувши на мене вицвілими очима. Потяг поволі, без пахкання, без стуку спинявся, немовби з останнім подихом пари з нього помалу виходило життя. Зупинилися. Тиша й пустка, жодного тобі станційного будиночка. Висідаючи, кондуктор ще показав мені напрямок до Санаторію. З валізою в руці я попрямував білим вузьким гостинцем, який невдовзі сховався у темній гущавині парку. Я з деяким інтересом придивлявся до пейзажу. Дорога, якою я простував, спиналася вгору і виводила на гребінь пологого узгір'я, звідки відкривався широкий виднокіл. День був цілковито сірий, мерхлий, позбавлений акцентів. І, можливо під впливом цієї важкої й безбарвної аури, тьмяніла велетенська улоговина горизонту, в якій аранжувався розлогий, лісистий краєвид, укладений складчато з пасм і шарів заліснення, щоразу дальших і сіріших, опливаючих обабіч смугами та лагідними спадами. Здавалося, що увесь цей тьмавий, статечний краєвид ледь помітно плив сам у собі, сунучи повз себе, як захмарене і розбурхане, сповнене зачаєного руху небо. Плавні пасма та облямівки лісів немовби шуміли й росли від цього шуму, ніби приплив моря, яке неспостережно підбирається до суші. Посеред темної динаміки лісистого терену винесена біла дорога звивалася, немов мелодія, гребенем широких акордів, підперта натиском могутніх музичних мас, які її врешті поглинали. Я відчахнув з придорожнього дерева галузку. Зелень листя була цілком темна, мало не чорна. Ця чорнота була навдивовижу соковита, глибока й благочинна, як міцний та насичений сон. А усі відтінки сірости краєвиду були похідними цієї єдиної барви. Такого кольору краєвид іноді набуває в наших краях у хмарні літні сутінки, насичені тривалими дощами. Та ж глибока й спокійна байдужість, те ж рішуче й остаточне задубіння, яке уже не потребує втіхи барв.
У лісі було темно як поночі. Я йшов навпомацки сухою глицею. Коли дерева порідшали, у мене під ногами задудоніли балки мосту. На другому його кінці, поміж чорними деревами, бовваніли сірі багатовіконні стіни готелю, розрекламованого в якості Санаторію. Подвійні скляні двері при вході були відчинені. У них можна було увійти просто з містка, спорядженого обабіч хиткими балюстрадами з березових галузок. У коридорі панували напівморок й уроча тиша. Я почав навшпиньки пересуватися від дверей до дверей, читаючи у темряві вміщені над ними номери. На повороті я нарешті наштовхнувся на покоївку. Вона вибігла з кімнати, немов вирвалася з чиїхось докучливих рук, задихана й збуджена. Покоївка не тямила до ладу, що я їй говорив, отож довелося повторити, але вона й далі безпорадно метушилася.
Чи отримали тут мою депешу? Покоївка розвела руками, а її погляд помандрував убік. Вона тільки й чекала нагоди кинутися до напіввідчинених дверей, на які увесь час скоса позирала. — Я приїхав здалеку, замовивши телеграфом кімнату у цьому будинку, — сказав я дещо роздратовано. — До кого мені звернутися?
Вона не знала. — Може, Ви сходите до ресторану, — плуталася покоївка. — Зараз усі сплять. Коли пан Доктор прокинеться, я повідомлю про Вас.
— Сплять? Прецінь зараз день, до ночі ще далеко…
— А у нас завше сплять. Ви що, не знаєте? — Вона звела на мене зацікавлені очі. — Втім, тут ніколи не буває ночі, — додала грайливо покоївка. їй уже перехотілося втікати, і вона крутилася, поскубуючи пальцями мереживо фартушка.
Я лишив її та увійшов до напівтемного ресторану. Він був заставлений столиками, а великий буфет займав обшир усієї стіни. Я відчув деякий апетит, чого давно уже зі мною не траплялося. Особливо тішив вигляд тістечок і тортів, якими була рясно заставлена буфетна ляда.
Я поклав валізку на одному зі столиків. Усі вони стояли пусткою. Я плеснув у долоні. Жодної відповіді. Я зазирнув до сусідньої зали, більшої та світлішої. Через широке вікно чи лоджію у цій залі відкривався вид на знаний уже мені пейзаж, який наче жалобне мементо стояв у глибокому смуткові та покорі в рамі фрамуги. На вкритих обрусами столиках виднілися залишки недавнього частування, відкорковані пляшки, напівпорожні келишки. Де-не-де лежали навіть ще не взяті персоналом чайові. Я повернувся до буфету і взявся роззиратися за тістечками та паштетами. На вигляд вони були дуже смаковиті. Я певний час міркував чи випадає почастуватися самому. Мене охопив наплив незвичайної пажерливости. Особливою оскомою виповнював мій рот певний різновид пісочного тістечка з яблучним мармеладом. Я уже хотів було підважити одне з цих тістечок срібною лопаткою, коли відчув за спиною чиюсь присутність. Покоївка увійшла у тихих пантофлях і торкнула моє плече пальцями. — Пан Доктор запрошує Вас, — сказала вона, розглядаючи свої нігті. Покоївка, не озираючись, ішла попереду, переповнена магнетизмом, викликаним колиханням її стегон. Вона розважалася посиленням цього магнетизму, регулюючи проміжок між нашими тілами, коли ми поминали десятки пронумерованих дверей. Коридор щодалі темнішав. Майже у цілковитій темряві вона поткнулася мимохіть об мене. — Ось Докторові двері, — прошепотіла вона. — Прошу увійти.
Доктор Ґотард прийняв мене, стоячи посередині кімнати. Був він чоловіком низького зросту, з широкими плечима та чорним заростом.
— Ми отримали Вашу депешу ще вчора, — сказав він, — і послали на станцію санаторний коч, але Ви приїхали іншим потягом. Що ж, залізничне сполучення у нас не найкраще. Як Ви себе почуваєте?
— Батько ще живий? — запитав я, втупившись стурбовано у його усміхнене обличчя.
— Природно, що живий, — сказав він, спокійно витримавши мій пристрасний погляд. — Звичайно, у межах, обумовлених ситуацією, — додав він, змруживши очі. — Ви, так само добре, як і я, знаєте, що з точки зору Вашої родини, з перспективи Вашої вітчизни — батько помер. Це абсолютно невідворотно. Ця смерть кидає певну тінь на його тутешню екзистенцію. — Але сам батько про це не знає, не здогадується? — запитав я пошепки. Він потряс головою з глибокою переконаністю. — Будьте спокійні, - відповів Доктор Ґотард притишеним голосом, — наші пацієнти не здогадуються, не можуть здогадуватися…
— Увесь трюк полягає в тому, — додав він, готовий продемонструвати механізм фокусу на відповідно налаштованих пальцях, — що ми відклали минулий час. Ми тут спізнюємося на певний часовий інтервал, величину якого неможливо окреслити. Все зводиться до найпростішого релятивізму. Батькова смерть, яка спіткала його у Вашій вітчизні, ще не стала реальністю тут.
— У такому разі, — сказав я, — батько помирає, або ж перебуває при смерті…
— Ви мене не розумієте, — відрік Доктор Ґотард тоном поблажливої нетерплячости. — Ми відновлюємо тут минулий час в усіх можливих видозмінах, а отже і можливістю вилікуватися. — Тримаючись за бороду, він з посмішкою розглядав мене. — Але зараз Ви напевне хочете побачитися з батьком. Як Ви й розпорядилися, ми зарезервували для Вас друге ліжко у батьковій кімнаті. Я Вас відведу.
Як тільки-но ми вийшли у тьмавий коридор, Доктор Ґотард перейшов на шепіт. Я зауважив на ногах у нього повстяні пантофлі, такі ж, як у покоївки.
— Ми даємо нашим пацієнтам змогу подовгу спати, заощаджуючи їхню життєву енергію. Зрештою, вони тут і так не мають ніякого кращого заняття.
Під якимись дверима він затримався, приклавши пальця до уст. — Увійдіть потиху — батько спить. Лягайте також і Ви. Це найкраще, що Ви зараз можете вчинити. До побачення. — До побачення, — прошепотів я, відчуваючи, як під саме горло підкочується шалене серцебиття. Я натиснув на клямку, і двері подалися самі, вони відхилися безборонно, як уста уві сні. Я увійшов досередини. Кімната була напівпорожня, сіра й нага. На звичайному дерев'яному ліжку під невеликим віконечком, на пишній постелі лежав мій батько і спав. Його глибоке дихання видобувало з надр сну цілі поклади хропіння. Здавалося, що уже вся кімната вимощена тим хропінням від підлоги до стелі, але нові припаси усе прибували й прибували. Зворушений до глибини душі, я дивився на схудле, здрібніле батькове обличчя, цілковито поглинуте зараз працею хропіння, обличчя, яке у глибокому трансі, покинувши свою земну оболонку, десь на найдальшому березі сповідалося у своєму бутті урочистим переліком хвилин.
Другого ліжка не було. Від вікна тягнуло пронизливим холодом. І груба холодна.
Тут не надто турбуються про пацієнтів, — подумав я собі. — Таку хвору людину віддано на поталу протягам! І, здається, ніхто тут не прибирає. Товстий шар пилюки встеляв підлогу, вкривав нічну шафку з ліками та склянкою вистиглої кави. На буфеті лежать собі стоси тістечок, а пацієнтам дають саму чорну каву замість чогось поживного! Але, у порівняні із благоденством повернутого навспак часу, це, звичайно, дрібниця. Я поволі роздягнувся і вслизнув до батькового ліжка. Він не прокинувся. Лише його хропіння, вочевидь, доп'явшись надмірних висот, понижчало на октаву, відмовившись від пишномовности своїх декламацій. Воно стало нібито приватним хропінням, хропінням для власного вжитку. Я обтиснув навколо батька перину, затуляючи його, наскільки це можливо, від холодного протягу з вікна, і невдовзі заснув поряд із ним.
Коли я прокинувся, у кімнаті панували сутінки. Батько сидів, уже одягнений, біля столу і пив чай, умочуючи в ньому глазуровані сухарики. Він мав на собі ще нове, чорне вбрання з англійського сукна, куплене останнього літа. Його краватка була зав'язана трохи недбало.
Побачивши, що я не сплю, він з милою посмішкою на поблідлому від хвороби обличчі сказав: — Я сердечно втішений, що ти приїхав, Йосифе! Що за несподіванка! Я почуваю себе тут так самотньо. Щоправда, у моєму становищі гріх нарікати, я зазнав куди гіршого, і якщо би чоловік прагнув витиснути facit з усіх пунктів… Але годі про це. Уяви собі, одразу ж першого ж дня мені тут подали чудову filet de boeuf з грибочками. Це був пекельний шмат м'яса, Йосифе. Я тебе якнайсерйозніше попереджаю — якщо тут тобі коли захочуть подати filet de boeuf… Досі відчуваю у животі вогонь. І пронос за проносом… Я зовсім не міг дати собі ради. Але маю для тебе новину, — продовжував він. — Не смійся, я винайняв тут приміщення для крамниці. Авжеж. І вітаю себе з цією ідеєю. Я, знаєш, нестерпно нудився. Ти просто не уявляєш, що за нуда тут панує. А так принаймні маю приємне заняття. Знова таки, не уявляй собі жодних пишнот. Де вже там. Приміщення значно непоказніше, аніж наша давня гамазея. Просто буда у порівнянні з нею. У нашому місті я б соромився такої ятки, але тут, де ми мусили настільки попустити наші претензії — чи ж не так, Йосифе?.. — Він болісно засміявся. — Та й отак якось живемо. — Мені стало прикро. Я соромився батькового збентеження, бо й він помітив, що трохи неправильно висловився.
— Бачу, ти ще не цілком прокинувся, — сказав він трохи згодом. — Ще трохи поспи, а потому відвідаєш мене у крамниці, — правда ж? Я, власне, туди поспішаю, щоб глянути як рухаються справи. Ти не маєш поняття, як важко було з кредитом, з якою недовірою ставляться тут до старих купців, до купців з порядним минулим… Пригадуєш крамничку оптика на ринку? Отож, відразу поряд біля неї наша крамниця. Шильди ще немає, але й так втрапиш. Помилитися важко.
— Що то Ви, батьку, виходите без пальта? — спитав я занепокоєно.
— Мені його забули запакувати, уяви собі, — я не знайшов пальта в скрині, але мені його зовсім не бракує. О, цей лагідний клімат, о, ця солодка погода!..
— Візьміть, батьку, моє пальто, — наполягав я. — Конче прошу — візьміть. — Але батько уже наклав капелюха, махнув мені рукою і вислизнув із кімнати.
Ні, сон мене уже не брався. Я відчував, що відпочив… і зголоднів. Я з приємністю пригадав заставлений тістечками буфет й почав одягатися з думкою, як то собі догоджу розмаїтими ґатунками тих ласощів. Першість, без сумніву, віддам яблучному пісочному пирогові, але не забуду і про чудовий бісквіт, начинений помаранчевими шкоринками, який я там бачив. Я підійшов до дзеркала, щоб зав'язати краватку, але його поверхня, немов сферичний рефлектор, зачаїла мій образ десь у глибині, вируючи каламутною глибінню. Даремно я намагався регулювати відстань, підходив, відходив — жодне відображення і не збиралося вигулькувати з пливкої сріблястої імли. «Треба попросити інше дзеркало,» — подумав я собі та вийшов із кімнати.
У коридорі було зовсім темно. Враження урочистої тиші посилювала слабенька газова лампа, що блакитним промінцем горіла на розі. У цьому лабіринті дверей, фрамуг і закамарків я ніяк не міг пригадати собі, де вхід до ресторану. «Вийду-но до міста, — подумав я собі з раптовою рішучістю. — Поїм десь там. Може знайду яку добру кондитерську».
За брамою мене овіяло важке, вільготне й солодке повітря особливого місцевого клімату. Хронічна сіризна атмосфери поглибшала ще на кілька відтінків, отож день просвічував крізь неї, мов через жалобний креп.
Я не міг намилуватися оксамитною, соковитою чорнотою найтемніших ділянок, гамою пригаслої сіризни плюшевих попелищ, яка перебігала пасажами приглушених тонів, зламаних натисканням клавіші — о, цей ноктюрн пейзажу. Густе й брижисте повітря облопотіло моє обличчя м'якою плахтою. Воно було нудотно-солодкаве, як перестояна дощівка.
Знову цей шум чорних лісів, що повертається сам до себе, глухі акорди, які хвилюють простір вже поза межею чутности! Я опинився на заґумінках Санаторію. Озирнувся на високі мури вигнутого підковою будинку головного корпусу. Усі вікна були зачинені чорними віконницями. Санаторій міцно спав. Я поминув браму із залізних штахетин. Збоку біля неї стояла небачених розмірів порожня собача буда. Мене знову поглинув і пригорнув чорний ліс, я простував тихою глицею крізь його сутінки навпомацки, немов із заплющеними очима. Коли трохи розвиднілося, між деревами вималювалися обриси будинків. Ще кілька кроків — і я опинився на просторому міському майдані. Дивна, оманлива подібність до ринку нашого рідного міста! Як подібні, по суті, усі ринки на світі! Мало не однаковісінькі будинки й крамниці!
Тротуари були майже безлюдні. Жалобний і пізній поблиск невизначеної пори мрячив з неба неокресленої сіризни. Усі афіші й вивіски легко читалися, проте я б не здивувався, коли мені хто сказав, що то глибока ніч! Тільки декілька крамниць були відчинені. На інших жалюзі були уже напівприспущені, їх поспіхом замикали. Міцне та бурхливе повітря, повітря п'янке й багате поглинало подекуди частину краєвиду, змивало, немов мокрою губкою, двійко будинків, ліхтар, шматок тильди. Інколи важко було розклепити повіки, що западалися через дивну недбалість чи сонливість. Я почав шукати крамничку оптика, про яку згадував батько. Він говорив про неї, як про щось мені відоме, немов покликаючись на мою обізнаність у місцевих стосунках. Чи ж він не знав, що я тут уперше? Без сумніву, йому плуталося в голові. Але чого ще можна було очікувати від батька, лише наполовину реального, батька, котрий жив настільки умовним, відносним, обмеженим численними пересторогами життям! Шила в мішку не сховаєш — треба було багато доброї волі, аби визнати за ним певний різновид екзистенції, адже це був жалюгідний сурогат життя, залежний від поблажливости загалу, від того «consensus omnium», з якого він черпав свої кволі соки. Було зрозуміло, що тільки завдяки солідарному погляду крізь пальці, колективному заплющенню очей на очевидні й разючі вади такого стану справ, це жалюгідне, про людське око, життя хоча б на мить могло втриматися у тканині реальности. Його міг би похитнути найслабший спротив, а найлегший подмух скептицизму доконав би його. Чи міг Санаторій Доктора Ґотарда забезпечити батькові цю тепличну атмосферу зичливої терпимости, уберегти від холодних подмухів тверезости й критицизму? Просто диво, що при такому загрозливому, проблематичному стані справ батько все ще так добре виглядав.
Я зрадів, угледівши вітрину цукерні, заповнену бабками й тортами. Мій апетит ожив. Я прочинив скляні двері з табличкою «морозиво» і увійшов до темного приміщення. Там пахло кавою і ваніллю. З глибини крамниці вийшла панночка із обличчям, розмитим сутінками, і прийняла замовлення. Нарешті, раз на довший час, я зміг-таки досхочу наїстися прекрасних пончиків, які я вмочував у каву. У темряві, у вирі танцюючих арабесок присмерку, я поглинав нові й нові тістечка, відчуваючи, як вирування темряви втискається мені під повіки, з хихотінням опановує мої нутрощі своїм теплим пульсуванням, мільйонним роєвищем делікатних доторків. Нарешті вже тільки прямокутник вікна світився сірою плямою у цілковитій темряві. Надаремне я стукав ложечкою по поверхні стола. Ніхто не з'являвся, аби взяти належне за трапезу. Я залишив на столі срібну монету та вийшов на вулицю. У сусідній книгарні ще світилося. Крамарі займалися сортуванням книжок. Я запитав про батькову крамницю. «Це наступне приміщення поряд з нами», — пояснили мені. Послужливий хлопчина навіть побіг до дверей, аби мені показати. Портал — скляний, вітрина ще не готова, завішана сірим папером. Вже від дверей я з подивом зауважив, що крамниця повна покупців. Мій батько стояв за лядою і, постійно слинячи олівця, додавав позиції довгого рахунку. Добродій, для якого готувався цей рахунок, схилившись над лядою, посував вказівним пальцем за кожною доданою цифрою і стиха рахував. Решта відвідувачів мовчки приглядалися. Батько глянув на мене з-за окулярів і сказав, зупинивши пальця на позиції, до якої щойно дійшов: — Тут тобі якийсь лист, лежить на столі між паперами. — І знову занурився у підрахунки. Тим часом крамарі відкладали куплені товари, загортали їх у папір, обв'язували мотузками. Полиці тільки частково були заповнені сукном. Більша їх частина все ще була порожня.
— Чому Ви собі не сядете, батьку? — заспитав я стиха, зайшовши за ляду. — Ви зовсім на себе не вважаєте, а такі ж хворі. — Він заперечливо підніс долоню, мовби дистанціюючись від моїх наполягань, і не припинив рахунку. Вигляд у нього був дуже мізерний. Видко було, як на долоні, що тільки штучне збудження, гарячкова діяльність підтримують його сили, віддаляють ненадовго мить повного заламання.
Я пошукав на столі. Це був радше пакет, аніж лист. Калька днів тому я написав до книгарні у справі певної порнографічної книжки, і ось мені її надіслали аж сюди, уже встигли знайти мою адресу, а точніше адресу батька, котрий щойно відкрив свою крамницю, якій бракувало шильди і фірмового знаку. Що ж, дивовижна організація розвідин, дивогідна вправність обслуговування! І такий незвичний поспіх!
— Можеш почитати собі ззаду, у конторі, — сказав, незадоволено поглядаючи на мене, батько. — Сам бачиш, що тут бракує місця.
Контора за крамницею була ще порожня. Крізь скляні двері туди потрапляло трохи світла з крамниці. На стінах висіли пальта крамарів. Я відкрив листа і при слабкому світлі від дверей почав читати.
Мене повідомляли, що потрібної мені книги, на жаль, немає на складі. Розпочато її пошук, але, не випереджуючи його наслідків, фірма тим часом дозволяє собі надіслати мені, без жодних зобов'язань, певний товар, щодо якого передбачалося моє безсумнівне зацікавлення. Далі йшов заплутаний опис розкладного астрономічного рефрактора великої потужности та з масою переваг. Заінтригований, я видобув з конверта цей інструмент, зроблений з чорної церати або цупкого полотна, складеного пласкою гармонікою. Я завжди мав слабість до телескопів, отож почав розсувати багаторазово складену оболонку інструмента. Закріплюваний тонкими прутиками, у моїх руках розбудовувався велетенський міх телескопа, порожня буда якого витяглася на довжину цілої кімнати, лабіринт чорних комірок, довгий комплекс камер обскур, вбудованих одна в одну до половини. Це було щось на кшталт довгого авта з лакованого полотна, якийсь театральний реквізит, що імітував за допомогою легкого паперового матеріалу та цупкого тику масивність дійсности. Я зазирнув у чорну вирву окуляра і побачив, як у глибині ледь маячать обриси подвір'я з боку фасаду Санаторію. Зацікавившись, я глибше втиснувся у задню комірку апарата. Тепер у полі зору далекогляда я міг стежити за покоївкою, котра з тацею в руках ішла напівтемним коридором Санаторію. Вона повернулася й посміхнулася. «Чи бачить вона мене?» — подумав я собі. Нездоланна сонливість затягувала мої очі імлою. Я, власне, сидів у задній коморі далекогляда, наче в салоні автомашини. Легкий порух двигуна — і ось апарат зашурхотів лопотінням паперового метелика, а я відчув, що він рухається разом зі мною і звертає до дверей.
Немов велика чорна гусениця, далекогляд в'їхав у освітлену крамницю — багаточленний тулуб, здоровенний паперовий тарган з імітацією двох ліхтарів попереду. Покупці з'юрмилися, сахаючись від цього сліпого паперового дракона, крамарі широко прочинили двері на вулицю, і я поволі виїхав цим паперовим авто, поміж шерегами відвідувачів, котрі осудливими поглядами проводжали цей, правду кажучи, скандальний виїзд.
Отак воно й живеться у цьому місті, і час минає. Більшу частину дня ми спимо, і то не лише у ліжку. Ні, щодо цього ми не надто вибагливі. У цих краях будь-де та в будь-яку пору дня людина готова солодко переспатися. Чи то поклавши голову на столик у ресторані, чи то в бричці, а навіть настоячки дорогою, в сінях якогось будинку, куди вона ненадовго навідується, аби віддатися хоча б на мить невідпорній потребі сну.
Прокинувшись, очманілі ще і хиткі, ми продовжуємо обірвану було розмову, прямуємо далі обтяжливим шляхом, котимо вперед заплутану справу без початку й кінця. Як наслідок — десь дорогою мимохіть губляться цілі проміжки часу, ми втрачаємо контроль за тривалістю дня і врешті перестаємо на ній наполягати, без жалю відмовляємося від кістяка безперервної хронології, сторожко наглядати за якою нас колись призвичаїла погана звичка та клопітка щоденна дисципліна. Ми давно пожертвували цією безупинною готовістю рахувати відбутий час, тою пильністю у вилічуванні до мідяка зужитих годин — гордощами та пихою нашої економіки. Ми давно капітулювали, зрікшись кардинальних цнот, щодо яких не знали колись вагань і не припускалися хиб.
Проілюструємо цей стан речей кількома прикладами. Певної пори дня чи ночі — вони відрізняються тільки ледь помітним нюансом неба — я прокидаюсь біля балюстради містка, що провадить до Санаторію. Присмерк. Я мусив, знемагаючи від дрімоти, довго мимоволі мандрувати містом, перш ніж доволікся, смертельно втомлений, до цього містка. Не можу сказати, чи весь час у дорозі мене супроводжував Д-р Ґотард, котрий стоїть зараз переді мною, завершуючи якісь міркування виведенням остаточних висновків. Захоплений власним красномовством, він навіть бере мене попід руку і тягне за собою. Я йду разом з ним, і, ще до того, як ми перетнули громохкі дошки містка, вже знову сплю. Крізь заплющені повіки мені ледь видно виразну жестикуляцію Доктора, усмішку в глибині його чорної бороди, і я марно намагаюся зрозуміти цей чудовий логічний викрутас, цей остаточний козир, яким він тріумфально завершує аргументи, завмерши з розведеними руками. Не знаю, як довго ми ще ідемо отак поруч, заглибившись у сповнену непорозумінь розмову, коли певної миті я остаточно очунюю. Доктора Ґотарда вже немає, зовсім темно, але це тільки тому, що мої очі заплющені. Я розплющую їх і усвідомлюю, що знаходжуся у ліжку, в моїй кімнаті, до якої не знати яким робом потрапив.
Іще непристойніший приклад.
Обідньої пори я входжу до міського ресторану, в безладний гамір та колотнечу їдців. І кого ж подибую тут посеред зали, за столом, що вгинається від страв? Батька. Всі погляди спрямовані на нього, а він, поблискуючи діамантовою шпилькою, незвично жвавий, розкошуючи в екстазі, нестямно кланяється навсібіч, відверто розмовляючи з усією залою водночас. Із вдаваною хвацькістю, якої я не можу споглядати без глибокого занепокоєння, він замовляє все нові й нові страви, що вже стосами купчаться на столі. Він залюбки громадить їх довкола себе, хоча не впорався ще з першою стравою. Прицмокуючи язиком, він жує та говорить водночас, жестами та мімікою вдає крайнє вдоволення бесідою, проводжає захопленим поглядом пана Адася, кельнера, котрому із закоханою посмішкою кидає все нові замовлення. І коли кельнер, маючи серветкою, біжить їх виконувати, батько благальним жестом закликає усіх засвідчити невідпорну чарівність цього Ґанімеда.
— Цьому хлопчині нема ціни, — волає він, заплющивши очі у блаженній посмішці, — янгольський хлопчина! Панове, погодьтеся, що він чарівний!
З неприємним осадом на душі, не зауважений батьком, я виходжу із зали. Якби адміністрація готелю навмисне, задля реклами, посадовила його потішати клієнтів, він не міг би поводитися більш провокаційно та виклично. Із чадною від сонливости головою я кружляю вулицями, поспішаючи додому. На мить спираюся головою на поштову скриньку і влаштовую собі коротку сієсту. Нарешті я намацую у темряві браму Санаторію і входжу. У покої темно. Повертаю вимикач, але мережа несправна. Від вікна дме холодом. У пітьмі рипить ліжко. Батько піднімає з-над постелі голову й каже: — Ох, Йосифе, Йосифе! Я вже два дні лежу тут без будь-якого догляду, дзвінки обірвані, ніхто до мене не зазирає, а власний син кидає мене, важко хворого, і волочиться містом за дівками. Послухай, як мені гепає серце.
Як це все узгодити? Чи батько сидить в ресторані, охоплений хворобливим честолюбством пажерливости, чи він лежить недужий у своєму покої? Чи, може, батьків два? Нічого подібного. Всьому причиною швидкий розпад недоглянутого пильно та безупинно часу.
Ми усі знаємо, що ця недисциплінована стихія сяк-так утримується в певних рамках тільки завдяки безупинному обробіткові, дбайливій турботі, старанному регулюванню та коригуванню її вибриків. Позбавлена нагляду, вона одразу схиляється до відступів і дикої аберації, до численних витівок і аморфного блазнювання. Чимдалі виразніше вимальовується інконґруентність наших індивідуальних часів. Час мого батька і мій власний уже не поєднуються між собою.
До речі, закинута мені батьком розв'язність поведінки є безпідставною інсинуацією. Я не зійшовся тут іще із жодною дівчиною. Заточуючись, як п'яний, від одного сну до другого, я ледь звертав увагу у тверезіші миті на тутешню прекрасну стать.
Зрештою, хронічний присмерк на вулицях навіть не дозволяє докладно розпізнавати обличчя. Єдине, що я спромігся зауважити, як молодик, котрий має ще, хоч не хоч, у тій царині певні інтереси, — особливість ходи тих панночок.
Це хода по невблаганно прямій лінії, незважаючи на будь-які перешкоди, покірна лише якомусь внутрішньому ритмові, якомусь законові, який вони розсотують, мов з клубка нитку, прямолінійною ристю, сповненою акуратности й виваженої грації. Кожна з них, мов накручена пружина, має в собі інакше індивідуальне правило.
Коли вони простують отак, задивившись у те правило, зосереджені й поважні, здається, що їх турбує лише одне — не випустити чогось із нього, не схибити складної норми, не збочити від неї ані на міліметр. І тоді стає очевидним, що те, що вони з такою увагою і перейнятістю несуть над собою, є нічим іншим, як певною idee fixe власної досконалости, яка завдяки моці їхнього переконання стає майже реальною. Це якась прийнята на власний страх і ризик, позбавлена запорук антиципація, винесений понад усі сумніви недоторканий догмат. О, яких ґанджів та вад, яких кирпатих чи плескатих носиків, яких веснянок і прищів не протягують вони хвацько контрабандою під знаменом цієї фікції! Немає такої бридоти і пересічности, яких вознесення цієї віри не поривало би за собою у фіктивні небеса досконалости.
Санкціоноване цією вірою тіло виразно гарнішає, а ноги, справді стрункі та еластичні ноги у бездоганному взутті, своєю ходою проголошують, квапливо пояснюють плавним, блискотливим монологом ступання багатство цієї ідеї, пихато замовчуваної замкнутим обличчям. Руки вони тримають у кишенях своїх коротких, щільно припасованих жакетів. У кав'ярні й театрі вони схрещують високо відкриті до колін ноги та промовисто ними мовчать. Лише стільки, мимохідь, про одну з дивовиж міста. Я вже згадував про місцеву чорну рослинність. Найдужче заслуговує на увагу певний ґатунок чорної папороті, величезні в'язки якої оздоблюють вази у кожному тутешньому помешканні та в кожному громадському закладі. Це майже жалобний символ, заповідаючий смерть герб цього міста.
Стосунки в Санаторії стають що день, то нестерпніші. Важко заперечити, що ми просто потрапили у пастку. Від часу мого приїзду, коли прибульцеві було виявлено деяку позірну гостинну запопадливість, управа Санаторію не завдає собі жодного клопоту, аби бодай створити нам ілюзію якоїсь опіки. Ми покинуті самі на себе. Нікого не турбують наші потреби. Я вже давно переконався, що дроти електричних дзвінків нікуди не провадять — вони уриваються одразу ж над дверима. Челяді не видно. Коридори вдень і вночі темні та безмовні. У мене виникло доволі тверде переконання, що ми єдині клієнти у цьому Санаторії, а таємничі та делікатні міни, з якими покоївка прочиняє двері покоїв, входячи та виходячи, — звичайнісінька містифікація.
Іноді у мене виникає бажання широко порозчахувати двері усіх по черзі покоїв і залишити їх отак відчиненими настіж, аби здемаскувати ницу інтригу, в яку нас уплутали.
Однак, я не цілком певен своїх підозр. Інколи, пізно вночі, я бачу, як Д-р Ґотард поспішає кудись коридором у білому операційному халаті, з клістирною трубкою у руці, позаду за покоївкою. В такі хвилини важко обірвати його поспіх, аби приперти до стіни рішучим запитанням.
Якби не ресторан і цукерня у місті, довелося б помирати з голоду. Досі я не зумів випросити другого ліжка. Про свіжу постільну білизну нема й мови. Однак треба зауважити, що загальне послаблення культурних навичок не поминуло й нас самих.
Лягти у ліжко одягненим та в черевиках завше видавалося мені, яко людині цивілізованій, річчю достоту неймовірною. А зараз я приходжу додому пізно, п'яний від сонливости, у покої панують сутінки, фіранки на вікні надимаються від холодного подмуху. Непритомний, валюся до ліжка і запорпуюся в перини. Я сплю так цілі пласти часу, днями чи тижнями, подорожуючи пустельними краєвидами сну, без угаву в дорозі, без угаву на стрімких гостинцях дихання, то з'їжджаючи легко та м'яко з пологих схилів, то знову важко видираючись прямовисною стіною хропіння. Сягнувши вершини, я охоплюю поглядом величезні виднокола скелястої та глухої пустелі сну. Певної миті, в незнаній точці, десь на раптовому повороті хропіння, я прокидаюсь напівпритомний і відчуваю в ногах батькове тіло. Він лежить там, згорнувшись клубочком, малий, немов кошеня. Я засинаю знову з розкритими устами, і уся велетенська панорама гористого краєвиду хвилясто і велично посувається повз мене.
У крамниці батько провадить жваву діяльність, укладаючи угоди, використовуючи усе своє красномовство для переконування клієнтів. Щоки його рум'яніють від пожвавлення, очі блищать. У Санаторії він лежить важко хворий, як в останні тижні вдома. І не можна приховати, що процес швидкими темпами наближається до фатальної розв'язки. Слабким голосом батько говорить мені: — Ти повинен частіше навідуватися до крамниці, Йосифе. Продавці нас обкрадають. Адже ти бачиш, що я не можу уже впоратися зі справами. Лежу тут кілька тижнів хворий, а крамниця марнується, покинута на Божу ласку. Чи не було якої пошти з дому?
Я починаю жалкувати, що затіяв усю цю справу. Важко назвати щасливим помислом те, що ми, спокушені гучною рекламою, вислали сюди батька. Обернений час… звичайно, звучить гарно, але чим він виявився насправді? Чи отримує тут людина повноцінний, правдивий час, ніби тільки-но розмотаний зі свіжого сувою, що пахне ще новизною і фарбою? Зовсім навпаки… Це до решти зужитий, зношений іншими час, час протертий і дірявий у багатьох місцях, прозорий, як сито. Нічого дивного, бо цей час ніби виблюваний — прошу мене правильно зрозуміти, — час із других рук. Змилуйся, Боже!.. До того ж, уся ця маніпуляція з часом вкрай нетактовна. О, ці шахрайські шахер-махери, підкрадання з-за спини до його механізму, ризиковане копирсання у його дражливих таємницях! Інколи хочеться гепнути кулаком по столі й закричати на все горло: — Досить цього, руки геть від часу, час недоторканий, часу не можна провокувати! Замало Вам простору? Простір для людини, у просторі можете ширяти донесхочу, перевертатись сторчака, стрибати із зірки на зірку. Але, на милість Божу, не чіпайте часу!
З іншого боку, чи можна вимагати від мене, аби я сам диктував умови Докторові Ґотардові? Яким би нікчемним не було батькове існування, але, що не кажіть, а я його все-таки бачу, ми разом, ми розмовляємо. Власне Докторові Ґотардові я мушу бути безмежно вдячним.
Кілька разів я хотів із ним відверто порозмовляти. Але Доктор Ґотард невловимий. — Пішов саме до ресторану, — повідомляє покоївка. Коли я прямую туди, вона наздоганяє мене, аби повідомити, що помилилася, Доктор Ґотард — в операційній залі. Поспішаю на другий поверх, роздумуючи, які ж операції можуть тут проводитися, входжу до передпокою, і дійсно — мене просять зачекати. Доктор Ґотард невдовзі вийде, він саме закінчив операцію, миє руки. Я уже мало не бачу, як цей невисокий чоловік поспішає великими кроками у розвіяному халаті анфіладою шпитальних зал. І що ж виявляється за мить? Доктора Ґотарда тут зовсім не було, тут роками не робили жодних операцій. Доктор Ґотард спить у своєму покої, а його чорна борода стирчить, задерта догори. Покій наповнюється хропінням, немов клубами хмар, вони ростуть, громадяться, піднімаючи на своєму скупченні Доктора Ґотарда разом з ліжком щоразу вище й вище — велике патетичне вознесіння на хвилях хропіння і роздутої постелі.
Трапляються тут і ще дивовижніші речі, речі, які я приховую сам від себе, речі мало не фантастичні своєю абсурдністю. Скільки не виходжу з кімнати, а все мені видається, що хтось швидко віддаляється від дверей і скручує у бічний коридор. Або хтось іде попереду, не обертаючись. Це не санітарка. Я знаю хто це. — Мамо! — кричу тремким від хвилювання голосом, і мати повертає обличчя та якусь мить з благальною посмішкою дивиться на мене. Де я? Що тут діється? У яку сіть я заплутався?
Не знаю, може це вплив пізньої пори року, але дні щоразу поважніють у барвах, похмурішають і тьмяніють. Стає так, немовби дивишся на світ крізь зовсім чорні окуляри.
Весь краєвид — немов дно величезного акваріуму з блідим чорнилом. Дерева, люди, будинки зливаються у чорні силуети, що хвилюються як водорості на фоні чорнильної глибіні.
Околиці Санаторію аж кишать чорними псами. Різного розміру й кшталту, вони перебігають понизом у сутінках усі дороги й стежки, заглиблені у свої собачі справи, напружені та уважні. Собаки пробігають по двоє, по троє, з витягнутими чуйними шиями, шпичасто нашорошивши вуха, з жалібним тихим скавулінням, яке мимоволі видирається їм з горлянки, сигналізуючи про велику схвильованість. Заклопотані своїми справами, завжди у русі, завжди в дорозі, завжди поглинуті до решти незрозумілою метою, вони майже не зважають на перехожих. Часом тільки глипнуть на них люто, і тоді крізь чорне й мудре зизування проглядає лють, тамована у своїх пориваннях єдино браком часу. Інколи, даючи волю своїй злобі, пси підбігають, похиливши голову, із зловісним гарчанням до ноги, але тільки для того, аби посеред дороги знехтувати своїм наміром і помчати далі у великих собачих танцях.
Нема ради на це собаче засилля, але якого лиха управа Санаторію тримає на ланцюгу велетенського вівчура, страхітливу тварюку, сутого вовкулаку мало не демонічної дикости?
Холодний піт проймає мене щоразу, коли я поминаю його буду, а він стоїть нерухомо, прип'ятий на короткий ланцюг, з дико наїжаченим кудлатим коміром навколо голови, щетинистий та бородатий, з потужним механізмом повної ікол пащі. Цей собака зовсім не гавкає, тільки його дикий писок стає на сам вигляд людини ще страшнішим, риси застигають у виразі безмежної люті. Піднісши поволі жахливу морду, він заходиться у тихій конвульсії зовсім низьким, пристрасним, з глибин ненависти добутим виттям, у якому звучить туга й розпач безсилля.
Мій батько байдуже поминає цю тварюку, коли ми разом виходимо з Санаторію. А мене щоразу до глибини душі вражає ця стихійна маніфестація безсилої ненависти. Зараз я уже на дві голови вищий від батька, малого й худого, котрий тупцює поруч дрібним старечим кроком.
Поблизу Ринку ми натрапляємо на незвичне пожвавлення. Юрби людей перебігають вулиці. До нас доходять неймовірні звістки про вторгнення у місто неприятельського війська.
Серед загальної розгублености люди повідомляють одне одному тривожні й суперечливі відомості. Важко все це зрозуміти. Війна не була попереджена дипломатичними кроками? Війна серед мирної тиші, не потьмареної жодним конфліктом? З ким війна, і за що? Нас поінформували, що вторгнення неприятельського війська додало відваги партії незадоволених у цьому місті, які вибігли на вулиці із зброєю в руках, тероризуючи мирних мешканців. І дійсно, ми угледіли групи заколотників у чорних цивільних костюмах, зі схрещеними на грудях білими ременями. Повстанці мовчки сунули з похиленими напереваги карабінами. Юрба відступала перед ними, скупчувалася на тротуарах, а вони йшли, кидаючи з-під циліндрів іронічні похмурі погляди, в яких малювалося почуття вищости, блиск зловтіхи та якесь змовницьке підморгування, неначе вони стримувалися, аби не пирскнути сміхом, який здемаскував би усю цю містифікацію. Декого з них упізнала юрба, але загроза похилених цівок тамувала веселі окрики. Заколотники оминули нас, нікого не зачепивши. Знову усі вулиці заливає тривожна, похмура, мовчазна юрба. Глухий гамір палахкотить над містом. Видається, що здалеку чутно гуркіт артилерії, брязкіт зарядних ящиків. — Я мушу дістатися до крамниці, — говорить батько, блідий, але повний рішучости. — Не треба мене проводжати, ти тільки будеш мені заважати, — додає він. — Повертайся до Санаторію. — Голос легкодуха радить мені бути слухняним. Я бачу, як батько втискається у щільну стіну юрби, і гублю його з очей.
Бічними вуличками я квапливо скрадаюся до горішнього міста. Я усвідомлюю, що на стрімких дорогах мені пощастить обминути півколом середмістя, блоковане людською товчією.
У горішній частині міста людське юрмище порідшало, врешті розсіялося цілком. Я спокійно йшов порожніми вулицями до міського парку. Ліхтарі в парку горіли тьмяним, блакитнуватим полум'ям, немов жалобні лілії. Навколо кожного з них танцювали рої важких, як кулі, хрущів, їх несло скісним, бічним льотом вібруючих крил. Деякі з них, упавши, недолуго вовтузилися на піску, намагаючись скласти розпростерті ніжні плівки крил під згорблені тверді покриття опуклих накрилків. Газонами і стежками прогулювалися заглиблені у безтурботні розмови перехожі. Крайні дерева нависали над подвір'ями будинків, що лежали внизу, притиснуті до паркового муру. Я манджав уздовж муру, який з мого боку ледь сягав до рівня грудей, а назовні спадав до поверхні дворів високими, на цілий поверх укосами. В одному місці поміж подвір'ями, проходила рампа з утоптаного ґрунту, яка піднімалася на висоту муру. Я легко подолав бар'єр, протиснувся цією вузькою греблею поміж скупченими забудовами на вулицю. Мої розрахунки, підкріплені добрим відчуттям простору, справдились. Я знаходився мало не навпроти санаторного будинку — ген у чорній оправі дерев невиразно біліє його корпус. Входжу, як звичайно, через заднє подвір'я, крізь браму в залізній огорожі, і вже здалека бачу собаку на варті. Як завжди, мене проймає дрож осоруги на сам його вигляд. Мені хочеться мерщій обминути його, аби не чути добутого з глибини серця стогону ненависти, коли, здивований, бачу, не вірячи власним очам, як пес підстрибуючи віддаляється від буди, біжить не прив'язаний довкола подвір'я з глухим, ніби з дна бочки, гавкотом, намагаючись відтяти мені шлях до відступу.
Задерев'янілий від жаху, я відступаю у протилежний, найдальший кут подвір'я, шукаючи інстинктивно якогось прихистку, ховаюся до малої альтанки, твердо переконаний в даремності моїх зусиль. Кудлата тварюка підстрибуючи наближається, і ось його морда вже коло входу до альтанки — пастка замкнулася. Ледь живий від страху, я здогадуюсь, що він розтягнув на всю довжину ланцюг, який волік за собою через усе подвір'я, і що сама альтанка перебуває поза межами досяжности його зубів. Зазнавши глуму, розчавлений жахом, я відчуваю деяку полегшу. Ноги мені підкошуються, близький до запаморочення я піднімаю очі. Я ніколи не бачив його так зблизька, і допіру щойно опадає мені полуда з очей. Яка велика сила упередження! Який потужний гіпноз страху! Що за засліплення! Та ж то була людина. Людина на ланцюгу, котру в спрощено-метафоричному, умовному узагальненні я незрозуміло чому приймав за собаку. Прошу мене зрозуміти правильно. Це був, безсумнівно, собака, — але в людській подобі. Собачі якості мають внутрішню природу, і можуть виявлятися однаково добре як в людській подобі, так і у тваринній. Той, хто стояв переді мною в отворі альтанки, з пащею навиворіт, усі зуби вишкірені в страшному гарчанні, був чоловіком середнього зросту, з чорним заростом, мав жовте, кістляве обличчя, чорні, злі й нещасливі очі. Судячи з чорного вбрання, з цивілізованої форми борідки, його можна було прийняти за інтелектуала, вченого. Він міг би бути старшим братом-невдахою Доктора Ґотарда. Але перше враження було хибним. Його великі, забруднені клеєм руки, дві брутальні й цинічні борозни довкола носа, що губилися в бороді, грубі поперечні зморшки на низькому чолі швидко розвіювали початкову оману. Він був радше палітурником, горлопаном, вічевим промовцем, партійцем, особою запальною, з темними вибуховими пристрастями. Власне у жагучості щелеп, у конвульсивному наїжаченні всіх жил, у шаленій люті, оскаженілому очікуванні кінця скерованої до нього палиці він був стопроцентним псом. «Якщо перелізти через бар'єр позаду альтанки, — подумалося мені, — то я, напевне, стану недосяжним для його оскаженілости та зможу бічною стежкою дійти до брами Санаторію». Уже перекидаю ноги за поруччя, коли раптом затримуюсь на півдорозі. Я відчуваю, що було б надто жорстоко просто піти й залишити його отак, з цією безпорадною розлюченістю, що перейшла усякі межі. Я уявляю собі його страшне розчарування, нелюдський біль, коли він побачить, що я вислизаю з пастки і віддаляюсь раз і назавжди. Зостаюся. Підходжу до нього і кажу спокійним щирим голосом: «Заспокойтеся, я Вас відв'яжу».
На це його морда, посічена судомою, збуджена вібрацією гарчання, інтегрується, розгладжується, із глибини її виринає майже людське обличчя. Безстрашно підходжу та розщіпаю пряжку на його шиї. Ми йдемо поруч. Палітурник одягнений у пристойний чорний костюм, але босий. Намагаюсь розмовляти з ним, але його уста белькотять щось незрозуміле. Лише в очах, у його чорних виразних очах, читаю дикий ентузіазм відданости, симпатії, від якого мене охоплює страх. Часом він потикається об камінь чи грудку землі, і тоді від струсу його лице одразу ж ламається, дезінтегрується, жах винурюється до половини, готовий до стрибка, а тут же за ним слідом і лють, що чекає тільки нагоди, аби знову перетворити обличчя в клубовище шиплячих змій. Тоді я закликаю його до порядку шорстким дружнім нагадуванням, навіть поплескую його по плечах. І часом на його обличчі намагається виникнути здивована, підозріла до всього і без довіри до себе посмішка. Ах! Як мене обтяжує ця страшна приязнь. Як мене жахає ця несамовита симпатія. Як позбутись цього чоловіка, що крокує поруч, чіпко тримаючи на оці з усією зажерливістю своєї собачої душі моє обличчя? Я, однак, не можу зрадити своєї нетерплячости. Отож, витягаю гаманця і кажу діловим тоном: — Ви, напевне, потребуєте грошей, з приємністю позичив би Вам. — Але на ту картину його лице набуває виразу такої страшної дикости, що я хутко ховаю гаманця. Ще довго він не може заспокоїтись і опанувати рис обличчя, викривленого конвульсією виття. Ні, цього більше терпіти несила. Все, що завгодно, тільки не це. Справи вже і так ускладнилися, безнадійно заплутались. Над містом я бачу заграву пожежі. Батько десь у вогні революції, в палаючій крамниці. Доктор Ґотард недосяжний і, до того всього, незрозуміла поява матері інкогніто, з якоюсь таємною місією! Все це ланки великої, незрозумілої інтриги, що стискається довкола моєї особи. Тікати, тікати звідси. Куди завгодно. Скинути з себе цю жахливу приязнь, цього смердючого псом палітурника, що не спускає з мене ока. Ми стоїмо перед брамою Санаторію. — Прошу до моєї кімнати, шановний, — кажу з увічливим жестом. Цивілізовані рухи захоплюють його, присипляють дикість. Пропускаю чоловіка попереду себе до кімнати, саджу на стілець. — Піду до ресторану, принесу коньяку, — кажу йому. На це він нажахано зривається, бажаючи мене супроводжувати. З лагідною рішучістю заспокоюю його наполоханість.
— Ви посидьте, почекайте спокійно, — говорю глибоким, проникливим голосом, на споді якого бринить тамований страх. Він з непевним усміхом сідає.
Виходжу і йду поволі коридором, потім сходами вниз, коридором до виходу, минаю браму, перетинаю подвір'я, захряскую за собою залізну хвіртку і тоді без віддиху, з шаленим серцебиттям, із сильними ударами в скронях біжу темною алеєю, яка веде до залізничного вокзалу.
У голові громадяться образи, один страшніший за інший: нетерплячість потвори, його переляк, розпач, коли вона зрозуміє, що її ошукано. Знову гнів, рецидиви люті вибухають з непогамованою силою. Тим часом мій батько повертається до Санаторію, нічого не підозрюючи, стукає у двері і несподівано опиняється віч-на-віч зі страхітливою тварюкою.
Щастя, що батько вже, по суті, не живе, що його це вже не спіткає, — думаю я з полегшенням і бачу перед собою чорну низку залізничних вагонів на пероні.
Я сідаю до першого-ліпшого, і потяг, ніби чекав на мене, поволі, безгучно рушає з місця.
У вікні ще раз посувається й спроквола обертається велична улоговина горизонту, налита темними шумлячими лісами, серед яких біліють мури Санаторію. Прощавайте, батьку, прощавай, місто, якого я вже не побачу.
Відтоді я їду, все ще їду, немов оселився на залізниці, і мене тут терплять, коли я тиняюсь із вагона у вагон. У величезних, як покої, вагонах, повно сміття й соломи, у сірі безбарвні дні їх наскрізь прошивають протяги.
Мій одяг подерся, обшарпався. Я ношу подарований зношений залізничний мундир. Обличчя моє обв'язане брудною ганчіркою, бо мені опухла щока. Я сиджу в соломі і дрімаю, а коли голодний, стаю в коридорі перед купе другого класу та співаю. І кидають мені монети до кондукторської шапки, до чорної шапки залізничника з пошарпаним дашком.
Переклав Андрюс ВИШНЯУСКАС
Перекладено за виданням:
Bruno Schulz. Sklepy cynamonowe. Sanatorium Pod Klepsydrą. Kraków. Wydawnictwo Literackie. 1978. — S. 249-275
Подорожували довго. На тій бічній, забутій лінії, на якій тільки раз на тиждень курсує потяг, їхало заледве кілька пасажирів. Я ніколи не бачив таких вагонів архаїчного типу, давно знятих на інших лініях, обширних, як покої, темних і повних закапелків. Ті коридори, що заламувалися під різними кутами, ті порожні купе, лябіринтові й зимні, мали в собі щось дивовижно покинуте, щось майже жахливе. Я переходив з вагона до вагона в пошуках якогось притульного кутка. Всюди віяло, зимні протяги торували собі дорогу через ті нутрища, провірчували наскрізь цілий потяг. Десь-не-десь сиділи люди з клуночками на підлозі, не сміючи зайняти надмірно високі порожні канапи. Зрештою, ті цератові, випуклі сидження були зимні, як лід, і липкі від старости. На безлюдних станціях не сідав ні один пасажир. Без свистка, без сапання потяг поволі і мов би замислено рушав у дальшу дорогу.
Якийсь час підтримував мені товариство чоловік у подертому мундирі залізничника, мовчазний, заглиблений у себе. Часом він притискав хустинку до спухлого, зболеного обличчя. Потім і той десь пропав, непомітно висів на якомусь полустанку. Після нього залишилося витиснуте місце у соломі, що вкривала підлогу, і чорна, понищена валізка, яку він забув.
Тиняючись у соломі й покидьках, я хиткими кроками переходив з вагона до вагона. Двері купе, порозкривані навстіж, хилиталися від протягу. Ніде ані одного пасажира. Врешті я зустрів кондуктора в чорному мундирі залізничної служби тієї лінії. Він обвивав шию цупкою хусткою, пакував свої манатки, ліхтарик, службову книжку. — Доїжджаємо, пане, — сказав він, поглянувши на мене зовсім білими очима. Потяг поволі ставав, без сапання, без стукоту, немов би життя поступово виходило з нього разом з останнім подихом пари. Спинилися. Тиша і пустка, жодного станційного будинку. Він ще показав мені, висідаючи, напрям, куди треба було йти до Санаторію. З валізою в руці я пішов білим вузьким гостинцем, який невдовзі був поглинений темною гущавиною парку. З певною цікавістю я приглядався до пейзажу. Дорога, якою я йшов, підіймалася і виводила на хребет лагідного узвишшя, звідки можна було охопити великий виднокруг. День був зовсім сірий, пригашений, без акцентів. І може під впливом тої аури, важкої і безбарвної, темніла та велика чаша горизонту, на якій аранжувався розлогий, лісистий краєвид, лаштунково укладений з пасем і верств заліснення, щораз дальших і сіріших, спливаючих смугами, лагідними спадами, то з лівого, то з правого боку. Увесь той темний краєвид, повен поважности, здавалося, ледь достережно плив у собі, просувався мимо себе, як хмарне і скупчене небо, повне прихованого руху. Плавні пояси і шляхи лісів, здавалося, шуміли і росли на тому шумі, як приплив моря, що непомітно наринає до суходолу. Серед темної динаміки лісистого терену вознесена біла дорога вилася, як мелодія, хребтом широких акордів, натискувана напором потужних музичних мас, які насамкінець її поглинали. Я відчахнув гілочку з придорожнього дерева. Зелень листя була зовсім темною, майже чорною. То була дивовижно насичена чорнота, глибока і доброчинна, як сон, повний сили і наснаги. І всі сірості краєвиду були похідними тієї єдиної барви. Таким кольором інколи забарвлюється і наш краєвид у хмарні літні сутінки, насичені довгими дощами. Та сама глибока і спокійна відстороненість, та сама зречена й остаточна закляклість, яка вже не потребує потіхи барв.
У лісі було темно, як уночі. Я йшов обмацки по тихій глиці. Коли дерева порідшали, під ногами в мене задудоніли балки мосту. На другому його кінці, серед чорноти дерев бовваніли сірі багатовіконні стіни готелю, який реклямував себе як Санаторій. Подвійні скляні двері входу були відчинені. Входилося в них просто з містка, взятого зобабіч у хилиткі балюстради з березових гілок. У коридорі панував півморок і врочиста тиша. Я почав навшпиньки посуватися від дверей до дверей, вичитуючи в темряві вміщені над ними номери. Завертаючи за ріг, я врешті наткнувся на покоївку. Вона вибігла з покою, мов би вирвалася з чиїхось лапливих рук, задихана і схвильована. Ледве розуміла, що я до неї говорив. Мусів повторити. Вона безпорадно крутилася.
Чи отримали мою депешу? Знизала плечима, її зір помандрував убік. Чекала першої нагоди, аби скочити до напіввідкритих дверей, до яких зизувала.
— Я приїхав здалека, замовляв телеграфом покій у цьому будинку, — сказав я, трохи нетерпеливлячись. — До кого мені звернутися?
Не знала. — Може б ви пішли до ресторану, — плуталась вона. — Зараз усі сплять. Коли пан Доктор встане, я про вас доповім.
— Сплять? Таж тепер день, ще далеко до ночі…
— У нас постійно сплять. Хіба ви не знаєте? — підняла на мене зацікавлені очі. — Зрештою, тут ніколи не буває ночі, — додала вона з кокетством. Вже не збиралася тікати, скубала в руках мережку фартушка, крутилася.
Я залишив її. Увійшов до напівтемного ресторану. Тут стояли столики, великий буфет займав ширину цілої стіни. По довгому часі я знову відчув певний апетит. Тішив мене вигляд пирогів і тортів, якими були щедро заставлені плити буфету.
Я поклав валізку на один із столиків. Усі вони були порожні. Плеснув у долоні. Жодної відповіді. Зазирнув до сусідньої залі, більшої і світлішої. Та заля була відкрита широким вікном чи льоджією на вже відомий мені пейзаж, який із своїм глибоким смутком і відчаєм стояв у обрамленні фрамуги, мов жалібне мементо. На обрусах столиків видно було рештки недавнього частунку, відкорковані пляшки, недопиті келишки. Де-не-де ще навіть лежали чайові, не підібрані службою. Я вернувся до буфета, оглядаючи тістечка і паштети. Вигляд вони мали вельми смачний. Я вагався, чи випадає самому себе обслужити. Мене зборов наплив неймовірного ласолюбства. Особливо певний ґатунок крихких тістечок з яблучною мармелядою наганяв мені до уст оскому. Я вже хотів підважити одне з тих тістечок срібною лопаткою, коли відчув за собою чиюсь присутність. Покоївка увійшла в тихих пантофлях і торкала мені плечі пальцями. — Пан Доктор вас запрошує, — сказала вона, оглядаючи свої нігті.
Ішла передо мною — і, певна магнетизму, який викликало погойдування її стегон, зовсім не оберталася. Бавилася посилюванням того магнетизму, регулюючи відстань між нашими тілами, в той час як ми минали десятки дверей, позначених номерами. Коридор темнів щоразу більше. Вже в повній темряві вона мимобіжно сперлася на мене. — Ось двері Доктора, — шепнула, — прошу заходити.
Доктор Ґотард прийняв мене, стоячи на середині покою. То був чоловік малого зросту, широкоплечий і чорнявий.
— Ми отримали вашу депешу ще вчора, — сказав він. — Вислали нашу бричку на станцію, але ви приїхали іншим потягом. Що вдієш, залізничне сполучення не найкраще. Як ви себе почуваєте?
— Батько живий? — спитав я, затоплюючи неспокійний зір у його усміхненому обличчі.
— Живий, певно що так, — відповів він, спокійно витримуючи мій жагучий погляд. — Звичайно ж, у межах, зумовлених ситуацією, — додав, примружуючи очі. — Ви так само як я добре знаєте, що з точки зору вашого дому, з перспективи вашої батьківщини — батько помер. Цього не вдасться зовсім уникнути. Та смерть кидає певну тінь на його тутешнє існування.
— Але сам батько про це не знає, не здогадується? — запитав я пошепки. Він хитнув головою з глибокою переконаністю. — Та ви не хвилюйтеся, — сказав він, стишивши голос, — наші пацієнти не здогадуються, не можуть здогадатися…
— Вся штука полягає в тому, — додав він, готовий продемонструвати її механізм на вже налаштованих для цього пальцях, — що ми відсунули час. Ми тут запізнюємося з часом на певний інтервал, довжину якого неспромога окреслити. Все зводиться до простого релятивізму. Тут батькова смерть ще просто не дійшла до скутку — та смерть, яка вже досягла його у вашій батьківщині.
В такому разі, — сказав я, — батько помирає або от-от помре…
— Ви мене не розумієте, — відповів він поблажливо-нетерплячим тоном. — Тут ми реактивуємо минулий час з усіма його можливостями, а значить, і з можливістю видужання.
Дивився на мене з усміхом, порпаючись у бороді.
— Але тепер, я гадаю, ви захочете побачитися з батьком. Відповідно до вашого розпорядження, ми зарезервували для вас друге ліжко в покої батька. Я відведу вас.
Коли ми вийшли в темний коридор, Доктор Ґотард заговорив уже пошепки. Я зауважив, що він, як і покоївка, має на ногах фільцьові пантофлі.
— Даємо нашим пацієнтам можливість досхочу висипатися, ощадно ставимося до їхньої життєвої енергії. Зрештою, вони й так не мають нічого ліпшого до роботи.
Під котримись там дверима він затримався, приклав палець до вуст.
— Увійдіть тихенько — батько спить. Та й ви теж лягайте. Це — найкраще, що ви можете зробити в дану хвилину. До побачення.
— До побачення, — шепнув я, відчуваючи, як биття серця підступає мені до горла. Я натиснув клямку, двері піддалися самі, розхилилися, як вуста, що безборонно відкриваються уві сні. Увійшов досередини. Кімната була майже пуста, сіра і гола. На звичайному дерев'яному ліжку під малим віконцем лежав мій батько у пишній постелі і спав. Його глибокий віддих видобував цілі пласти хропіння з глибини сну. Увесь покій, здавалося, був уже виложений тим хропінням від підлоги до стелі, а все ще прибували нові партії. Повен зворушення дивився я на вихудле, змізероване обличчя батька, поглинуте тепер цілком тою працею хропіння, обличчя, яке в далекім трансі — покинувши свою земну поволоку — сповідалося десь на віддаленому березі із свого існування урочистим перелічуванням своїх хвилин.
Другого ліжка не було. Од вікна тягнуло пронизливим холодом. Грубку не палено.
Не надто вже тут дбають про пацієнтів, — думав я собі. — Таку хвору людину віддано на поталу протягів! І здається, ніхто тут не прибирає. Груба верства куряви залягла підлогу, покривала нічну шаховку з ліками та із склянкою вистиглої кави. На буфеті лежать стоси тістечок, а пацієнтам дають саму лиш чорну каву замість чогось поживнішого! Але супроти добродійств відсуненого часу, це, звичайно ж, дрібничка.
Я поволі роздягнувся і всунувся до батькового ліжка. Він не прокинувся. Лишень його хропіння, видно, вже занадто громіздке, зійшло на октаву нижче, відмовляючись від високомовства своєї деклямації. Воно стало, так би мовити, хропінням приватним, на власний ужиток. Я обтиснув довкола батька перину, скількимога оберігаючи його від протягу, що віяв з вікна. Невдовзі я заснув обіч нього.
Коли я прокинувся, у покої була сутінь. Батько сидів, уже одягнений, біля столу і пив чай, умочуючи в ньому ґлязуровані сухарики. Він мав на собі ще нове, чорне вбрання з англійського сукна, що його справив собі останнього літа. Його краватка була зав'язана трохи недбало.
Бачачи, що я не сплю, він з милим усміхом на своєму поблідлому від хвороби обличчі сказав: — Я сердешне втішився, що ти приїхав, Йосифе. Що за несподіванка! Чуюся тут так самотньо. Щоправда, не можна в моїй ситуації скаржитися, я ж перейшов гірші речі і, якщо б хотіти витягнути facit з усіх позицій… Але менше з тим. Уяви собі, подали мені тут першого ж дня чудовий filet de boeuf з грибами. То був пекельний шматок м'яса, Йосифе. Я небом і землею остерігаю тебе — якби тобі тут коли-небудь мали подати filet de boeuf… Дотепер вогонь у животі. І діярея за діяреєю… Я зовсім не міг дати собі раду. Але мушу сповістити тобі новину, — тягнув він далі. — Не смійся, я винайняв тут приміщення для крамниці. Справді. І вітаю себе з цією ідеєю. Я нудився, знаєш, нестерпно. Ти просто не уявляєш, що за нуди тут панують. А так я принаймні маю приємне зайняття. Знову ж таки, не уявляй собі жодних витребеньок. Де ж пак. Набагато скромніше приміщення, ніж наш давній магазин. Просто буда порівняно з ним. У нас у місті я соромився б такої повітки, але тут, де ми мусіли настільки попустити наші претенсії — чи ж не так, Йосифе?… — Він болісно засміявся. — І отак якось живемо. — Мені стало прикро. Я соромився батькового замішання — та й він помітив, що трохи неправильно висловився.
— Бачу, ти півсонний, — сказав він перегодом. — Ще трохи поспи, а потому відвідаєш мене у крамниці, правда? Я власне туди поспішаю, щоб побачити, як ідуть інтереси. Не маєш поняття, як тяжко було щодо кредиту, з якою недовірою ставляться тут до старих купців, до купців з серйозним минулим… Пригадуєш собі підсінок оптика на Ринку? Отже ж, зразу обіч нього наша крамниця. Вивіски ще нема, але й так потрапиш. Важко помилитись.
— Що то ви, батьку — виходите без пальта? — спитав я з неспокоєм.
— Забули мені його запакувати — уяви собі — я не знайшов його в куфері, але мені його зовсім не бракує. Цей лагідний клімат, ця солодка аура!..
— Та ви, батьку, взяли б моє пальто, — наполягав я, — таки конче прошу — візьміть. — Але батько вже нацуплював капелюха. Махнув мені рукою і вислизнув з покою.
Ні, я вже не був півсонний. Я відчував, що відпочив… І зголоднів. З приємністю пригадав собі буфет, заставлений тістечками. Одягався з думкою, як то я собі догоджу розмаїтими видами тих ласощів. Першість безумовно віддам крихкому пирогові з яблуками, але не забуду і про чудесний бісквіт, начинений помаранчовими шкоринками, який я там бачив. Я став перед люстром, щоб зав'язати краватку, але його поверхня, немов сферичне дзеркало, затаїла мій образ десь у глибині, вируючи мутною ополонкою. Намарно регулював я віддаль, підходив, відходив — з пливкої срібної імли не хотіло вигулькувати жодне відбиття. Мушу звеліти їм, аби дали інше люстро — подумав я собі і вийшов з покою.
В коридорі було зовсім темно. Враження торжественної тиші ще більш посилювала малопотужна газова лямпа, що блакитнявим промінчиком горіла на розі. В тому лябіринті дверей, фрамуг і закамарків я ніяк не міг пригадати собі, де вхід до ресторану. Вийду-но я в місто, — подумав я собі з раптовою рішучістю. — Перекушу десь у місті. Хіба-таки знайду там яку добру цукерню.
За брамою мене овіяло важке, вологе і солодке повітря того особливого клімату. Хронічна сірість аури зійшла ще на кілька відтінків глибше. То був день, бачений мов би крізь траурний креп.
Я не міг наситити очей оксамитовою, соковитою чорнотою найтемніших партій, гамою згашених сіростей плюшевих попелів, що пробігала пасажами приглушених тонів, зламаних натискуванням клявіша — той ноктюрн пейзажу. Щедре і фалдисте повітря облопотало мені обличчя м'якою плахтою. Воно мало в собі млосну солодкість відстояної дощівки.
Знову той повертаючий сам у себе шум чорних лісів, глухі акорди, що збурюють просторовища вже поза межею чутности! Я був на тильному дворикові Санаторію. Озирнувся на високі мури корпусу головного будинку, вигнутого підковою. Всі вікна були замкнені на чорні віконниці. Санаторій глибоко спав. Я минув браму з залізних штахетів. Біля неї стояла неймовірних розмірів псяча буда — покинута. Мене знову поглинув і пригорнув чорний ліс, я йшов у темряві обмацки, мов би з заплющеними очима, на тихій глиці. Коли трохи розвиднілося, між деревами вималювалися контури будинків. Ще кілька кроків — і я був на широкому міському майдані.
Дивна, оманлива подібність до Ринку нашого рідного міста! Справді, як подібні всі Ринки на світі! Майже ті самі будинки і крамниці!
Хідники були майже пусті. Жалобний і пізній півблиск невизначеної пори порошив з неба нерішучою сірістю. Я з легкістю читав усі афіші й шільди, а проте, я б не здивувався, коли б мені сказали, що то глибока ніч! Тільки деякі крамниці були відчинені. Інші мали напівзасунуті жалюзі, їх поквапно замикали. Тужаве й буйне повітря, повітря п'янке і багате, подекуди поглинало частину круговиду, змивало, як мокра губка, кілька будинків, ліхтарню, шматок вивіски. Інколи трудно було підняти повіки, що опадали через дивовижне недбальство чи сонливість. Я почав шукати крамницю оптика, про яку згадував батько. Він говорив про це, як про щось мені відоме, мов би посилався на моє знання місцевої ситуації. Чи ж він не знав, що я тут уперше? Без сумніву, в нього плуталося в голові. Але й чого можна було очікувати від батька, справжнього лише наполовину, батька, який жив таким умовним, релятивним, обмеженим стількома застереженнями життям! Неохота признаватися, що треба було багато доброї волі, щоб визнати за ним певний вид екзистенції. То був гідний уболівання сурогат життя, залежний від загальної поблажливости, від того «consensus omnium», з якого він черпав свої никлі соки. Було зрозуміло, що тільки завдяки солідарному поглядові крізь пальці, колективному приплющуванню очей на очевидні й разючі недомоги такого стану справ, ця жалюгідна видимість життя якийсь час могла утримуватись у тканині дійсности. Її могла б похитнути найслабша опозиція, найлегший подмух скептицизму звалив би її. Чи міг Санаторій Доктора Ґотарда забезпечити їй цю тепличну атмосферу доброзичливої толеранції, вберегти її від зимних подмухів тверезости і критицизму? Варто було дивуватися, що при такому поставленому під загрозу, поставленому під питання стані справ батько ще так чудово виглядав.
Я зрадів, побачивши вітринне вікно цукерні, заповнене бабками й тортами. Мій апетит ожив. Я прочинив скляні двері з табличкою «Морозиво» і увійшов у темне приміщення. Пахло там кавою і ванілею. З глибини вийшла панночка з обличчям, замазаним сутінками, і прийняла замовлення. Нарешті після такого довгого чекання я зміг-таки досита наїстися прекрасними пончиками, які мачав у каві. У темряві, обтанцьований круговертливими арабесками присмерку, я поглинав нові й нові тістечка, відчуваючи, як вирування темряви втискається під повіки, хихотячи опановує моє нутро своїм теплим пульсуванням, мільйонним ройовиськом делікатних доторків. Потім лишень прямокутник вікна сірою плямою світився в повній темряві. Надаремно стукав я ложечкою по плиті стола. Ніхто не з'являвся, щоб прийняти те, що належалося за частунок. Я залишив срібну монету на столі і вийшов на вулицю. У книгарні побіч ще світилося. Крамівники були зайняті сортуванням книжок. Я запитав про крамницю батька. Це власне друге приміщення коло нас, — пояснили мені. Послужливий хлопчина побіг навіть до дверей, щоб мені показати. Порталь — скляний, вітринне вікно ще не готове, заслонене сірим папером. Вже від дверей я з подивом зауважив, що крамниця була повна покупців. Мій батько стояв за лядою і, постійно послинюючи олівчик, сумував позиції довгого рахунку. Добродій, для якого готувався той рахунок, схилившися над лядою, посував вказівним пальцем за кожною доданою цифрою і півголосно лічив. Решта гостей мовчки приглядалася. Мій батько кинув на мене погляд з-над окулярів і сказав, притримуючи позицію, на якій зупинився: — Тут є для тебе якийсь лист, лежить на столі між паперами. — І знов занурився в рахування. Тим часом крамівники відкладали куплені товари, загортали їх у папір, обв'язували шнурками. Полиці були тільки частково наповнені сукном. Більша частина ще пустувала.
— Чому батько собі не сяде? — спитав я тихо, зайшовши за ляду. — Батько зовсім на себе не вважає, а такий же хворий. — Він заборонливо підняв долоню, мов би віддаляючи мої наполягання, і не переставав рахувати. Вигляд мав дуже мізерний. Мов на долоні було видно, що тільки штучне піднесення, гарячкова діяльність підтримує його сили, ще віддаляє хвилину повного зламу.
Я понишпорив на столі. То був радше пакет, ніж лист. Кілька днів тому я писав до книгарні у справі одної порнографічної книжки, і ось мені її прислано аж сюди, вже знайдено мою адресу, а радше адресу батька, який щойно відкрив собі крамницю, без вивіски і фірми. По суті — подиву гідна організація розвідки, дивовижна справність обслуговування! І такий незвичайний поспіх!
— Почитати можеш собі ззаду, в контуарі, — сказав батько, посилаючи мені незадоволений погляд. — Сам бачиш, що тут нема місця.
Контуар за крамницею був іще порожній. Крізь скляні двері туди впадало трохи світла з крамниці. На стінах висіли пальта крамівників. Я відкрив листа і в слабкому світлі від дверей почав читати.
Мені сповіщали, що жаданої книжки, на жаль, не було на складі. Почали її шукати, але, не випереджаючи наслідку цих пошуків, фірма тим часом дозволила собі переслати мені, без зобов'язань, один товар, щодо якого передбачалося моє безсумнівне зацікавлення. Далі йшов заплутаний опис розкладного астрономічного рефрактора, що мав велику світляну силу і різні переваги. Зацікавлений, я видобув з конверту той інструмент, зроблений з чорної церати або штивного полотна, складеного пласкою гармошкою. Я завжди мав слабість до телескопів. Тож почав розкладати багатократно складений плащ інструмента. Фіксований тонкими прутиками, під моїми руками розбудовувався величезний міх далекогляда, витягаючий на довжину цілого покою свою порожню буду, лябіринт чорних комор, довгий комплекс оптичних темниць, всунутих одна в одну до половини. То було щось на зразок довгого авта з лакового полотна, якийсь театральний реквізит, що в легкому матеріялі паперу й цупкого дреліху імітував масивність дійсности. Я заглянув у чорну лійку окуляра і побачив у глибині ледь видні обриси подвірної фасади Санаторію. Зацікавившись, я всунувся глибше у тильну комору апарата. Тепер у полі зору люнети я міг стежити за покоївкою, що йшла з тацею в руці півтемним коридиром Санаторію. Повернулась і осміхнулась. Невже вона мене бачить? — подумав я собі. Нездоланна сонливість запливала в мої очі туманом. Я сидів, властиво, в тильній коморі люнети, наче в авті-лімузині. Легкий порух двигуна — і ось апарат почав шелестіти лопотом паперового метелика, і я відчув, що він рухається разом зо мною і звертає до дверей.
Як велика чорна гусениця, люнета в'їхала в освітлену крамницю — многочленистий корпус, здоровенний паперовий тарган з імітацією двох ліхтарень на переді. Покупці з'юрмилися, сахаючись від того сліпого паперового смока, крамівники широко відкрили двері на вулицю, і я поволі виїхав тим паперовим автом, протокою між гістьми, які згіршеними поглядами відпроваджували той, правду кажучи, скандальний виїзд.
Так живеться в тому місті, і час пливе. Більшу частину дня спимо, і то не тільки в ліжку. Ні, стосовно цього пункту, ми не надто вибагливі. Тут у будь-яку пору дня в будь-якому місці людина готова встругнути собі солодку кунячку. Сперши голову на столик у ресторані, у бричці, а навіть навстоячки по дорозі, в сінях якого-небудь дому, куди можна заскочити на хвилинку, щоб на мить віддатися невідпорній потребі сну.
Прокидаючися, ще запаморочені і хилитливі, ми далі тягнемо перервану розмову, продовжуємо обтяжливу дорогу, котимо вперед заплутану справу без початку й кінця. Внаслідок цього десь по дорозі мимохідь губляться цілі інтервали часу, ми втрачаємо контроль над тяглістю дня і врешті-решт перестаємо на неї покладатися, без жалю відмовляємося від скелету неперервної хронології, до невтомного нагляду за якою ми звикли з навику і з дбайливої щоденної дисципліни. Тут ми давно покинули ту неустанну готовність складати іспит совісти з пробутого часу, ту скрупульозність у рахівництві кожного шеляга зужитих годин — гордість і амбітність нашої економії. З тих кардинальних чеснот, щодо яких ми колись не знали ні вагання, ні схиблення — ми давно капітулювали.
Два приклади хай послужать ілюстрацією такого стану справ. О якійсь порі дня чи ночі — ледь видний нюанс неба відрізняє ці пори — я прокидаюся край балюстради містка, що веде до Санаторію. Сутеніє. Я, зморений сонністю, мусів довго безвладно тинятися містом, перш ніж доволікся, смертельно втомлений, до цього містка. Не можу сказати, чи весь час супроводив мене в цій дорозі Д-р Ґотард, який зараз стоїть передо мною, закінчуючи якийсь довгий вивід підбиванням остаточних висновків. Захоплений власним красномовством, він навіть бере мене під руку і тягне за собою. Я йду з ним, і, не встигли ми продудоніти дошками містка, вже знову сплю. Крізь замкнені повіки я неясно бачу проникливу жестикуляцію Доктора, усміх у глибині його чорної бороди, і даремно намагаюся зрозуміти той капітальний логічний прийом, той остаточний цвяшок, яким він тріюмфує на вершині своєї аргументації, нерухоміючи з розведеними руками. Не знаю, як довго ми ще йдемо так один біля одного, занурені в розмову, повну непорозумінь, коли в якійсь хвилині прочунююся зовсім, Доктора Ґотарда вже нема, повна темрява, але лише тому, що я тримаю очі заплющеними. Відкриваю їх — я в ліжку, у моїй кімнаті, куди дістався не знаю яким побитом.
Іще дратливіший приклад:
Входжу обідньою порою до міського ресторану, в безладний гамір і дзенькіт їдців, і кого ж зустрічаю тут на середині залі, за столом, що вгинається від наїдків? Батька. Очі всіх спрямовані на нього, а він, виблискуючи брилянтовою шпилькою, неймовірно пожвавлений, розжарений до екстази, пристрасно перехиляється на всі боки в невтримній розмові з цілою залею воднораз. Із штучною бравадою, на яку я не можу дивитися без напруженого неспокою, він замовляє нові й нові наїдки, які стосами скопичуються на столі. Він з любов'ю громадить їх довкола себе, хоч не впорався ще з першою стравою. Млямкаючи язиком, жуючи й говорячи одночасно, він мімікою й жестами зображає найвищу вдоволеність цією бесідою і водить похвальним поглядом за паном Адасьом, кельнером, з закоханим усміхом кидає йому нові й нові замовлення. І коли кельнер, віючи серветкою, біжить їх виконувати, батько благальним жестом апелює до всіх, бере всіх за свідків невідпорного чару цього Ганімеда.
— Неоціненний хлопчина! — вигукує він, з блаженною посмішкою заплющуючи очі. — Янгольський хлопчина! Визнаймо, панове — ну, він чарівливий!
Я виходжу геть, повен гіркоти, не помічений батьком. Коли б керівництво готелю зумисне, для реклями, поставило його розважати гостей — і то він не міг би поводитись більш демонстративно й провокаційно. З головою, що тьмариться від сонливости, я заточуюся вулицями, прямуючи додому. Мимохідь спираю голову на поштову скриньку і роблю собі коротку сієсту. Врешті домацуюсь у темряві до брами Санаторію і входжу. В покої темно. Кручу вмикачем, але світло не функціонує. Од вікна віє холодом. Ліжко в темряві скрипить. Батько підводить з-над постелі голову й говорить: — Ах, Йосифе, Йосифе! Я лежу тут уже два дні без жодної опіки, дзвоники перервані, ніхто до мене не заглядає, а власний син покидає мене, тяжко хворого чоловіка, і волочиться за дівчатами по місті. Глянь, як мені серце гупає.
Як це погодити? Чи батько сидить у ресторані, загарбаний нездоровою амбіцією жеретійности, чи лежить у своїй кімнаті, тяжко хворий? Може, то двоє батьків? Нічого подібного. У всьому винен швидкий розпад часу, неконтрольованого постійною увагою.
Всі ми знаємо, що ця недисциплінована стихія тонко-бідно тримається в певних шорах виключно завдяки безнастанній обробці, сторожкому ставленню, старанній регуляції і коригуванню її вибриків. Позбавлена такої опіки, вона тут же схиляється до переступів, до дикої аберрації, до заподіювання неочікуваних збитків, до безформного блазнювання. Щораз виразніше проступає інконґруенція наших індивідуальних часів. Час мого батька і мій власний час же не прилягали один до одного.
Варто, до речі, сказати, що закид у розбещеності, поставлений мені батьком — безпідставна інсинуація. Я не наблизився тут іще до жодної дівчини. Заточуючись, як п'яний, від одного сну до другого, я в тверезіші хвилини ледве звертав увагу на тутешню прекрасну стать.
Зрештою, хронічний сумерк на вулицях навіть не дозволяє докладно розрізняти обличчя. Єдине, що я спромігся зауважити — як молода людина, яка на цьому полі, що не кажіть, ще має певні зацікавлення — це особлива хода тих панночок.
Це — хода в невблаганно прямій лінії, що не рахується з жодними перешкодами, а слухається тільки якогось внутрішнього ритму, якогось закону, які розвиваються, мов з клубка, ниткою прямолінійного підтюпцю, сповненого акуратности й розміреної грації.
Кожна носить у собі якесь окреме, індивідуальне правило, наче накручену пружинку.
Коли вони отак ідуть — прямо, й ані руш убік, задивившися в оте правило, повні зосередження й поважности — то здається, що вони перейняті лиш одною турботою: як би то нічого не втратити з того правила, не схибити з тяжкого уставу, не збочити від нього ані на міліметр. І тоді стає зрозуміло: те, що вони з такою увагою і стурбованістю несуть над собою — ніщо інше, як якась ідея-фікс власної досконалости, яка завдяки силі їхнього переконання стає майже дійсністю. То якась антиципація, взята на свій страх і ризик без жодної поруки, недоторкана догма, що стоїть понад будь-яким сумнівом.
Які тільки ущербності і ґанджі, які кирпаті чи плескаті носики, які веснянки і прищі не проносяться потай з бравадою під прапором цієї фікції! Нема такої бридоти і тривіяльности, яку злет цієї віри не поривав би з собою в оте фіктивне небо досконалости.
За санкцією цієї віри тіло виразно гарнішає, а ноги, справді стрункі й елястичні ноги в бездоганному взутті, говорять своєю ходою, поквапно експлікують плавним, полискливим монологом ступання багатство цієї ідеї, про яку мовчить замкнене гордістю обличчя. Руки тримають вони в кишенях своїх коротеньких, тісненьких жакетиків. У кав'ярні і в театрі вони високо закладають відслонені до колін ноги і красномовно ними мовчать. Отак мимо-ходом тільки про одну з особливостей міста. Я вже згадував про тутешню чорну вегетацію. На увагу заслуговує, зокрема, один ґатунок чорної папороті, величезні пучки якої оздоблюють флякони кожного тутешнього помешкання і кожного публічного приміщення… То сливе траурний символ, панахидний герб цього міста.
Стосунки в Санаторії з кожним днем стають нестерпніші. Ніяк не заперечиш — ми просто потрапили в пастку. З часу мого приїзду, коли передо мною, новоприбулим, явлено було якісь види гостинної запобігливости, керівництво Санаторію не завдає собі найменшого труду, щоб залишити нам хоч би оману якоїсь опіки. Ми просто полишені самі на себе. Ніхто не турбується про наші потреби. Я давно виявив, що проводи електричних дзвоників уриваються тут-таки над дверима і нікуди не провадять. Служби не видно. Коридори і вдень, і вночі занурені у темряву і тишу. Маю сильне переконання, що ми — єдині гості в цьому Санаторії та що таємничі й дискретні міни, з якими покоївка хряскає дверима кімнат входячи або виходячи — то просто містифікація.
Інколи в мене виникає бажання широко повідчиняти по черзі двері цих кімнат і залишити їх отак навстіж відкритими, щоб демаскувати ту ницу інтригу, в яку нас утягнуто.
Та все ж таки я не цілком упевнений у моїх призрах. Буває, пізно вночі бачу Д-ра Ґотарда в коридорі, як він поспішає кудись у білому операційному халаті, з надувачкою клізми в руці, а перед ним дріботить покоївка. Трудно його тоді, в поспіху, затримати і приперти до стіни рішучим питанням.
Якби не ресторан та міська цукерня, можна було б померти з голоду. До цього часу не можу допроситися другого ліжка. Про свіжу постелю нема й мови. Треба визнати, що загальна розлізлість культурних традицій не пощадила і нас самих.
Залізти до ліжка в одязі і в черевиках, завжди було для мене, як для людини цивілізованої, справою просто немислимою. А тепер я приходжу пізно додому, п'яний від сонности, у кімнаті — півморок, фіранки біля вікна здіймаються від зимного диху. Безпритомний, я валюсь на ліжко і закопуюсь у перину. Сплю отак протягом цілих нерегулярних просторів часу, днів або тижнів, подорожуючи через порожні краєвиди сну, всякчас у дорозі, всякчас на стрімких гостинцях респірації, то легко й елястично з'їжджаючи з лагідних похилостей, то знову з силою спинаючись на прямовисну стіну хропіння. Досягнувши вершини, охоплюю величні виднокруги тієї скелястої й глухої пустелі сну.
О якійсь порі, в невідомій точці, десь на раптовому повороті хропіння я буджусь напівпритомний і відчуваю в ногах тіло батька. Він лежить там, згорнувшись у клубочок, маленький, як котик. Я знову засипаю з відкритими вустами, і вся велична панорама гористого краєвиду пересувається мимо мене хвилясто і маєстатично.
У крамниці батько розвиває дуже пожвавлену діяльність, укладає договори, зусилює все своє красномовство, щоб переконати клієнтів. Його щоки зарум'янюються від пожвавлення, очі поблискують. У Санаторії лежить він тяжко хворий, як у останні тижні вдома. Ніяк не приховаєш, що процес швидкою ходою наближається до фатального кінця. Слабким голосом він говорить до мене: — Ти б частіше заходив до крамниці, Йосифе. Крамівники нас обкрадають. Ти ж бачиш, що я вже не годен упоратись із усім цим. Тижнями лежу тут хворий, а крамниця марнується, покинута на ласку долі. Чи не було якоїсь пошти з дому?
Я починаю шкодувати, що у все це вліз. Важко назвати вдалою ідеєю те, що ми, приваблені гучною реклямою, прислали батька сюди. Відсунутий час… Нічого не скажеш, звучить непогано — але чим воно виявляється насправді? Чи можна дістати тут повноцінний, сумлінний час, такий час, що мов би щойно вийнятий із свіжої доставки і ще пахне новизною й фарбою? Якраз навпаки. Тут — до гвинтика зужитий, зношений людьми час, протертий і дзюравий у багатьох місцях час, прозорий, як сито.
Нічого дивного: таж то час, сказати б, виблюваний — прошу мене правильно зрозуміти — час із других рук. Господи, спаси й помилуй!..
До того ж уся ота аж ніяк не приваблива маніпуляція з часом. Ті зловісні змови, чіпке підкрадання в його механізми, ризиковані витребеньки коло його дражливих таємниць! Інколи хочеться грюкнути об стіл і закричати на все горло: — Досить уже, зась вам до часу, час недоторканий, час не можна провокувати! Вам що — не досить простору? Якраз-от простір — для людини, у просторі можете собі гасати доволі, вимахуватися, беркицькатися, стрибати з зірки на зірку. Але, на милість Божу — не чіпайте часу!
З другого боку, чи можна жадати від мене, щоб я сам розірвав умову з Доктором Ґотардом? Якою б нужденною не була оця батькова екзистенція, але, як-не-як, я його бачу, я з ним разом, я з ним говорю… Властиво, я винен Докторові Ґотарду неоплатну вдячність.
Кілька разів я хотів відверто з ним переговорити. Але Доктор Ґотард — невловимий. — Він щойно пішов до ресторанної залі, — сповіщає мені покоївка. Я прямую туди, аж тут вона мене доганяє, щоб сказати, що помилилася. Д-р Ґотард — ув операційній. Я кваплюсь нагору, задумуючись, які ж операції можуть тут проводитися, входжу до передпокою і що ж — справді велять мені чекати. Д-р Готард вийде за хвилинку, він якраз закінчив операцію, миє руки. Я ніби й бачу його, малого, як він ступає великими кроками в розвіяному халаті, поспішаючи крізь низку шпитальних заль. І що ж виявляється за хвилинку? Доктора Ґотарда зовсім тут і не було, та тут уже роками не було проведено жодної операції. Доктор Ґотард спить у своїй кімнаті, а його чорна борода стирчить, задерта в повітря. Кімната заповнюється хропінням, мов клубами хмар, які ростуть, громадяться, підносять на своєму склубленні Доктора Ґотарда разом з його ліжком щораз вище й вище — велике патетичне вознесіння на хвилях хропіння і здійнятої постелі.
Тут діються ще дивовижніші речі, речі, які я приховую від самого себе, речі, просто-таки фантастичні у своїй абсурдності. Скільки б разів не виходив я з кімнати, все мені здається, що хтось швидко віддаляється від дверей і звертає в бічний коридор. Або хтось іде передо мною, не обертаючись. То не санітарка. Я знаю, хто це! — Мамо! — кричу я тремтячим від хвилювання голосом, і мама повертає обличчя і якусь хвилину дивиться на мене з благальною усмішкою. Де я? Що тут робиться? В яку матню я вплутався?
Не знаю, чи це вплив пізньої пори року, але дні щораз більше серйозніють у барвах, сутеніють і темніють. Так, наче дивишся на світ крізь зовсім чорні окуляри.
Увесь краєвид — неначе дно величезного акваріюму, з блідого чорнила. Дерева, люди і доми зливаються в чорні силюети, що хилитаються, мов підводні рослини на тлі тієї чорнильної тоні.
Поблизу Санаторію роїться від чорних псів. Вони, різної величини і форми, плазом перебігають у присмерку всі дороги і стежки, втягнуті у свої псячі справи, тихі, повні напруги й уваги.
По два — по три пролітають вони з чутливо витягнутими шиями, вуха шпичасто наставлені, з жалібним тоном тихого скімлення, яке мимоволі видирається з гортані, сигналізуючи найвище збудження. Запряжені у своїх справах, повні поспіху, завжди в дорозі, завжди поглинуті незрозумілою метою — вони майже не звертають увагу на перехожого. Лиш інколи полупають на нього очима в леті, і тоді з того чорного й мудрого зизу визирає лютість, гамована у своїй невпинності єдино відсутністю часу. А буває й так, що вони, даючи вибухнути своїй злості, із схиленою головою та із зловорожим гарчанням підбігають до ноги — але лишень для того, щоб на половині шляху занехаяти цей замір і полетіти далі у великих собачих вистрибах.
На цю навалу псів нема ради, але, в такому разі, якого біса керівництво Санаторію тримає на ланцюгу здоровенного вовчура, жахливу бестію, справжнього вовкулаку з просто-таки демонічною дикістю?
Мурашки по спині біжать, скільки разів не проходив би я повз його буду, біля якої він стоїть завмерлий на короткому ланцюгу, з дико нашорошеним коміром кудлів навколо голови, вусатий, щетинястий і бородатий, з машинерією могутньої пащі, повної кликів. Абсолютно не гавкає, тільки його дика морда на вид людини стає ще страшнішою, риси ціпеніють у виразі бездонної люті, і він, поволі піднімаючи страшний свій писок, заходиться в тихій конвульсії зовсім низьким, жагучим, з глибин ненависти видобутим виттям, у якому звучать жалюгідність і розпач безсилля.
Мій батько байдуже проходить попри цю бестію, коли ми разом виходимо з Санаторію. Що до мене, то я за кожним разом переживаю потрясіння до глибини цією стихійною маніфестацією безсилої ненависти. Тепер я на дві голови переростаю батька, що дріботить біля мене, маленький і худий, своїми дрібними старечими кроками.
Вже коли наближаємось до Ринку, бачимо незвичайний рух. Юрми людей перебігають вулицю. До нас доходять неправдоподібні вісти про вторгнення в місто ворожої армії.
Серед загальної розгублености люди обмінюються тривожними й суперечливими відомостями. Це важко збагнути. Війна, не попереджена дипломатичними заходами? Війна серед блаженного спокою, не скаламученого жодним конфліктом? Війна — з ким і за що? Нас інформують, що вторгнення ворожої армії надихнуло партію невдоволених у цьому місті, які з'явилися на вулиці із зброєю в руках, тероризуючи мирних жителів. Ми й справді побачили групу цих путчистів у чорних цивільних уніформах з білими ременями, схрещеними на грудях, вони мовчки посувалися з похиленими карабінами. Юрба перед ними відступала, витіснялася на хідники, а вони йшли, посилаючи з-під циліндрів іронічні темні погляди, в яких малювалося почуття переваги, зблиск злосливої грайливости та якесь змовницьке поморгування, мов би вони стримували пирскання сміху, яке демаскувало всю оцю містифікацію. Декого з них упізнали в юрбі, але веселий покрик здушений грізністю схилених люф. Минають нас, не зачепивши нікого. Знову всі вулиці переливаються тривожним, похмуро-мовчазним натовпом. Глухий гомін горить над містом. Здається, здалека чути гуркіт артилерії, дудніння набійних ящиків. — Мушу продістатися до крамниці, — говорить зблідлий, але зібраний батько. — Тобі не конче мене супроводити, будеш мені тільки перешкоджати, — додає він. — Повертайся до Санаторію. Голос боягузтва радить мені послухатися. Я бачу, як батько втискається в непорушну стіну юрми і гублю його з очей.
Бічними провулками поквапно прокрадаюся у горішню частину міста. Здаю собі справу, що цими стрімкими дорогами мені вдасться півколом обійти середмістя, замкнуте людською тиснявою.
Там, у верхній частині міста, юрби було менше, а потім вона зникла зовсім. Я спокійно йшов порожніми вулицями до міського парку. Ліхтарні горіли там темними, голубуватими пломінцями, мов жалобні асфоделі. Кожна обтанцьована була роєм хрущів, тяжких, як кулі, несених скісним, бічним летом вібруючих крил. Деякі, опалі, недолуго совалися на піску, з опуклими панцерками, згорблені твердими покривками, під які вони пробували скласти ніжні плівки крил. По газонах і стежках ішли собі перехожі, поглинуті безтурботними розмовами. Останні дерева звішуються над подвір'ями будинків, що розташовані низько в долині і приперті до паркового муру. Я манджав уздовж того муру, який з мого боку сягає ледве до грудей, але назовні спадає до рівня подвір'їв високими, як поверх, кам'яними підпорами. В одному місці плятформа з утоптаної землі підходила з-поміж подвір'їв аж до висоти муру. Я легко переступив бар'єр і цією вузькою греблею протиснувся поміж тісною забудовою кам'яниць на вулицю. Мої розрахунки, помножені на чудову просторову інтуїцію, були вдалими. Я знаходився майже прямо перед санаторійним будинком, корпус якого невиразно біліє в чорній оправі дерев. Входжу, як звично, ззаду через подвір'я, через браму в залізній обгороді, і вже здалека бачу пса на його посту. Як завжди, сердечний трепет проходить мною на цей вид. Хочу минути його чимшвидше, щоб не чути цього добутого з глибини серця скавучання, коли, на превеликий жах, не вірячи власним очам, бачу, як він підскоками віддаляється від буди, не прив'язаний, біжить довкола подвір'я з глухим, мов би з бочки добутим, гавканням, хотячи перерізати мені відступ.
Заціпенілий від жаху, сахаюся в протилежний, найдальший кут подвір'я і, інстинктивно шукаючи якогось укриття, ховаюся до маленької альтанки, яка там стоїть, з абсолютною певністю марноти моїх починань. Кудлата звірюка наближається вистрибом, і ось її морда вже біля входу в альтанку, і ось мене замкнено в пастці. Ледь живий зо страху, я міркую, що він розтягнув усю довжину ланцюга, якого волік за собою через подвір'я, та що сама альтанка — вже поза засягом його зубів. Пришпилений, пригнічений загрозою, я ледве відчуваю якусь полегшу. Похитуючись на ногах, близький до втрати свідомости, піднімаю очі. Я ніколи не бачив його так зблизька, і тому лише тепер опадає мені луска з очей. Яка велика сила упередження! Яка могутня сугестія страху! Що за засліплення! Таж то була людина. Людина на ланцюгу, яку я у спрощено-метафоричному, конформістичному скороченні невідомо яким побитом брав за пса. Прошу не зрозуміти мене погано. То був пес — безумовно, але в людському вигляді. Якість пса — то якість внутрішня, вона може однаково добре маніфестуватися як у людському вигляді, так і в тваринному. Той, хто стояв передо мною в отворі альтани, з пащею, розвернутою якось так навиворіт, з усіма зубами, вишкіреними у страшному гарчанні — був чоловіком середнього зросту з чорним заростом. Лице — жовте, кощаве, очі чорні, злі й нещасливі. Судячи з чорного вбрання, з цивілізованої форми бороди — його можна б узяти за інтеліґента, за вченого. То міг би бути старший невдалий брат Доктора Ґотарда. Але цей перший вид обманював. Його великі, закаляні клеєм руки, дві брунатні й цинічні борозни довкола носа, що губилися в бороді, ординарні горизонтальні зморшки на низькому чолі швидко розвіювали цю першу оману. То був радше палітурник, крикун, мітинговий промовець і партійник — людина навальна, з темними вибуховими пристрастями. І саме там, у тих щелепах пасії, в тому конвульсійному наїжаченні всіх фібрів, у тій знавіснілій фурії, яка люто обгавкує кінець спрямованого на неї кия — він був стовідсотковим псом.
Я так собі думаю, що якби я переліз був через задній бар'єр альтанки, то цілком певно вийшов би з засягу його люті і бічною стежкою міг би дійти до брами Санаторію. Вже перекидаю ноги через поруччя, коли раптом затримуюся на половині руху. Відчуваю, що було б надто жорстоко отак просто піти собі й залишити його наодинці з безпорадною лютістю, виведеною з усяких меж. Уявляю собі його страшне розчарування, нелюдський біль, коли він побачить, як я виходжу з пастки і віддаляюся раз і назавжди. Я залишаюся. Підходжу до нього і говорю природним, спокійним голосом: — Прошу вас, заспокойтеся, я вас відчеплю.
На це його обличчя, посмикуване конвульсіями, знуртоване вібрацією гарчання, зціляється, вигладжується, і з глибини винурюється обличчя майже зовсім людське. Я підходжу без побоювань і відчіпляю пряжку на його шиї. Тепер ми йдемо поряд.
Палітурник — у пристойному чорному вбранні, але босий. Пробую зав'язати з ним розмову, але з його вуст виходить тільки незрозуміле белькотіння. Тільки в очах, у тих чорних красномовних очах читаю я дикий ентузіязм прив'язаности, симпатії, котрий здіймає мене грозою. Вряди-годи він спотикається об камінь, об грудку землі, і тоді внаслідок струсу його обличчя негайно ж ламається, розпадається, занепокоєння винурюється до половини, готове до скоку, а тут-таки за ним — лють, яка тільки й чекає, щоб знову перетворити це обличчя на клубовисько шиплячих змій. Тоді я повертаю його до порядку шорстким товариським напімненням. Навіть поплескую його по спині. І часом на його обличчі пробує сформуватися здивований, підозріливий, до самого себе недовірливий усміх. Ах! як тяжіє надо мною ця страшна дружба! Як жахає мене ця несамовита симпатія! Як позбутись чоловіка, який крокує біля мене і оком, усією жагучістю своєї собачої душі повисає на моєму обличчі. Однак, мені не можна зраджувати мого знетерпеливлення. Я витягаю портфеля й говорю діяльним тоном: — Вам, напевно, треба грошей, я з приємністю можу вам позичити. — Але на цей вид його обличчя набирає такої страшної дикости, що я чимшвидше ховаю пулярес. І він ще довгий час не може заспокоїтися й опанувати свої риси, які постійно викривляє конвульсія виття. Ні, довше я цього не стерплю. Будь-що, але не це. Справи вже й так безнадійно позаплутувались і поламались. Бачу над містом заграву. Батько — десь у вогні революції у палаючій крамниці, Доктор Ґотард — недосяжний, і в додатку — незрозуміла поява матері, інкоґніто, з якоюсь таємною місією. Це ланки якоїсь великої, незбагненної інтриги, яка стискається навколо моєї особи. Втікати, втікати звідси. Будь-куди. Скинути з себе цю гидку приязнь, цього просмерділого псом палітурника, який не спускає мене з ока. Ми стоїмо перед брамою Санаторію. — Прошу вас до моєї кімнати, — говорю я з запрошувальним жестом. Цивілізовані рухи зачаровують його, присипляють його дикість. Пускаю його поперед себе до кімнати. Садовлю його у крісло.
— Я піду до ресторану принести коньяку, — кажу я.
На це він зривається з жахом, готовий мене супроводжувати. Я заспокоюю його переполох лагідно й рішуче.
— Ви сидітимете, ви спокійно чекатимете, — говорю я йому глибоким, вібруючим голосом, на дні якого бринить прихований страх. Він сідає з непевним усміхом.
Виходжу й повільно йду коридором, потому сходами вниз, коридором до виходу, переступаю браму, перетинаю подвір'я, затраскую за собою залізну хвіртку, і тепер починаю бігти без передиху, з калатаючим серцем, з гупаючими скронями, темною алеєю, що веде до залізничного двірця.
В голові мені скопичуються образи, один страхітливіший від другого. Нетерплячість тварюки, її нажаханість, її розпач, коли вона збагне, що її ошукано. Повернення фурії, рецидив люті, що вибухне з непогамованою силою. Повернення мого батька до Санаторію, його нічим не стурбоване стукання до дверей і несподіваний тет-а-тет із страхітливою бестією.
Щастя, що батько, по суті справи, вже не живий, що це, властиво, його вже не досягає — думаю я з полегшею і вже бачу перед собою чорний цуґ залізничних вагонів, які стоять біля виїзду.
Я сідаю в один із них, і потяг, наче він на то чекав, рушає з місця поволі, без свисту.
У вікні ще раз повільно пересувається й обертається та величезна чаша горизонту, налита темними шумливими лісами, серед яких біліють стіни Санаторію. Прощай, батьку, прощай, місто, якого я вже не побачу.
З того часу я все їду та й їду, аж якось ніби задомовився на залізниці, і мене толерують тут, волоцюгу із вагона до вагона. Великі, як покої, вози повні сміття й соломи, протяги провірчують їх наскрізь у сірі безбарвні дні.
Мій одяг подерся, потріпався. Подаровано мені зношений мундир залізничника. Лице моє обв'язане брудною шматою внаслідок спухлої щоки. Сиджу в соломі і дрімаю, а коли хочу їсти, стаю в коридорі перед купе другої кляси і співаю. І вкидають мені дрібні монети до моєї кондукторської шапки, до чорної шапки залізничника, з обдертим дашком.
Переклав Андрій ШКРАБ'ЮК
Публікації:
Б. Шульц. «Цинамонові крамниці», «Санаторій Під Клепсидрою». — Львів, ВС «Просвіта», 1995.