37252.fb2 ?ad Serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

?ad Serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

X

Ksienia kilka razy zaglądała do pokoju, ale widząc niezmienną ciemność zatrzymywała się na progu i stamtąd cicho wołała:

– Michasiu!

Odpowiadał z głębi mroku, z miejsca, którego nie mogła dostrzec.

– Jestem.

Albo:

– Słucham.

Zalegała długa cisza. Wiatr bił w okna, szerokie szelesty przeciągały ponad dachem, a szum drzew w ogrodzie odpowiadał wichurze jednostajnym echem.

Ksienia nie ruszała się z miejsca. Czekała. Wreszcie Michaś odzywał się. Nie chciał kolacji. Tłumaczył, że nie jest głodny. Gdy nalegała – dodawał, że ksiądz proboszcz powinien niedługo wrócić, zaczeka więc na niego. Ale Ksieni i to nie wystarczyło. Niepokoiło ją, dlaczego Michaś siedzi po ciemku. Wietrzyła coś niedobrego. I już zmierzała opiekuńczym krokiem w kierunku lampy, gdy Michaś zatrzymywał ją głosem, który ciągle wydawał się jej bardzo daleki i jak gdyby zagubiony. Wyjaśniał, że właśnie w tym półmroku jest mu dobrze. Ponieważ nie ustępowała, zaczął usprawiedliwiać się powtórzeniem lekcji. Mówił o wierszu, który w ten sposób łatwiej i prędzej sobie przyswoi.

Chwilę jeszcze stała mrucząc coś pod nosem, wreszcie widząc, że nic nie poradzi, cofała się do kuchni. Drzwi zostawiała jednak uchylone. Dopiero na głos chłopca wracała i zamykała je z gestem wyraźnego niezadowolenia.

Ale nie zwracał na to uwagi. Nareszcie mógł odetchnąć swobodnie. Wśród ciemności rozjaśnionych od czasu do czasu cieniami bijących w okna drzew, czuł się bezpieczny, jakby odgrodzony od świata, który stał w pobliżu i groził. Tu, w tych czterech ścianach, panował spokój i cisza. Ale to trwało tylko krótką chwilę. Zaledwie mrok zmącony głosem Ksieni odzyskiwał swoje milczenie, zaraz wyłaniało się w pamięci tamto dalekie miejsce, zagubione wśród lasu i zazdrośnie kryjące ostatnie godziny życia Siemiona.

Wyobraźnia Michasia zaczynała pośpiesznie pracować. Bolesne obrazy ciągnęły nieprzerwanie jeden za drugim, splątały się z sobą nie tracąc jednak nic z wyrazistości. Ciągle miał przed oczami postać Siemiona. Bezładnie, jakby przypadkowo wyrywane z przeszłości, przypominały mu się różne chwile spędzone z nim razem. Oto jadą łódką: Siemion siedzi na przodzie, zwrócony twarzą, lekko porusza wiosłem! Jest południe, łódź bezszelestnie prześlizguje się pomiędzy gęstymi szuwarami, spośród zarośli podrywają się dzikie kaczki. Co jakiś czas Zelwianka zdaje się urywać, trzciny zagradzają drogę, woda spokojna, jak w stawie, odbija białe kłęby obłoków, ale już za sekundę w dole rozszerza się, rozstępują się ciasne ściany zarośli i oto łódź wpływa na wody szeroko rozlane pomiędzy płaskimi, jasnozielonymi brzegami. Świeży wiaterek wieje od łąk i pastwisk… Raz, było to już ostatnich dni lata, dotarli aż do Mogiłek, nadzelwiańskiego wzgórza, gdzie wśród sosnowego lasu spoczywał stary i od dawna opuszczony cmentarz prawosławny. Łódkę przywiązał Siemion do drewnianego mostka, a sami po kładce rzuconej na grząskie nadbrzeżne bagna dotarli do wzniesienia. Większość grobów zrównał już czas z ziemią, a nieliczne kamienne płyty, omszałe i wilgotne, wtłoczył w głąb gęstych traw. Gdzieniegdzie tylko, osłonięte od dołu krzewami, stały ocalałe krzyże. Ale poczerniałe od słot i wiatrów, dziwnie niepozorne wobec strzelistych sosen zastygłych w górze w ogromny i ciężki obłok, wśród ciszy, która zdawała się tu trwać wiecznie, nie rzucały już dokoła siebie posępnego cienia śmierci. Spokój, jaki tu leżał, nie miał w sobie nic z przytłaczającej ciszy cmentarzy. Nie był spokojem śmierci, lecz życia. Tymczasem szedł wieczór. Daleko, po stronie Sedelnik, cały horyzont objął nagle pożar, ale wyżej siny błękit nieba zaczynał szarzeć i wraz z gęstniejącym mrokiem, jak popiół sypiącym się dokoła, coraz głośniej dolatywało od łąk rechotanie żab. Pierwsze patrole nocne wyruszyły. Już nietoperz wychynął spośród drzew, zawirował nad głowami i przemknął szeleszczącym cieniem. Białe mgiełki, niby zaczarowane ptaki z bajki, zawisły nad rzeką. Siedzieli na skraju cmentarza, oparci o siebie ramionami, milczący, wsłuchani w świat, który za nich obu przemawiał.

Ale to Siemion dopiero nauczył Michasia prawdziwego milczenia. Ileż razy całymi godzinami wałęsali się po lesie nie zamieniając z sobą ani jednego słowa. Było im z tym dobrze. Milczeli bez żadnej wzajemnej umowy, jak gdyby kierowani jednym odruchem. To było czymś zupełnie nowym. Z obcowania bowiem z innymi ludźmi a również i z księdzem Siecheniem, wyniósł Michaś przekonanie, iż w milczeniu kryje się prawie zawsze smutek lub niezadowolenie. Podobnych spostrzeżeń dostarczyła mu również i obserwacja samego siebie. Pragnął milczeć, kiedy ogarniał go jakiś smutek, często smutek bez wyraźnej przyczyny, nieokreślony i niejasny. Wówczas chciał być sam. Uciekał z książką do ogrodu, krył się w odludny zakątek albo szedł za wieś, w pole, tam, gdzie spodziewał się nikogo nie spotkać.

Z Siemionem było inaczej. Spotkawszy go, Michaś po raz pierwszy odkrył ze zdumieniem, iż może istnieć człowiek bez smutku. Do tej pory uosobieniem dobroci i serca wydawał się chłopcu ksiądz Siecheń. Kochał proboszcza nie tylko dlatego, iż zdawał sobie sprawę, jak wiele mu zawdzięcza, lecz i dlatego również, a nawet przede wszystkim, ponieważ musiał kogoś kochać. A cóż bardziej ślepego nad miłość, którą dajemy z potrzeby samej miłości? Michaś należał do księdza całkowicie i bez zastrzeżeń. Cały jego rozwój umysłowy ostatnich kilku lat dokonywał się pod wyłącznym wpływem proboszcza. W miarę swoich sił, a często i ponad nie, podążał chłopiec za opiekunem drogą trudną, w nieskończoność piętrzącą się coraz wyżej, a ciągle zawieszoną ponad mrocznymi przepaściami. Niewinność serca pozwalała dziecku w chwilach żarliwego uniesienia oglądać niebo nasycone słodką jasnością, niebo świętych i błogosławionych, którym dane jest, aby w zwycięskim i triumfalnym orszaku otaczali wieczną glorią Chrystusa. Ale na codzień niebo było dalekie niby echo, pozostawała za to owa zdradziecka droga i świadomość, iż każdy niebaczny krok może wtrącić w upadek. Zdarzało się, że wiele godzin spędzał Michaś na modlitwie. Pragnął być świętym. Ale było to jego tajemnicą, której nawet księdzu Siecheniowi nie chciał zawierzyć. Gdy czytał żywoty męczenników, zazdrościł im okrutnych cierpień i czuł się niegodnym miłości Boga, ponieważ nie mógł dla tej łaski ponieść największej ofiary. Wśród swoich rówieśników czuł się obco. W każdym większym zbiorowisku ludzi, a więc i w szkole, stawał się nieśmiały, tracił natychmiast żywość swego usposobienia i szczerą bezpośredniość reakcji. Uchodził też za odludka. Nieraz mu dokuczano, ale w tych żartach nie było niechęci, dyktowała je raczej sympatia, która jeśli znajdowała sobie podobną, przykrą nierzadko formę, to tylko dlatego, iż odmienność proboszczowego wychowanka trzymała kolegów w pewnym dystansie, onieśmielała, a jednocześnie pociągała. Tkliwość nieraz przemawia okrucieństwem.

Ale Michaś o tym nie wiedział. Sądził, że jest nielubiany, i ta świadomość ciążyła mu bardzo. Księdza Siechenia w te sprawy nie wtajemniczał. Wiedział, że odczułby je przykro, a chciał mu oszczędzić zmartwień i kłopotów. Zresztą winy doszukiwał się w sobie, nie w kolegach. Oskarżał się o wady, których nie miał, lecz które, jak sądził, musiały być wielkie. Jednocześnie widział, że w podobnym osamotnieniu żyje i jego opiekun. Coraz częściej dostrzegał na twarzy proboszcza znużenie, wyraźnie też rzucało się w oczy, iż w ciągu paru ostatnich lat ksiądz bardzo się postarzał. Z dawnych wspomnień dziecinnych pozostał Michasiowi w pamięci ksiądz Siecheń jako człowiek młody jeszcze, pełen energii, o oczach rozbłyskujących w czasie rozmowy żywym błyskiem i ruchach silnych i sprężystych. Obecnie proboszcz chodził przygarbiony, z głową pochyloną, krokiem zmęczonym. Z daleka, gdy widział go wracającego z kościoła albo ze wsi, robił wrażenie starca. Wprawdzie i teraz zdarzały mu się chwile pogody, nawet wesołości, były jednak rzadkie i trwały tak krótko, iż w te przelotne minuty wkradał się smutek chwil następnych.

Znajomość z Siemionem otworzyła Michasiowi oczy na inny świat. Gdy późnymi wieczorami lata wracał z długich włóczęg po lasach lub z wyprawy po Zelwiance, plebania wydawała mu się szara, ogród ubogi, a pokoik, w którym przeżył tyle lat, ciasny i smutny jak cela odciętego od świata klasztoru. I zaledwie chwilę posiedział w domu, już myślał o jutrze, o nowej wyprawie. Gdy zdarzało się, że pilne zajęcia nie pozwalały Siemionowi w ciągu kilku dni na spotkania, Michaś chodził posępny, nieswój, obojętny na wszystko, co się działo dokoła. Myślami był ciągle przy Siemionie. Nie zastanawiał się, za co go lubi. Lubił w nim wszystko i wszystko również, co z nim razem robił. Zdawało mu się, że gdyby mógł się nie rozstawać z Siemionem, życie stałoby się jednym nieprzerwanym szczęściem. Radością. Ciągłym zachwyceniem.

Poddając się urokowi gajowego Michaś miał wrażenie, iż wszystko, co dotąd przeżywał, było jak gdyby okryte mrokiem. I teraz dopiero świat ukazał mu się w świetle i stał się prawdziwy, podobny do ogromnej rzeki toczącej równe i szerokie wody w pełnej jasności pogodnego dnia. W świecie Siemiona panowała prostota i zrozumiałość. Rozpięty wśród rozległych pól, niesiony wiatrami, złączony harmonią dnia i nocy, stale inny, a jednocześnie zawsze ten sam, wszystkiemu przychylny i wszystko ogarniający, stał ten świat w miejscu i płynął.

Chłopiec nawet nie spostrzegł, jak w ciągu kilku miesięcy szybko począł się oddalać od opiekuna. Pozornie bowiem nic się w ich stosunku nie zmieniło, a przecież, choć obaj o tym nic nie wiedzieli, zmieniło się wszystko. Jeśli starcie nie wybuchło zaraz, to dlatego, iż nie odchodzi się, gdy już się nie kocha. Jedna chwila odrywa człowieka od człowieka i jedno drgnięcie serca zrywa więzy, które splatały całe lata. Jest się już tak daleko, iż nie czuje się nawet potrzeby porzucenia i odejścia. To z początku nie istnieje. Zresztą ta chwila decydująca pozostaje najczęściej nieznana. Odnajdujemy ją nieraz po latach dopiero, gdy wszystko się już dokonało i niczego zmienić nie można. Upłynie też dużo czasu, zanim Michaś będzie umiał wrócić po przebytych śladach do miejsca, które tak wiele w jego życiu zmieniło. Cóż wtedy odkryje?

Chłopiec, który dotąd nigdy nie kłamał i kłamstwem, jeśli z nim spotkał się pomiędzy kolegami, pogardzał, teraz bez żadnej zresztą świadomości winy zatajał przed proboszczem spotkania z Siemionem, a zapytany wprost, co robił, odpowiadał wykrętami. Wydawało mu się, że gdyby ksiądz Siecheń dowiedział się o wszystkim, zabroniłby tych wycieczek. Zagrożony w wolności, nie odczuwał fałszu swoich tłumaczeń. Jak każdy, kto kłamie wiedziony instynktem samoobrony, nie miał świadomości, iż oszukuje. Był w nim zbyt wielki głód życia, aby wśród pragnień ledwie rozwiniętych mogły znaleźć oddźwięk skrupuły. Gnało go naprzód. Bo to, co ukazywał mu Siemion, nie miało końca, nie zamykało się niczym. Poza zasięgiem swego wzroku wyczuwał świat jeszcze inny, niezbadany i jak sądził, nietknięty ludzką stopą, świat, który pragnął poznać i zdobyć, a o którego istnieniu świadczyły tylko tajemnicze echa. Pełne ich było powietrze, jakieś głosy rozbrzmiewały dokoła, a cisza nocy, gdy nie spał, wyłuskiwała ze swojej głębi nieznane dźwięki, daremnie proszące o wyrażenie ich w słowach.

Od pewnego czasu, zaczęło się to mniej więcej pod koniec lata, prześladowała Michasia jedna męcząca myśl, pragnienie chwilami tak nasilone, iż stawało się potrzebą fizyczną: wypowiedzieć słowami wszystko, co istnieje, przedrzeć się nimi poprzez gąszcz codziennych spraw, aby dotrzeć wreszcie do tamtego, innego świata, którego obraz, zamglony i zmieniony jak dym, dostrzegał, lecz nie umiał nazwać. Nie wiedział, o jakie słowa mu chodzi, wyobrażał je sobie rozmaicie, raz w barwach, kiedy indziej jako dźwięki układające się jeden przy drugim. Słyszał nieraz melodię, która, zdarzało się, męczyła go przez kilka dni, wracając w chwilach najmniej spodziewanych, nigdy jednak dość wyraźna, aby mógł ją głośno wyśpiewać. Właśnie ta niemożność jakiegokolwiek wypowiedzenia się była najbardziej męcząca. Zdawał sobie sprawę, że słów, których potrzebował, używał i on sam, i inni ludzie. Chodziło więc nie o nowe słowa, lecz o nowe ich zestawienie, o ów niewiadomy prąd, który miał przez nie przepływać. Gdy Chrystus powiedział: „Łazarzu, ja tobie mówię wstań”, i Łazarz wstał, były to słowa zwyczajne, a jednocześnie natchnione nadprzyrodzoną potęgą. Tu właśnie podobnych trzeba było wyrazów. Aby, gdy powie się: rzeka – stawała się rzeka, a gdy zawoła się:. noc! – żeby noc wstawała z wszystkim, co jest jej i co ją tworzy.

Któregoś dnia, w wieczór smutny i słotny, gdy siedział sam w domu i przez okno zasnute wilgotnymi strugami spoglądał na pole ogarniane powoli mrokiem, odcięte od horyzontu, coraz ciaśniejsze i wreszcie już tylko dwiema samotnymi wierzbami broniące się przed zagubieniem, wyobraził sobie, iż krajobraz, który za kilka minut miał przestać istnieć, można stworzyć na nowo słowami, aby na zawsze pozostał utrwalony w tej właśnie chwili i mógł trwać niezmiennie i wbrew swojej płynności. W parę dni później, przy pierwszym spotkaniu, zwierzył się Siemionowi z tych myśli. Mówił nieskładnie i chaotycznie, ale gajowy słuchał uważnie, zwolnił nawet kroku i ramionami pochylił się w stronę chłopca. Byli sami. Fiodor, który z początku im towarzyszył, teraz odłączył się i zniknął w głębi lasu. Słyszeli trzask łamanych gałęzi, lecz i ten wkrótce umilkł. Był spokój. Dzięcioły kuły gdzieś w górze. W pewnej chwili Michaś zapytał Siemiona, czy nie przeżywał kiedyś podobnych wrażeń. Siemion przytaknął. Owszem, nigdy wprawdzie nad tym się nie zastanawiał, ale teraz słuchając zwierzeń Michasia przekonał się, że nieraz i od dawna ulegał takim samym nastrojom. „Mówiłeś komu o tym” – spytał. Chłopiec gorąco zaprzeczył. Siemion jest pierwszym i jedynym powiernikiem. Był pewny, że gdyby zwrócił się do kogoś innego, zostałby wyśmiany, a w najlepszym razie potraktowany jak dzieciak. Siemion zgodził się. „Ale ty tak nie myślisz?” – spojrzał na niego Michaś. Gajowy zdziwił się. „Nie, skądże! – powiedział. – Przecież ty od dawna nie jesteś już dzieckiem.”

Ta rozmowa jeszcze silniej związała Michasia z Siemionem. Nigdy wprawdzie do tego tematu nie powracali, rzadziej bowiem z nastaniem słotnych dni zaczęli się widywać,, kiedy indziej znów Fiodor był razem z nimi, ale już sama świadomość, iż Siemion zna i rozumie jego tajemnicę, była dla Michasia w chwilach osamotnienia pokrzepieniem. Pogodził się z myślą, że nadchodzące miesiące rozłączą go z Siemionem. Wyobraźnia pozwalała mu przekroczyć jesień i zimę, aby z przyszłości wywołać obrazy wiosny. Ich kuszący urok skracał czas.

Tymczasem niespodziewany wypadek Siemiona wszystko zburzył. Nie mieściło się w myśli, że Siemion może umrzeć. A jednak umierał. Już kilka razy w ciągu dwóch ostatnich dni Michaś postanawiał pójść do gajówki. Oczekując we wczorajszy słotny wieczór powrotu doktora, wyszedł daleko poza wieś. Dopiero pod lasem natknął się na bryczkę. Doktor Wyganowski chciał go z sobą zabrać. Odmówił jednak. Tamten na szczęście nie nalegał, śpieszyło mu się do domu, wzruszył więc tylko ramionami i odjechał. Kiedy umilkł turkot, Michaś poszedł dalej. Ale ledwie znalazł się w lesie, ogarnął go strach. Nie bał się ciemności i szumu deszczu, który wraz z podmuchami wiatru szarpał wnętrzem lasu. Przeraziło go, że gdy dotrze do celu, Siemion nie będzie już żyć. Wtedy i mrok stał się groźny, jak gdyby swoją nieprzeniknioną głębią sprzymierzał się ze śmiercią. Gnany strachem, zawrócił w stronę Sedelnik. Była to straszna droga: poprzez szumy łomocące pod niebo i rwące, jak spienione potoki, biegła śmierć. To przed nią uciekał. Miał wrażenie, że ziemia pod stopami zastygła w bezruchu i przed każdym krokiem wyrastała czarna ściana. Głosy, które biły dokoła, wydawały się innym światem. Oto pękły granice broniące w dzień przed przerażeniem i było tak, jakby przez te złamane zapory chlusnął strach i wszystko, co istnieje – ziemię, las, deszcz i wiatr – zalał piekącą chłostą.

Tę trwogę czuł Michaś i teraz. Przenikała w niego poprzez wszystkie wspomnienia, dygotała w nim uporczywie i boleśnie. Widział wiele śmierci, lecz wszystkie, nawet te, które budziły współczucie i żal, były w sposób mocny i pewny włożone w porządek życia. Śmierć Siemiona rozrywała go. Pewnego razu, podczas jednej z włóczęg z Siemionem, w dzień, który poprzedziła noc o szczególnie silnej wichurze, zobaczył Michaś w lesie wielką sosnę wyłamaną z ziemi i zawisłą w powietrzu wraz z korzeniami, ociekającymi jeszcze sokiem i ciężkimi od grud ziemi. Wsparta o sąsiednie drzewa, zdawała się umierać. Tu było coś podobnego. Śmierć Siemiona podważyła cały świat, wszystko, co żyło i miało sens, zawisło nagle w próżni, grożąc za chwilę upadkiem.

W szkole, przed zaczęciem lekcji i w czasie pauz, dużo mówiono o Siemionie. Olek Kukisz po raz nie wiadomo który opowiadał szczegóły wypadku, których dowiedział się od Fiodora. Słuchano go jednak z niezmiennym przejęciem. Niektórzy dorzucali jeszcze swoje trzy grosze. Olek był w swoim żywiole. Blagował z rozmachem, jakby dosiadł konia na oklep. Jeden Michaś nie brał w tym wszystkim udziału. Chociaż nie wiedział, czy Siemion żyje, myślał już o nim jak o zmarłym. I po raz pierwszy zdał sobie sprawę, ile w rozmowach o nieżyjącym człowieku jest strachu i ciekawości, a jak mało prawdziwego żalu.

Cóż na przykład tych wszystkich chłopców obchodziło życie Siemiona? Mówiliby z takim samym ożywieniem, gdyby w sąsiedniej wsi wybuchnął pożar lub powódź zalała obce grunta. Prawdziwie poruszało ich to jedynie, co dotykało ich skóry.

To odkrycie tym silniej zabolało Michasia, ponieważ nie mógł nie przyznać się przed sobą, iż w rzeczywistości niewiele różni się od kolegów. Bo czyż chodziło mu, aby Siemion żył? Czy nie pragnął jego życia dla siebie samego? Czy pomyślał choć raz o Taisie i o małym Józiku? Uśpione od kilku miesięcy rozterki znowu zbudziły się w chłopcu. Lecz gdy dawniej znajdowały czasem pełną odpowiedź, teraz pozostawiały wszystko nie rozstrzygnięte. Cóż mógł tutaj pomóc ksiądz Siecheń? Jego słabość wobec śmierci ukazała go Michasiowi w nowym świetle. Z dawnych, dziecinnych jeszcze czasów pozostało mu przeświadczenie, że gdyby proboszcz zechciał – mógłby odwrócić bieg śmierci. Tę wiarę uświadomił sobie wówczas dopiero, kiedy zrozumiał wczorajszego ranka, że ksiądz jest jak inni ludzie bezradny.

Wiatr wirował w ciemnościach. W domu była cisza. Nagle wydało się Michasiowi, że w ogrodzie zaszeleściły czyjeś kroki. Ksiądz Siecheń? Podszedł do okna, ale mrok był zbyt gęsty, aby mógł wśród niego cokolwiek dostrzec.

Po chwili skrzypnęły deski na ganku i rozległo się pukanie do drzwi. To nie mógł być proboszcz. Michaś wstrzymał oddech, serce biło mu mocno. Znowu zapukano.

Tym razem usłyszała stukanie i Ksienia, bo skrzypnęły drzwi od kuchni i w sionce pociekły jej kroczki. Posłyszał męski głos, potem szybką odpowiedź Ksieni. Ale gość nie odchodził. Znowu coś mówił, zaplaskały chodaki starej. Michaś nie zdążył skryć się do drugiego pokoju. Zawadził w ciemnościach o krzesło, cofnął się pod ścianę i w tej chwili w otwartych pośpiesznie drzwiach zobaczył Ksienię z lampą, a nieco z tyłu młodego człowieka, w którym od razu poznał syna dziedzica.

Rzeczywiście był to Gejżanowski.

Opuszczony niespodziewanie przez posterunkowego, Seweryn nie wiedział, co z sobą zrobić. Najniedorzeczniejsze, szalone pomysły przelatywały mu przez głowę. Ledwie Nawrocki zniknął we drzwiach posterunku, chciał kierując się pierwszym odruchem biec za nim. I w tym momencie, gdy wyobraził sobie siebie znów stojącego naprzeciw policjanta, uczuł, że mógłby tego człowieka zabić. Więcej: zapragnął go zabić. Jednocześnie zdał sobie sprawę, że nie wystarczyłby mu sam fakt śmierci Nawrockiego. Wówczas dopiero odczułby ulgę, gdyby tamten przed śmiercią cierpiał, gdyby cierpiąc musiał wiedzieć, kto jest sprawcą jego męczarni.

W ciągu tej krótkiej chwili Seweryn miał wrażenie, że okrutne obrazy, które go opadły, nie z niego pochodzą, lecz sycą się jakąś siłą leżącą poza nim, niewiadomą i nieuniknioną. Zanim jednak uczynił krok w kierunku ganka, oprzytomniał. Zdjął machinalnie czapkę, wiatr sprawił mu ulgę.

Na drodze było pusto. W pobliżu paliło się tylko światło w oknach posterunku. Przez jedno widać było sylwetkę Nawrockiego. Zdejmował właśnie płaszcz.

Seweryn odwrócił się i ruszył przed siebie. Uszedł już spory kawałek, gdy zorientował się, iż znalazł się na końcu wsi. Z głębi mroku wyłaniał się kanciasty cień kościoła z wieżą jeszcze nie wykończoną i płasko ściętą, a z boku, w odległości dobrych paruset kroków, świeciło się okno plebanii. Wtedy przyszło Sewerynowi na myśl, aby odwiedzić księdza Siechenia. Przypuszczał, że ze względu na godzinę i pogodę zastanie go w domu. Nie zastanawiał się, dlaczego chce to uczynić, czuł tylko, że nie może w podobnym stanie wrócić do domu. Nie mógł również być sam.

Proboszcza znał mało. Słyszał coś niecoś o jego nieporozumieniach z okolicznymi dworami, wiedział, że ojcu, chociaż daje pieniądze na przebudowę kościoła, też niejedno nie podoba się w księdzu. Ale było mu to obojętne. Sam zaś z kilku krótkich spotkań w ciągu wakacji wyniósł o księdzu Siecheniu wrażenie raczej korzystne. Już to samo, że proboszcz sedelnicki różnił się od wielu swoich kolegów, usposabiało go dzięki wrodzonej przekorze przychylnie. Teraz wydawało mu się, że nikt inny, tylko ten człowiek może mu pomóc. Nie wiedział w czym i w jaki sposób, poszedł za odruchem.

Minąwszy drogę, pchnął furtkę i ścieżką biegnącą ogrodem wśród zeschłych i w mroku szeleszczących słoneczników podszedł do plebanii. Od frontu była ciemna, tylko z boku, najwidoczniej z okna kuchennego, padała na trawnik smuga słabego światła.

Seweryn zatrzymał się.

Ogród pełen ostrych chrzęstów, zdawał się razem z wiatrem unosić ku górze i tam w ciężkich ciemnościach stał nieruchomy jak chmura gradowa. Z daleka niezmiennym bełkotem dobiegał młyn.

Seweryn był już pewny, że ksiądz wyszedł z domu. Pomyślał: nie ma sensu zachodzić na plebanię. Ale gdy wyobraził sobie drogę powrotną: długą, wiejską ulicę wśród chat milczących i pod niebem, które żadnym głosem nie odpowie niepokojowi, szybko podszedł do drzwi i mocno zapukał. Czekał dłuższą chwilę. Zapukał po raz drugi. Posłyszał wreszcie za drzwiami czyjeś powolne kroki. Otworzyła Ksienia.

Spytał:

– Ksiądz proboszcz w domu?

Nie poznała go i zaczęła szybko mówić, że proboszcza nie ma i pewnie nieprędko przyjdzie, więc najlepiej jutro zgłosić się.

Seweryn, wsparty ramieniem o uchylone drzwi, pchnął je lekko.

– Nic nie szkodzi, zaczekam.

Z tyłu, od strony kuchni, padał blask lampy. Dopiero teraz, w tym półcieniu Ksienia poznała Gejżanowskiego. Z miejsca zakrzątnęła się.

– A, to panycz! Proszę wejść. Niech panycz zaczeka. Zaraz zaświecę.

Wszedł za nią do środka, a Ksienia truchcikiem pobiegła do kuchni. Wróciła z lampą.

– Tędy, o niech tędy panycz idzie, tu sobie w pokoju panycz zaczeka. Księdza proboszcza tylko patrzyć…

W pierwszej chwili Seweryn nie dostrzegł Michasia. Dopiero, kiedy Ksienia wysunęła się na środek i światło lampy ogarnęło cały pokój, zobaczył chłopca stojącego pod ścianą przy oknie.

Tymczasem Ksienia, postawiwszy lampę na stole, dyskretnie się wycofała. Seweryn poczuł się trochę nieswojo. Stał w płaszczu, z czapką w ręku, udawał, że rozgląda się po pokoju, w rzeczywistości jednak niczego nie widział, ciągle bowiem czuł na sobie uważny i nieufny wzrok chłopca. „Czegóż on mi się tak przygląda, ten smarkacz?” – pomyślał ze złością.

Nagle zwrócił się w tamtą stronę i udał zdziwienie.

– O, widzę, że nie jestem sam!

Michaś stał ciągle pod ścianą, nie spuszczając oczu z Gejżanowskiego.

Teraz dopiero Seweryn zorientował się, kim jest mały. Słyszał, że proboszcz ma wychowanka, ale sam tylko raz jeden widział Michasia. Było to jeszcze przed rokiem, którejś niedzieli. Chcąc zatrzeć drobne, lecz nieprzyjemne starcie z ojcem, wybrał się wówczas przykładnie na sumę. Jeżeli kiedykolwiek bywał na nabożeństwie, zatrzymywał się zawsze przed kościołem. Tym razem, ponieważ padał deszcz, wszedł do środka. Nie miał zamiaru zapuszczać się głęboko, ale stojący przy wejściu chłopi zaczęli rozstępować się, musiał więc, nie chcąc zwracać na siebie uwagi, dojść do ołtarza. Jak każdy, kto nie uczestniczy w nabożeństwie, przypatrywał się rozmaitym twarzom. Między innymi, już pod koniec sumy, zwrócił jego uwagę chłopiec służący do mszy. Zadziwił go wówczas przez chwilę niezwykłą czystością i niewinnością spojrzenia. Czuło się, że ten kilkunastoletni dzieciak z głębokim i niefałszowanym przejęciem towarzyszy księdzu.

Seweryn odsunął od stołu krzesło i usiadłszy, wygodnie się rozparł.

– To ty jesteś wychowankiem proboszcza, tak?

Michaś skinął głową.

– A kto ja jestem, to chyba wiesz? Co, nie wiesz? Żartujesz! Naprawdę nie wiesz? A to zabawny z ciebie chłopak! Coś podobnego! Przecież tutaj najmniejsze dziecko powie ci, kim jestem. Nigdy mnie nie widziałeś?

– Widziałem – odparł cicho.

– No więc?

– Ale nie znam pana.

– Jak to, widziałeś i nie znasz? Poczekaj, poczekaj…

Roześmiał się.

– Zdaje się, że zaczynam cię rozumieć. Chcesz prawdopodobnie powiedzieć, że nie znamy się osobiście. Bardzo słusznie. Widzę, że skrupulatnie przestrzegasz form towarzyskich. To świetnie o tobie świadczy. Forma, mój kochany, jest wszystkim. Nie ma nic poza formą. A to wspaniałe! Ha, ha, ha… Zaimponowałeś mi, słowo daję. Wobec tego nie pozostaje mi nic innego, jak naprawić swój błąd. Musimy się koniecznie zapoznać. Dobrze? Ja się nazywam Gejżanowski, Seweryn Gejżanowski. A tobie jak na imię?

– Michaś.

– Wspaniałe imię. Zatem, Michale, streśćmy się. Po pierwsze: formom towarzyskim stało się już chyba zadość, czy nie tak? Wobec tego po drugie: jako znajomi możemy sobie pogawędzić. Tylko chodź bliżej. Czegóż ty stoisz pod tą ścianą, jakby cię do niej przyklejono. No, chodź! Nie bój się, nie zjem cię. Zresztą, jak chcesz – wzruszył ramionami, widząc, że jego słowa nie odnoszą żadnego skutku. – Możemy i tak rozmawiać: Ile ty sobie liczysz lat?

– Czternaście.

– Oho! To pewnie już i na dziewczyny chodzisz?

Michaś poczerwieniał.

– No, przyznaj się śmiało! To wstyd, żebym cię potrzebował zachęcać. Możesz być spokojny, ani słowa nie powtórzę twemu opiekunowi. Na pewno myśli, że jesteś jeszcze niewiniątkiem, co? Zostawmy więc staruszka przy tych złudzeniach. A może naprawdę jesteś niewinny, hm? Chociaż nie wydaje mi się. Chłopcy w twoim wieku i z takimi anielskimi twarzyczkami nie marnują czasu. Jak sądzisz?

– Nie wiem, proszę pana – szepnął Michaś.

Seweryn zmrużył złośliwie oczy. Ta niespodziewanie zaimprowizowana rozmowa zaczynała go bawić. Uznał, że doskonale trafił nie zastając proboszcza w domu. Zamiast nudnej i nieskładnej gadaniny (cóż za pomysł wybierać się z wizytą na plebanię) znalazł nieoczekiwaną rozrywkę.

– Co powiedziałeś? – spytał udając, że nie dosłyszał.

Chłopiec spuścił powieki.

– Nie wiem, proszę pana – powtórzył jeszcze ciszej.

– Tylko bez blagi, mój kochany! Cóż to za wykręty? Nie umiesz mówić po prostu?

Michaś podniósł głowę, lecz gdy spotkał się z wzrokiem Gejżanowskiego, zadrżał. Czuł, że powinien natychmiast odejść. Zabrakło mu jednak odwagi, aby uczynić stanowczy krok.

Seweryn siedział w pełnym świetle lampy, czuł się jak u siebie w domu. Rzucił czapkę na stół, rozpiął płaszcz, jego oczy mimo pozoru zachęcającego przyjaźnie uśmiechu stawały się coraz ciemniejsze, jak cień zasnuwał je połysk szklany i okrutny.

Wiatr w ogrodzie ucichł. Była cisza. Jedynie lekki i cienki szum snuł się za oknem.

Nagle Michaś zdecydował się. Oderwał się od ściany i niezgrabnie, jakby splątanymi krokami ruszył w stronę drzwi. Ale w połowie drogi zatrzymał go głos Gejżanowskiego.

– A to co znowu, uciekasz? Chodź no tutaj, przyjacielu!

Chłopiec odwrócił się posłusznie.

– Bliżej… O tak! Cóż za ponure spojrzenie? Można by pomyśleć, że chcą cię tu co najmniej zamordować. Ładny z ciebie numer. Dlaczegóż to, powiedz mi, chciałeś dać drapaka?

Gdy Michaś szepnął coś o lekcjach, Gejżanowski skrzywił się lekceważąco.

– O to niech głowa cię nie boli. Lekcje nie uciekną. Matoły tylko kują się lekcji, a ty chyba do nich nie chcesz się zaliczać? Więc, mój mały, uspokój się, usiądź sobie na krzesełku, o tak, tu na wprost mnie, żebym cię widział. Śmieszny z ciebie chłopiec! Zaczyna się z tobą rozmowę jak z dorosłym człowiekiem, a ty boczysz się i jakieś fantazje urządzasz. Powinieneś się wstydzić. A może… – Seweryn zmrużył porozumiewawczo oko – możeś ty naprawdę jeszcze nigdy… co?

Michaś milczał i bez ruchu, sztywno wyprostowany siedział na brzeżku krzesła. Zamęt myśli, gwałtowny i natarczywy, odsunął na dalszy plan chęć odejścia. Zdawał sobie doskonale sprawę, o czym mówi Gejżanowski. Czemu jednak tak głupio się znalazł? W szkole chłopcy w jego wieku rozprawiali o tych rzeczach swobodnie i bez żadnych obsłonek. Widocznie tak należało. Cóż jednak miał odpowiedzieć? Uczuł nagle żal, że się nie może zwierzyć Gejżanowskiemu z jakiejś przygody. Zaczął wstydzić się swego milczenia i pomyślał z przykrością, że młody dziedzic wyniesie o nim złe wrażenie. Jakąż okazję stracił! Potraktowano go jak dorosłego, tymczasem zachował się śmiesznie i niedorzecznie dziecinnie. Pod wpływem tych myśli znikła w nim nieufność do Gejżanowskiego. Wydał mu się prosty i naturalny.

Seweryn od razu uchwycił zmianę w nastroju Michasia. Jeszcze nie wiedział dokładnie, na czym polegała, jednak instynkt podpowiedział mu, że szła w pożądanym kierunku. „Najodpowiedniejszy zatem moment – przemknęło mu przez głowę – aby chłopaka uświadomić. Postanowił opowiedzieć mu szczegółowo o swoim pierwszym przeżyciu erotycznym. Miał wtedy akurat trzynaście lat, partnerka, córka ogrodnika, była zaledwie o rok starsza. Olśniła go własna pomysłowość. „Trzeba przyznać – pomyślał – że porządny ze mnie drań!” To stwierdzenie sprawiło mu przyjemność. Aby była większa, wydało mu się, że ogarniają go skrupuły. Podobny stan zwykł nazywać „maleńkim rozdarciem wewnętrznym”. I ledwie przypomniał sobie to określenie, już wierzył, że się istotnie waha. Mimo to wiedział, iż właśnie z powodu tego wahania uczyni wszystko, co zamierzył.

Przebiegł palcami po stole krótki pasaż i spojrzał z ukosa na Michasia.

– No, mój kochany, jeżeli naprawdę jesteś jeszcze niewinny, to nie wiem, czy mogę ci coś powiedzieć? Nie chciałbym cię zgorszyć.

Michaś znowu poczerwieniał.

– A widzisz! Już teraz, choć nic jeszcze nie powiedziałem, rumienisz się jak panienka.

– To nie dlatego – ośmielił się zaprzeczyć chłopiec.

– Co nie dlatego?

Michaś zawahał się, jakby nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Wreszcie powiedział:

– Wcale się nie wstydzę.

– Nie wstydzisz się! No, to świetnie! Nareszcie rozsądne słowo! Widzę, że dogadamy się. Co tu mówić, pierwsze wrażenie mnie nie omyliło. Znasz przysłowie o cichej wodzie?

Michaś spojrzał pytająco.

– Jak nie znasz, to wszystko jedno. Głupstwo!

Ogarniało go coraz większe podniecenie, ów niepokój, który zawsze się w nim odzywał, gdy wiedział, że zło może być posłuszne jego woli, kiedy mógł je obserwować w zwolnionym działaniu, w sączeniu się kropla po kropli, podobne truciźnie pozornie kuszącej, a dopiero po chwili zniekształcającej rysy twarzy. Przypomniało mu się, że ulubionym jego zajęciem w latach chłopięcych było mordowanie wszystkich napotkanych po drodze stworzeń: muchy odarte ze skrzydeł wbijał na szpilkę i trzepocące się podpalał, rozdeptywał motyle, ostrą laską przygważdżał żaby, zabijał jaszczurki i świerszcze, rozkopywał i burzył mrowiska. Kiedy w dwunastym roku życia otrzymał od ojca flower, rozpoczął systematyczne tępienie wiewiórek. Najwięcej jednak zadowolenia dał mu pewien dzień późnego lata, gdy przyczaiwszy się w rowie koło słupów telegraficznych zastrzelił jaskółkę. Po raz pierwszy odczuł wówczas cierpką radość towarzyszącą łamaniu uświęconych zwyczajów.

I w tym momencie pomyślał, że niedaleka być może jest chwila, kiedy w Michasiu, z pewnością nie splamionym dotychczas żadnym brudnym uczynkiem, odezwie się okrucieństwo. Kogóż może to ominąć? Kogo stać, aby zdołał wyłamać się z ogólnego prawa natury? Gdyby nie lęk przed doraźną karą, któż by nie zabijał, kto umiałby osłonić się przed pokusami, które pragną karmić się złem? Wtem uczuł, że jednocześnie z tymi myślami, niby w innej rzeczywistości, istniał w nim jakiś nieokreślony i nieuchwytny głos. Miał takie wrażenie, jakby czegoś zapomniał.

Poderwał się z krzesła nieopanowanym ruchem i tak szybko cofnął się w stronę okna, że nie zauważył nawet, kiedy Michaś także wstał. Wzrok jego przykuł duży krzyż odcinający się od pobielanej ściany ciemnym, chropowatym drzewem. Sewerym zdziwił się, że dopiero teraz go dostrzegł. Chociaż krzyż wisiał na wprost wejścia, dokładnie pamiętał, iż gdy wszedł do pokoju, ściana wydała mu się pusta.

Po krótkiej ciszy nowe natarcie wiatru zabrzmiało wzmożonym natężeniem, jakby spętane nocne siły wszystkie razem zerwały się z uwięzi i podobne skrzydlatym szatanom spadły gniewnym kłębowiskiem na ziemię.

Seweryn drgnął. Zdał sobie nagle sprawę, jaki to głos przed chwilą dawał w nim o sobie znać. Usłyszał wyraźnie słowa, których kiedyś, gdy przystępował po raz pierwszy do komunii, uczył się na pamięć: „Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale rzeknij słowo, a będzie zbawiona dusza moja.” Usłyszał to zdanie nasycone tym samym przelotnym wzruszeniem, z jakim je wówczas za kapłanem powtarzał. Ujrzał biały ornat triumfujący czerwienią krzyża, złoty kielich a wyżej monotonny nieomal dotykalny szept księdza: „Corpus Domini nostri Jesu Christi custodiat animam tuam in vitam aeternam.”

Ocknął się usłyszawszy głos chłopca. Ale nie zrozumiał słów. Spojrzał w jego stronę:

– Mówiłeś coś?

– Wychodzi już pan? – spytał tamten z akcentem zawodu.

Seweryn powtórzył machinalnie:

– Czy wychodzę?

I niespodziewanie ożywił się.

– Nie, oczywiście, że nie wychodzę! Skądże? Nawet mi to do głowy nie przyszło. Co za pomysł! Obiecałem ci przecież opowiedzieć… No i cóż mi się tak przypatrujesz, jakbyś ducha zobaczył?

Michaś zbladł i cofnął się.

– Dziwnie pan tak teraz wygląda…

Seweryn roześmiał się hałaśliwie.

– Ja dziwnie? Wydaje ci się, mój mały. Dlaczegóż miałbym dziwnie wyglądać.

Przeciągnął jednak niespokojnie dłonią po twarzy, jakby chciał siebie w ten sposób sprawdzić. Coś go musiało zastanowić, bo szybko nachylił się w stronę lampy.

– Chodź no tutaj! – skinął na chłopca.

Michaś zbliżył się.

– Co dziwnego zobaczyłeś we mnie? No, mów! Słyszysz? Czego stoisz i gapisz się? Masz mi w tej chwili powiedzieć. Co jest we mnie dziwnego?

Nie mogąc się doczekać odpowiedzi, chwycił Michasia za rękę.

– No? – syknął.

Michasiowi zadrżały usta.

– Kiedy ja nie wiem… nie wiem – powtórzył żałośnie.

Gejżanowski silniej wpił się palcami w drobne ramię. Michasiowi łzy zakręciły się w oczach.

– Powiesz, smarkaczu?

– Naprawdę nie wiem… ja…

– Powiesz?

Skinął wreszcie głową.

– Tylko nie łżyj! – ostrzegł Seweryn. – Nie będziesz kłamał?

– Nie.

– No, to pamiętaj.

Michaś stał z oczami wbitymi w podłogę.

– Pan…

– Co pan? – szybko podchwycił tamten.

– Mnie się może tylko tak wydało, ja nie wiem…

– Co ci się wydało?

– Że pan… Pan tak wyglądał, jakby chciał pan kogoś zabić.

Seweryn cofnął się. Krew uciekła mu z twarzy. Bojąc się, że straci przytomność, oparł się o stół. Słyszał, że Michaś rozdygotanym głosem mówi coś pośpiesznie, że usprawiedliwia się, zaprzecza. Odepchnął go.

– Won, smarkaczu!

Ale Michaś ciągle plątał się gdzieś obok.

– Won, mówię! – krzyknął ochryple.

I nie panując nad dławiącą go pasją, z rozmachem, zaciśniętą pięścią uderzył chłopca w twarz. Michaś zatoczył się pod ścianę. Nie krzyknął jednak. Zasłonił się tylko dłońmi.

W pokoju zaległa cisza. Seweryn szybko odzyskał równowagę. Wyprostował się, obciągnął płaszcz, odgarnął z czoła włosy. Był znowu chłodny i opanowany. Biorąc ze stołu czapkę, spojrzał na Michasia.

– Masz, mój mały, nauczkę – powiedział prawie wesoło – żebyś na przyszłość poskramiał cokolwiek swoją bujną fantazję. Przypuszczam, że ta maleńka lekcja dobrze ci zrobi.

Znalazłszy się w przedpokoju zobaczył, że drzwi do kuchni są uchylone. „Podsłuchiwała starucha” – pomyślał. Już chciał wyjść, gdy zatrzymało go wołanie Ksieni:

– Panyczu, panyczu, księdza proboszcza tylko patrzyć.

Seweryn odwrócił się i tupnął nogą.

– Do diabła z twoim proboszczem! – krzyknął wściekle.

Trzasnął drzwiami, słychać było, jak biegł ogrodem. Huknęła furtka.

Ksienia zamarła w przerażeniu. Zrazu chciała biec za Gejżanowskim, lecz nogi ugięły się pod nią i jak ciężkie kłody wrosły w podłogę. Została więc. Strasznie tu było. Wicher bił w ściany. Na górze trzasnęło źle widocznie domknięte okno. Ksienia przeżegnała się. Zrobiła krok w stronę schodów prowadzących na strych, lecz zatrzymała się. Nie miała odwagi zapuścić się w tę mroczną głąb.

Nagle wśród tego bezradnego osłupienia przypomniała sobie o Michasiu. Uchyliła drzwi.

– Michasiu!

Nie odpowiedział. Wsunęła się więc do pokoju i szybko przebiegła wzrokiem dokoła. Chłopca nie było. Zawołała jeszcze raz. Tylko echo zabrzmiało w głębi domu. Pusty pokój wydał się dziwnie duży.

Ręce zaczęły się jej trząść. Nie oglądając się za siebie, pobiegła do sąsiedniej izby. Zastukała.

– Michasiu!

Nacisnęła klamkę, ale drzwi nie puściły. Zdjęta strachem, duszącym jak senna zmora, zaczęła pokrzykiwać słowa oderwane i bez związku. Zaklinała imionami świętych, prosiła i błagała. Wreszcie zaniosła się cieniutkim chlipaniem i z tym nieporadnym, starczym płaczem wróciła do kuchni.