37252.fb2
Kiedy ocknął się z omdlenia i otworzył oczy, wydało mu się, że jest w więzieniu. Miał wrażenie, że leży na twardej pryczy, w ciasnej i niskiej celi, w głębi wyraźnie zarysowało się małe, okratowane okno.
Nie zaniepokoił się tym odkryciem. „Jest noc” – pomyślał tylko. Nawet go to nie zainteresowało, w jaki się tu sposób dostał. Zamknął z powrotem powieki i tak leżał dłuższą chwilę.
Dopiero szum wiatru i głosy uświadomiły mu pomyłkę. Od razu przypomniał sobie minioną godzinę, wszystko aż do ostatniego błysku przytomności. Cóż za historia! Lęki, widziadła, urojone rozmowy, gorączkowa maligna, stek chorobliwych bredni. Stwierdzał to jednak obojętnie, bez wzruszenia, jakby w tym wszystkim nie brał bezpośredniego udziału, lecz pozostawał z daleka w roli widza.
Czuł się zresztą teraz znacznie lepiej. Gdy usiadł, nie zakręciło mu się w głowie, minął również męczący bezwład ciała, które chociaż dalekie od sprężystości, pozwalało już przecież sobą kierować. Pierwszych kilka ruchów wykonał sztywno i niepewnie, jakby był manekinem. Jeszcze nie dowierzał. Ale gdy wyprostował się i stanął na nogach, wstąpiła w niego otucha. Nie bez złośliwej uciechy pomyślał o policjantach, których tak zręcznie umiał pozostawić poza sobą. Wróciła mu i sprawność myślenia. Orientując się według przebytej drogi, mógł przypuścić, iż według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdował się gdzieś w okolicy Wołkowyska. Przedostania się do miasta wolał nie ryzykować. Zaspokoić głód- to było obecnie najważniejsze. Nie czekając na świt, postanowił natychmiast, korzystając z osłony nocy, wyruszyć na poszukiwanie jakiejś wsi. Był pewny, że instynkt go nie omyli i dobrze poprowadzi.
Wygramolił się z szałasu i poszedł w kierunku, w którym uczynił pierwszy krok. Przyzwyczajony do częstego przebywania w ciemnościach, szybko oswoił się z terenem. Po zapachu mokradeł domyślił się, że idzie wzdłuż rzeki. Bór sosnowy w tym miejscu był wysoki i gęsty, lecz brak krzaków ułatwiał posuwanie się naprzód. Już po paru minutach Morawiec odróżniał ciężkie i twardo mrok żłobiące cienie pni. Wymijał je pewnie, ożywiony ruchem szedł coraz szybciej, ostry wiatr siekł go po twarzy, nie czuł jednak chłodu. Było mu lekko, prawie radośnie. Wśród tego wewnętrznego upojenia tracił chwilami świadomość, iż znajduje się w lesie. Wysokie szumy ogromnymi wodospadami raz po raz spływały na ziemię, i oto, jakby zapłodnione tym ożywczym deszczem, wyrastały nagle pod nogami puszyste trawy, wolna przestrzeń łąk otwierała się dokoła, wiatr nastrajał ciało pośpiesznym i szerokim oddechem. Wydało się Morawcowi, iż tylko patrzeć, a gwałtowniejszy podmuch spłynie snopem światła, rozewrze w górze ciemności i wielkie niebo nocy wstanie wysoko, pełne gwiazd wirujących bezszelestnie: obszar bezkresny, pod którego bezpieczną osłoną uśpiona noc wolno toczy swoje pola, miasta, lasy i rzeki. Kilka razy zawadzał o wystające korzenie, tracił równowagę, lecz machinalnie wyprostowywał się i szedł dalej nie zauważając nawet potknięć. Coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę, że musi się śpieszyć i ani na chwilę nie wolno mu zatrzymać się i odpocząć. Miał niejasną, lecz uporczywą pewność, że gdyby teraz przystanął – natychmiast wszystko by się odmieniło. Znajdował się w stanie podobnym do marzenia półsennego, kiedy przeżywa się powiewne obrazy pełne napięcia nerwów, lecz wie się jednocześnie, iż obok, jakby o krok, stoi i czeka inna rzeczywistość i tylko nieznaczny ruch wystarczy nieuważnie w jej kierunku uczynić, aby jak wirom rzeki pozwolić się jej wciągnąć. Począł go ogarniać niepokój. Było mu coraz goręcej, palto zapięte pod szyję utrudniało oddech. Rozpiął je więc, odwinął szalik, czapkę zsunął z czoła.
Nagle poczuł, że grunt pod nogami staje się miękki. Zrobił jeszcze kilka kroków: ziemia wyraźnie uginała się. „Bagna!” – przemknęło mu przez głowę. Skręcił raptownie w bok, rzucił się całym ciałem, ale ledwie dotknął nogami ziemi, uświadomił sobie, iż szybko zapada się w grząskie mokradło. Instynktownie wyciągnął przed siebie ramiona. Nie znalazł żadnego oparcia, powietrze wymknęło mu się z dłoni jak oślizła ryba, szarpnął się, chciał się podźwignąć, uwolnić nogi oblepione już po kolana gęstą mazią. Gdy wyprężył aż do bólu muskuły pleców i już się zamierzał poderwać do rozpaczliwego skoku, zawirowało mu w głowie, a w górze wysoko ponad sobą, jakby w przelocie, ujrzał czarne, łopoczące skrzydła sosen. Jednocześnie mdły odór bagniska uderzył go w nozdrza, pod palcami poczuł lepką wilgoć. Krzyknął.
Już się nie zastanawiał nad celowością ruchów. Jak zwierzę osaczone w leśnym ostępie szamotał się ślepo, bił rękoma przed siebie. Grzęznął przecież w mokradło coraz głębiej. Już do pasa się zanurzył i ciągle jeszcze nie czuł pod stopami oparcia: przepaść rozwierała się powoli, wchłaniała szarpiące się ciało bezszelestnie. Chciał jeszcze raz krzyknąć, wołać pomocy. Ale strach i obrzydzenie zdławiły mu gardło. Usłyszał jedynie stłumione rzężenie, nieporadny, chrapliwy bełkot człowieka, który dusi się. „Koniec” – pomyślał. Nie czuł żalu, że umiera. Ogarnęła go tylko zaciekła nienawiść do podobnego końca, do śmierci tak przypadkowej, bezsilnej i wstrętnej. Zdawał sobie sprawę, że przytomność nie opuści go do ostatniej chwili. Będzie działał nawet wówczas, gdy błoto zacznie mu się wdzierać do ust, zalewać uszy, potem nos, wreszcie oczy. Wzdrygnął się. Znów usunął się głębiej. Woń zgnilizny, ciężka i duszna, przyprawiała go o mdłości.
Była cisza. Wiatr zatrzymał się gdzieś ponad lasem. Tylko rozbudzone bagno dawało o sobie znać głuchym bulgotem. W pobliżu, może z odległości kilkudziesięciu kroków, krzyknął jakiś ptak. Natychmiast drugi odpowiedział z daleka. Dzikie kaczki.
Morawiec nie ruszał się. Odzyskał równowagę, stał wyprostowany, z dłońmi lekko wzniesionymi. Było dokoła tak ciemno, iż wzrok na próżno szukał jakiegokolwiek punktu oparcia. Cóż? Zanim godzina przedświtu rozjaśni mrok, będzie już po wszystkim. Nikt nawet nie domyśli się, co się tu wydarzyło pewnej nocy. Za kilka tygodni mrozy zetną mokradła, spadnie śnieg… Pomyślał, że najlepiej uczyni przyśpieszając koniec. Im prędzej, tym lepiej. Przechylił się więc, ale zanim wykonał zamierzony ruch, wydało mu się, że nogami oparł się wreszcie o pewny grunt. Było jednak za późno. Nie zdołał już opanować rozpędu, który sam wywołał, gwałtowne szarpnięcie celem utrzymania równowagi spóźniło się o ułamek sekundy i Morawiec ześliznął się na bok. Upadł na prawą stronę, dławiący chłód dosięgnął mu piersi, ogarnął ramię. Wtedy zaczął krzyczeć.
Ksiądz Siecheń usłyszał już pierwsze wołanie Morawca. Dobiegło go z daleka. Natychmiast zatrzymał się. Głos przyszedł od strony Zelwianki. Czyżby ktoś zabłądził? Proboszcz skręcił ze ścieżki i zaczął pośpiesznie iść na przełaj lasem. Po gruncie opadającym ku dołowi lekką pochyłością poznał, że rzeka musiała przepływać niedaleko. Zwolnił więc kroku, wiedząc, że w tej części lasu zdradzieckie bagna ciągnęły się na znacznej przestrzeni. Wiatr, wciskający pomiędzy drzewa zgęszczony zapach wilgoci, wskazywał na bliskość mokradeł.
Wołanie nie powtórzyło się. Ksiądz Siecheń przystawał kilka razy, nic jednak nie słyszał, była cisza, nawet szum sosen popłynął górą stłumiony. Sądząc, że uległ złudzeniu, zamierzał zawrócić, gdy nagle w odległości kilkudziesięciu najwyżej kroków rozległ się przejmujący krzyk, głos mężczyzny gwałtownie na pełnym oddechu wyrzucony, wibrujący przerażeniem, wołanie, które zrazu wydało się krótkie, lecz zanim się urwało, przeszło w przeciągły skowyt, rozdzierający, obłąkany ryk.
Ksiądz Siecheń zadrżał. Podobnie krzyczących ludzi słyszał w czasie wojny. Od razu zdał sobie sprawę, że musi komuś grozić niebezpieczeństwo.
– Kto tu? – zawołał.
Posunął się naprzód kilka kroków i poczuł, że ziemia pod nogami zaczyna się uginać. Teraz wszystko zrozumiał. Nie zastanawiając się, że sam się naraża na niebezpieczeństwo, rzucił się przed siebie w ciemność. Grzązki grunt lekko się rozstąpił i proboszcz po kolana zapadł się w błoto. Ale już przy sobie, zaledwie o parę metrów, słyszał rzężenie człowieka, oddech przyśpieszony, wciśnięty gdzieś nisko, jak gdyby ze dna głębokiej przepaści wychodzący. W tej chwili na nowo zerwał się wiatr. Gwałtownym kłębem runął z wysoka. Zafalowało powietrze. Ksiądz Siecheń, wykrzykując jakieś słowa krótkie i urywane, przechylił się i nagle, gdy wydało mu się, że zapada się w mroczną głąb, uczuł pod palcami zaciśniętą dłoń. Schwycił ją, już ramiona tamtego człowieka trzymał w swoich ramionach, przyciągnął je, poderwał, jakby dźwignąć chciał ogromny głaz. Myśl proboszcza pracowała równo i spokojnie. Zdawał sobie sprawę, że od tej jednej minuty zależeć będzie nie tylko życie tamtego człowieka, lecz i jego własne. Ta świadomość dodała mu sił. Czuł, że siła o jaką siebie nawet nie podejrzewał, wstępuje w niego i na wskroś przenika. Z odległości czasu nigdy nie zdoła sobie przypomnieć, w jaki sposób udało mu się tego przypadkowo spotkanego mężczyznę uratować. Pozostanie mu jedynie w wyobraźni ciemność, a w niej okrutny ciężar obcego ciała, które przyciągał ku sobie kurczowym naprężeniem muskułów. Miał wrażenie w tej chwili, jak gdyby zwarł się z nieubłaganym wrogiem, jak gdyby od tego, czy zwycięży, czy pozwoli się pokonać, zależało nie tylko życie, lecz coś o wiele większego.
Z początku Morawiec był zbyt oszołomiony zjawieniem się nieoczekiwanego zbawcy, aby dopomóc jego wysiłkom. Gdy jednak uczuł, że ciężar bagna usuwa się powoli z piersi, wyprężył się instynktownie, mocniej przywarł do obejmujących go ramion. I tak przyciśnięci do siebie, złączeni jednym oddechem i jednym drżeniem, walczyli zaciekle, w skupionym milczeniu.
Ksiądz Siecheń poczuł wyraźnie pod nogami grunt. Wparł się w niego mocno. Odetchnął. Tamten za to w ostatniej chwili osłabł. Głowa opadła mu bezsilnie, ramiona zwiotczały. Proboszcz pociągnął go za sobą jeszcze kilka kroków. Znajdowali się już w lesie. Ostrożnie więc, jakby miał do czynienia z chorym dzieckiem, ułożył mężczyznę na suchej ziemi.
Morawiec leżał bez ruchu. Ogarnęła go niemoc podobna tej, która naszła go przed godziną w szałasie. Ciało miał skostniałe, oblepione błotem, mimo to czuł w sobie palące bolesne gorąco. Szumiało mu w głowie. „Mam gorączkę” – pomyślał. Nagle wydało mu się, że człowiek, który go uratował, odszedł. Zaniepokojony, podźwignął głowę.
Ksiądz Siecheń, usłyszawszy szmer, przyklęknął. Morawiec uspokoił się. Z powrotem oparł głowę o ziemię.
– Myślałem, że pan odszedł – szepnął. – Nie odejdzie pan teraz?
– Ależ nie, na pewno nie odejdę – zapewnił go proboszcz. – Zostanę przy panu. Pan chyba nie jest tutejszy, prawda? Bo tu wszyscy znają te bagna, nawet w dzień omijają je z daleka.
Morawiec milczał chwilę.
– Nie, nie jestem tutejszy – powiedział wreszcie z przymusem w głosie. – Nie znam tych stron.
– Zabłądził pan?
– Tak.
Od Zelwianki powiało ostrym chłodem. Proboszcz pochylił się nad leżącym.
– Jeżeli czuje się pan na siłach, to lepiej by było, żeby pan wstał, dobrze? Poprowadzę pana. Ziemia jest wilgotna, a pan już i tak przemarzł i przemókł. Można przeziębić się.
Głos mówiącego z bardzo daleka dobiegał do Morawca. Czuł coraz większe znużenie i senność.
– Jeszcze chwilę – wymamrotał.
Ksiądz Siecheń dotknął jego czoła: było rozpalone i wilgotne od gęstego potu.
– Musi pan gorączkę mieć. Nie pozwolę panu tak leżeć. To nie ma sensu. Niech pan spróbuje podnieść się!
Objął go ramieniem pod plecy i podźwignął.
– Dokąd pan szedł? Gdzie pan chciał iść?
Chociaż Morawiec czuł na twarzy oddech pytającego, nie mógł jednak rozpoznać rysów twarzy.
– Dokąd idę?
Zaśmiał się krótko.
– Nigdzie.
Proboszcza nie uraził ten niespodziewany ostry akcent.
– Jeżeli spytałem, to nie przez ciekawość, proszę mi wierzyć. Chciałem panu tylko dopomóc w drodze.
– Zabawa w miłosierdzie?
– Czyż nie wszystko jedno, jak to nazwać?
Morawiec zacisnął zęby.
– Nieprawda, wszystko się jakoś nazywa.
Chciał dalej mówić, gdy nagle chwyciły go dreszcze. Skulił się. Ksiądz Siecheń objął go serdecznie.
– Jeżeli pan nie ma gdzie iść, to przecież może pan do mnie pójść, to niedaleko, najwyżej pół godziny, przenocuje pan, odpocznie… Jestem proboszczem – dodał ciszej i z akcentem zawstydzenia.
Morawiec ożywił się.
– Ach, więc to ksiądz!
– Sprawia to może panu przykrość?
– Nie! – odparł. – Obojętne. Nie przypuszczałem, że uratowała mnie osoba duchowna. To dość zabawne.
Znowu zaczął drżeć.
– Rzeczywiście muszę mieć gorączkę.
– Na pewno nawet. Więc niechże pan wstanie. Pójdzie pan ze mną?
Morawiec potrząsnął głową.
– Nie, to niemożliwe, z różnych względów…
– Przecież nie może pan tutaj zostać.
– Dlaczego?
Po chwili spytał:
– Jak ta wieś księdza nazywa się?
– Sedelniki.
Morawiec poderwał się gwałtownym ruchem.
– Sedelniki?
– Zna pan tę wieś?
– Nie, nie znam – zaprzeczył – nigdy tam nie byłem. Słyszałem tylko.
– To mała wieś.
– Mała. Wiem. Jest tam dwór, prawda? Ojciec i młody syn, Gejżanowscy, tak?
Nie czekając na odpowiedź księdza, mówił pośpiesznie:
– A rzeka nazywa się Zelwianka, z jednej strony lasy, z drugiej łąki i pola. W pobliżu młyna znajduje się karczma Litowki, Grzegorz Litowka, zna go ksiądz? Tęgi, czerwona, pijacka gęba… I posterunkowy, zaraz, zaraz, jak on się nazywa, zapomniałem, nie, nie już mam… Nawrocki! Na pewno Nawrocki. Czy to prawda, że z wiosną jest tu pięknie w Sedelnikach? Ktoś mi opowiadał o zachodach słońca, że nigdzie nie ma równie pięknych, jak tam… A rodzina Buraków, jest taka we wsi?
– Jest – powiedział proboszcz.
Morawiec dygotał coraz silniej, ręce drżały mu, latały niespokojnie, jakby chciały coś schwycić.
– Zaraz, zaraz, jeszcze jedno… Nie, to niemożliwe, przecież nie zwariowałem. Chwileczkę. Gdzie ksiądz jest?
– Jestem tutaj.
– Niech ksiądz spojrzy mi w oczy, prosto w oczy. To nie szkodzi, że nic nie widać. Zresztą widzę, widzę połysk w oczach księdza. To mi wystarczy.
Chwycił go rozpalonymi dłońmi za ręce.
– O tak! Niech ksiądz nie rusza się. Teraz niech mi ksiądz powie, jak ksiądz nazywa się. Nazwisko księdza. Prędzej! Dlaczego ksiądz milczy?
– Siecheń.
– Siecheń? – powtórzył głucho Morawiec.
Opadły mu ręce. Pochylił głowę, zgarbił się.
Nadchodziła cisza taka sama, jak wówczas, gdy u wejścia szałasu zobaczył stojącego Buraka; martwy spokój ściął powietrze, nawet poszum sosen zastygł i leżał nieruchomy w ciemnościach. Jeszcze raz tylko, rzekłbyś ostatnim oddechem, przyniósł powiew szelest nadrzecznych szuwarów.
Ksiądz Siecheń przeżywał najsprzeczniejsze uczucia. Miał nieodpartą pewność, że w spotkaniu tego nieznajomego mężczyzny i wyratowaniu go od śmierci tkwił poza zwykłym zbiegiem okoliczności głębszy sens, konieczność rzucająca w niewidzialny świat ludzkich losów, konieczność, której jeszcze nie rozumiał, lecz którą musiał natychmiast pojąć. Oto, być może, jedna z tych chwil, o których człowiek nic nie wie, ale do których zdąża różnymi drogami i poprzez najzawilsze kręgi, aby o jakiejś nieprzewidzianej godzinie usłyszeć głos wezwania. Cóż powinien tu uczynić? W czym pomóc? I czy pomóc? Uczuł radość i trwogę, ów stan oczekiwania i niepokoju, który przenika człowieka w momencie zetknięcia się z tajemnicą. Już nie należał do siebie. – Panie! – szepnął bezgłośnie. – Daj mi siłę, pozwól, bym był od siebie mocniejszy i żebym ponad siebie wyrósł. Pozwól memu sercu przejrzeć Twój ład, daj mi łaskę słyszenia Ciebie, którego drogi są proste i dla sprawiedliwych. Oto jestem, Panie, oto wzywam Cię z głębi mojej słabości, nie odmawiaj mi swojej dłoni, nie odtrącaj, ufam Ci, skrusz oschłość mego serca, napełń je swoim oddechem, który jest miłością, a ramionom moim ześlij cierpliwość i wytrwanie.
Wtem Morawiec przerwał milczenie.
– Jeszcze jedno. To już ostatnie pytanie. Ksiądz ma wychowanka?
– Mam.
– I na imię ma Michaś?
– Tak.
Morawiec głęboko westchnął. Przeciągnął dłonią po oczach.
– Tamten mały podobno jego przypominał.
– Jaki mały? – zaniepokoił się proboszcz. – O czym pan mówi?
– Był taki. Jakie jasne miał oczy… – szepnął Morawiec.
Nagle wyprostował się.
– Nie, to obłęd! Zupełne szaleństwo, precz z tymi urojeniami!
– Dokąd pan idzie? – zawołał ksiądz Siecheń biegnąc za nim.
– Co księdzu do tego?
– Jakże, pan chory jest, z gorączką… Co pan robi…
Morawiec szarpnął się. Zatrzymał się jednak.
– Niech ksiądz mnie puści – powiedział ponuro. – Ksiądz nie wie nawet, czyjej ręki dotyka. Ksiądz powinien mnie bać się. Niech ksiądz idzie lepiej. Ja sobie dam radę. Nie zginę. A gdyby nawet…
Ksiądz Siecheń milczał. Nagle tamten przysunął się do niego.
– Czy ksiądz słyszał coś o Romanie Morawcu?
– Kto to jest?
Morawiec roześmiał się.
– Jeżeli ksiądz nie wie, to i lepiej. Chociaż…
Zawahał się, lecz tylko na moment. Niespodziewana myśl go zajęła.
– Ksiądz jest biedny, prawda? Niech ksiądz nie zaprzecza. Nie widzę księdza, ale czuję przecież palcami, że ksiądz ma na sobie jakieś paletko wiatrem podszyte. Przydałyby się księdzu pieniądze, nieprawdaż?
– Po co? Mam wszystko, co mi potrzeba.
– Wszystko? Dziwny z księdza człowiek. Nie spotkałem jeszcze nikogo, komu pieniądze nie były potrzebne. Ale jak ksiądz uważa. Wobec tego odwróćmy sprawę. A nie dla siebie, pieniądze dla innych, żeby, powiedzmy, rozdać ubogim, najbiedniejszym. Tysiąc złotych! Chce ksiądz! Mogę księdzu poradzić, jak zdobyć taki tysiąc. Niech ksiądz nie obawia się, zupełnie uczciwy zarobek. Pójdzie zaraz ksiądz do swojej wsi, zajdzie na posterunek i powie, o, choćby temu Nawrockiemu powie ksiądz, że w lasach sedelnickich ukrywa się Roman Morawiec. To wszystko. Dostanie ksiądz na rękę tysiąc złotych. No i cóż ksiądz na to? Niech ksiądz pomyśli, ile dobrodziejstw można takim tysiącem wyświadczyć. Warto chyba nad tym zastanowić się, nie?
Proboszcz słuchał z rosnącym niepokojem. Ale jeszcze nie dowierzał. Zbyt dobrze znał zło, aby mógł łatwo obarczać nim człowieka. Wiedzieć, że jest zło, i wiedzieć, że jest człowiek zły, cóż za różnica!
– Więc jak będzie? Zgadza się ksiądz?
– Po cóż pan to mówi? – rzekł cicho.
– Po co?
Zniecierpliwienie i pogarda zabrzmiały w głosie Morawca. – Ksiądz chyba gra komedię albo jest bardzo naiwny?
– Niech pan zaczeka! – zawołał proboszcz, słysząc, że tamten odchodzi.
Morawiec odwrócił się.
– Teraz ja księdza spytam: po co? Na co mam czekać? Cóż my sobie możemy mieć do powiedzenia? Zresztą ani pora, ani miejsce, ani dość opłakany stan, w jakim się znajdujemy, nie nadają się do rozmów. Dobranoc księdzu. I radzę nie zapominać o tysiącu!
– Mój synu – szepnął proboszcz.
I w tej chwili odnalazł w sobie decyzję, jakby serce jego skurczone w mroku wypełniła nagle jasność. Drżąc ze wzruszenia, podszedł do stojącego o kilka kroków.
– Ksiądz jest uparty – mruknął Morawiec.
Zamiast odpowiedzi proboszcz wziął go za rękę i nim się tamten zorientował, szybko się ku niej schylił i pocałował.
– Ksiądz oszalał chyba! – krzyknął Morawiec.
Proboszcz wyprostował się.
– Niech mi pan wybaczy – powiedział jasnym głosem. – Niech pan mi wybaczy, że pana źle zrozumiałem. To moja wina. Pan jasno wszystko mi powiedział. Tylko ja nie chciałem zrozumieć, wolałem nie rozumieć. Za to pana przepraszam. Jeśli pan może i chce, niech pan nie czuje do mnie żalu.
Dopiero po dłuższej chwili Morawiec odezwał się:
– I za to mnie ksiądz pocałował? W rękę?
Nastało milczenie. Morawiec daremnie szukał słów, które zdołałyby wyrazić jego myśli. Czuł tylko, że to, co przeżywa, różni się od wszystkiego, co przeżył dotychczas. Miał wrażenie, jakby znalazł się wśród krajobrazu, którego, nie wiedząc o tym, od dawna poszukiwał, lecz teraz, gdy się w nim znalazł, nie umiał ogarnąć ani przeniknąć. Odruchowo dotknął dłoni ucałowanej przed chwilą przez proboszcza: była umazana błotem, gorąca i lepka. Wzdrygnął się z obrzydzeniem.
Spytał:
– Ile ksiądz ma lat?
– Czterdzieści pięć.
– To dużo, przeszło dziesięć lat więcej niż ja. Myślałem, że ksiądz jest młodszy.
Wiatr krótkim dreszczem targnął wierzchołkami sosen i ścichł.
„Po cóż ja to mówię?” – pomyślał. Zapragnął jednak mówić o sobie. „Ale od czego zacząć? – ogarnęły go wątpliwości. – Jak słowami opowiedzieć swoje życie? Cóż wtedy z długich lat zostanie? Suche fakty, czyny, mroczna kronika… Nie, wszystko, tylko nie to!” Zaledwie wywołał obrazy przeszłości, uczuł strach, jaki towarzyszy nagłemu przebudzeniu się ze snu.
Wyciągnął ramiona, jakby chciał się obronić przed niewidzialnym ciosem.
– Co panu jest? – zaniepokoił się proboszcz.
– Nic.
Miał jednak głos zmieniony, głuchy.
– Czy ksiądz zna uczucie strachu? Nie, co za pytanie! – roześmiał się bezdźwięcznie. – Oczywiście ksiądz nie zna. Czegóż ksiądz miałby się bać? Ale niech ksiądz nie dziwi się, że się spytałem. Człowiekowi, którego choć raz jeden w życiu opadł lęk, wydaje się, że strach musi być wszędzie, przy każdym i o każdej godzinie. Niech ksiądz nie myśli, że to jest strach przed ludźmi. Nigdy się ludzi nie bałem. Groziła mi wiele razy śmierć. I nic, zupełny spokój, najmniejszego poruszenia, raczej jakiś triumf… Ja myślę o czym innym. Kiedy człowiekowi nic nie zagraża i nagle znajduje się w ciemnościach, może być nawet dzień, to nie o to chodzi… Zresztą cóż o tym mówić, to trzeba przeżyć. Ksiądz…
– Pan się myli – powiedział cicho proboszcz. – Ja znam ten strach.
– Ksiądz?
– Pan może myśli, że jestem silny? O, nie, tak wcale nie jest. Jestem słabym człowiekiem.
Morawiec długo milczał. Wreszcie odezwał się:
– To dziwne, wyznanie księdza powinno mi było sprawić przyjemność. Wierzę, że jest szczere. Ale w tej szczerości nie znajduję dla siebie żadnej ulgi ani podpory. Gdyby ksiądz powiedział, że nawet ze słyszenia nie zna podobnych chwil, odczułbym słowa księdza tak samo, jak odczułem słowa zupełnie inne.
– Czy nie zastanawiał się pan nigdy nad tym, iż Bóg, gdy do nas przemawia, skazuje nas na samotność? Że wobec nieskończoności stajemy się jedynym człowiekiem na ziemi?
Morawiec wzruszył niechętnie ramionami.
– Ksiądz to po swojemu tłumaczy.
– A czyż pan nie wierzy w Boga?
– Wierzy? – powtórzył Morawiec z ironicznym akcentem. – Ksiądz dziwne pytania stawia. Trudno na to odpowiedzieć w dwóch zdaniach.
– Nie! – zawołał ksiądz Siecheń i głos jego zawibrował niespodziewaną żarliwością. – Za dużo dwóch zdań. Za dużo jednego. Tu tylko jednego słowa potrzeba: tak albo nie! Nic więcej! Tak albo nie?
– Wobec tego: nie. Nie wierzę.
– A czy mógłby pan z pełną szczerością trzy razy powtórzyć: nie wierzę? O, niech pan nie potwierdza przez upór, przez dumę fałszywą, przez swoją pychę. Niech pan nie zaprzecza dla mnie. Ale gdy będzie pan sam, bez żadnego świadka, w zupełnej samotności, wtedy niech pan sobie postawi to pytanie. I niech pan nie odpowiada po raz drugi, zanim nie ogarnie pan myślą całego swego życia, zanim pańskie czyny nie powiedzą panu, kim pan jest, a pańskie pragnienia nie powstaną i nie zawołają, kim mógłby pan być.
– Nie potrzebuję do tego zastanowienia. Wiem, kim jestem. A moje pragnienia? O, nie, ksiądz myli się sądząc, że pomiędzy rzeczywistością a moimi pragnieniami jest przepaść. Właśnie moim pragnieniom zawdzięczam siebie.
– Zaspokajał pan wszystkie swoje pragnienia?
Morawiec zawahał się. Przypomniał sobie nagle wyznania, które niedawno wypowiadał w gorączce wobec zjawy Buraka.
– Nie miał pan pragnień, które tłumił pan w sobie?
Zacisnął pięści.
– Nie! – rzucił ostro.
– Ani jednego odruchu, ani jednego przebłysku nie zepchnął pan na dno? Nie miał pan ani jednej chwili tęsknoty, tej tęsknoty, którą Bóg jak klątwą rzuca w człowieka, aby go rzucić na kolana? Nie czuł pan w sercu palącego niedosytu, okrutnego łaknienia, jakbyś miał wargi pojone octem? Nigdy?
– Nigdy – powtórzył cicho Morawiec.
Czuł coraz większą gorączkę. Pałała mu twarz i dłonie, ogień poprzez gardło spływał na piersi. Szarpnął się niecierpliwie.
– Nudzi mnie ksiądz tymi pytaniami. Po co to wszystko? Ksiądz źle trafił, skończmy z tym. Najlepiej będzie… albo nie, coś księdzu zaproponuję, nie będziemy tutaj stać do świtu. Jestem trochę zmęczony, w głowie mi kołuje… Nie, nie, do księdza nie pójdę, ksiądz chyba rozumie, że to byłoby szaleństwo, zresztą i ksiądz mógłby mieć różne nieprzyjemności. Możemy za to co innego zrobić. Niedaleko stąd jest opuszczony szałas, przypuszczam, że trafię…
– Znam to miejsce. Pan tam ukrywał się?
– Oho! – zaśmiał się. – Widzę, że ksiądz zaczyna kierować rozmowę na realne tory. To i lepiej. Owszem, ukrywałem się. Ale gdyby nie ksiądz… brr… zimno, księdzu nie chłodno?
– Nie. Więc idziemy? Niech pan oprze się o mnie.
– Dziękuję, tak źle jeszcze nie jest.
Jednak po kilku krokach przystanął i pozwolił proboszczowi wziąć się pod ramię. Szli w milczeniu. Miejsce, w którym stał szałas, okazało się rzeczywiście niedalekie, bliższe jeszcze, niż przypuszczał Morawiec. Ksiądz Siecheń prowadził pewnymi i zdecydowanymi ruchami.
– To tutaj! – zawołał w pewnej chwili, przystając.
Morawiec ciężko dyszał. Usiłował dojrzeć w ciemnościach zarys szałasu, nic jednak nie widział, przed oczami przelatywały mu krwawe plamy. Poszukał rękoma wejścia, po omacku, jak ślepiec.
– Trzeba schylić się – powiedział proboszcz. – O tu, w tym miejscu.
Morawiec ukląkł, wczołgnął się do środka i upadł na legowisko, które, od razu wyczuł, zachowało jeszcze kształt jego ciała. Ksiądz Siecheń usiadł obok. Morawiec poszukał jego dłoni.
– Dziękuję księdzu – szepnął. – Ale ksiądz powinien wracać do siebie. Późno już. Ksiądz przemoczył sobie ubranie.
– Niech pan nie myśli o tym – uspokoił go proboszcz. – Nic mi się nie stanie. Zdążę jeszcze.
Morawiec przymknął oczy. Było mu teraz dobrze. Przypomniał sobie, że gdy we wczesnym dzieciństwie kładł się wieczorem do łóżka, ogarniał go na chwilę przed zaśnięciem podobny spokój, cisza serca, która jak dobry duszek zjawia się wraz z pożegnalnym na dobranoc pocałunkiem matki.
Nagle podźwignął się i oparł na rękach. Ksiądz Siecheń przysunął się.
– Niech pan nie wstaje.
Morawiec potrząsnął głową.
– Chciałem księdzu coś powiedzieć. Niech ksiądz nachyli się, dobrze? O tak. Czy ksiądz sądzi, że jestem przytomny?
– Ależ tak, na pewno jest pan przytomny… Gorzej się pan czuje?
– Nie, nie to. Ale już sam sobie nie dowierzam. Chwilami, gdy zaczynam mówić, wydaje mi się, że majaczę.
– Niech się pan uspokoi, położy…
– Dobrze, zaraz położę się. Czy ksiądz wie, nie, ksiądz może nawet nie domyśla się, na pewno ksiądz nie domyśla się, z kim rozmawia. Nawet chociaż ksiądz powiedział, że wszystko zrozumiał. Nic ksiądz nie zrozumiał. Ja… niech ksiądz słucha… zabiłem wielu ludzi, nie pamiętam już ilu, dużo…
Ksiądz Siecheń nie poruszył się. Uczuł tylko w sercu skurcz, który dopiero po chwili stał się bólem.
– Ksiądz milczy? Przeraziło księdza moje wyznanie?
– Nie – szepnął proboszcz.
– To zaledwie część. Wielu ludzi unieszczęśliwiłem. Moja matka cierpiała przeze mnie. Zostawiłem ją samą. I potem… A wie ksiądz, kto przed dwoma dniami zginął z mojego powodu? Burak… ze wsi księdza.
– Domyślałem się tego…
Usunął się na kolana i objął Morawca.
– Synu mój, nie ma takiej nędzy, abyśmy się nie mogli z niej wydźwignąć, ani takiego zła, abyśmy nie zdołali go przełamać. Trzeba tylko chcieć, trzeba ufać. Pan jest miłosierny! Módlmy się do Niego.
Morawiec lekko odsunął proboszcza.
– Ksiądz znowu do tego wraca. A ja przecież nie dlatego to powiedziałem. Powiedziałem tylko księdzu jak sędziemu…
– Módlmy się! – powtórzył z siłą proboszcz. – Kimże ja jestem, żebyś mnie czynił swoim sędzią? Takim samym grzesznikiem jak i ty. Skąd mam wziąć prawo sądzenia, gdy w sobie widzę dość win, aby samemu być sądzonym. Jest tylko jeden Sędzia i do Niego należymy.
– Ksiądz uparł się, aby mnie nawracać.
Proboszcz pochylił głowę.
– Mylisz się. Ja ciebie nie mogę nawrócić. Ja sam nic nie mogę.
Wiatr znowu wzbił się ponad lasem.
– Panie! – zawołał ksiądz Siecheń. – Nie pozwól nam spać, zbudź nam serca.
Morawiec poruszył się, jakby chciał coś powiedzieć, ale proboszcz uprzedził go.
– Niech pan nic nie mówi – powiedział tonem, w którym równocześnie zabrzmiały prośba i rozkaz. – Niech pan posłucha…
Ciągle klęczał, uniósłszy tylko przed siebie rozchylone dłonie, jakby chciał nimi podeprzeć padające słowa.
– Był dzień święty żydowski i wstąpił Jezus do Jerozolimy. A jest w Jerozolimie Owcza sadzawka, którą po żydowsku zowią Betsaida, mająca pięć krużganków. W tych leżało wielkie mnóstwo chorych, ślepych, chromych, wyschłych, którzy czekali poruszenia wody. Anioł zaś Pański zstępował od czasu do czasu w sadzawkę i poruszała się woda. A kto pierwszy wszedł do sadzawki po poruszeniu wody, stawał się zdrowym, jakąkolwiek zdjęty był chorobą. A był tam pewien człowiek, od trzydziestu i ośmiu lat niemocą złożony. Gdy Jezus ujrzał leżącego i poznał, że już długi czas choruje, rzekł mu: „Chcesz być zdrów?” Odpowiedział mu chory: Panie, nie mam człowieka, żeby mię wpuścił do sadzawki, gdy poruszy się woda; bo gdy ja przychodzę, inny wstępuje przede mną.” Rzekł mu Jezus: „Wstań, weźmij łoże swoje, a chodź.” I natychmiast zdrowym stał się ów człowiek, i wziął łoże swoje, i chodził…
Morawiec siedział bez ruchu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Zamknął oczy. Słuchał słów proboszcza z natężoną uwagą. Od pierwszego zdania, od owego „Jezus wstąpił do Jerozolimy”, uświadomił sobie, że kiedyś, przed wielu latami, spotkał się już z podobnymi wyrazami. Coś, co było zaginęło, wracało teraz. I nie zdając sobie z tego sprawy powtórzył za księdzem w myśli: „Wstań, weźmij łoże swoje, a chodź”.
Ksiądz Siecheń urwał.
– Zna pan to?
– Coś sobie przypominam – szepnął Morawiec. – Kiedyś to chyba słyszałem… Ale czy ja wiem kiedy? W każdym razie bardzo dawno. Co to jest?
– Z Ewangelii św. Jana, przypowieść o uzdrowieniu chorego przy sadzawce Betsaidzie. Niech pan jeszcze posłucha zakończenia…
Podniósł cokolwiek głos.
– …potem znalazł go Jezus w kościele i rzekł mu: „Oto stałeś się zdrowym, już nie grzesz, aby ci się co gorszego nie stało.”
– To wszystko?
– Wszystko.
Morawiec odjął dłonie od twarzy.
– Dlaczego ksiądz to mówił? Właśnie tę przypowieść?
– Czyż nie wie pan sam? Każdy z nas jest jak ów grzesznik oczekujący cudu uzdrowienia, lecz niezdolny o własnych siłach dotrzeć do źródła. Wszyscy, którzy żyjemy, jesteśmy owymi chromymi, ślepymi i wyschłymi. Złączeni wspólną niedolą i wspólną nadzieją, gromadzimy się u brzegów wody oczyszczającej, lecz któż z nas może pomóc drugiemu? Chrystus do każdego serca zstępuje z osobna. Chrystus prowadzi człowieka najzawilszymi drogami, lecz nie ma takiej chwili, aby przy nas nie stał i nie wołał po imieniu. Trzeba tylko chcieć słyszeć. Choćbyśmy tylko zło czynili i tonęli w grzechu, nie odwróci się od nas. Ten, który jest samą jasnością, chce, abyśmy mieli dusze pełne światła. Czeka tylko na nasze wezwanie, czuwa wiernie i usłyszy najcichszy szept najlichszego z ludzi, bowiem nie ma wobec Niego złych i dobrych, są tylko wołający i niemi. Mój synu! – wykrzyknął z mocą. – Tylko wołający i niemi… Człowiek nic nie może i wszystko może. W każdej chwili swojego życia może się stać potęgą lub nicością, triumfatorem lub niewolnikiem. Oto jesteśmy jak lampa, która powinna płonąć wielkim blaskiem. Prośmy więc o ogień, o jasność wewnętrzną. Bo poza tym jest tylko noc, ciemność, w której błądzimy z przerażeniem i gniewem, z nienawiścią i pogardą. Ale jest inna jeszcze noc, ta noc, o której śpiewa się przy ogniu trzech świec: „Oto ta noc, która ciemności grzechu światłością ognistego słupa rozjaśniła. Oto noc, która wszystkich wierzących w Chrystusa na całej ziemi wyzwoliwszy od namiętności światowych i ciemności grzechu przywróciła do łaski, dała możność świętości. Oto noc, w którą Chrystus rozerwawszy więzy śmierci, zwycięski, opuściwszy piekła, wstąpił na niebiosa. Na nic nie zdałoby się nam narodzić, gdybyśmy nie mieli być odkupionymi.” Mój synu, ta noc jest dla każdego człowieka. Chrystus po to umarł, żeby swoją męką oczyścić nas, a zmartwychwstaniem i nam pozwolić zmartwychwstać…
Schylił głowę. Nastała cisza.
– Nigdy pan się nie modlił?
Morawiec drgnął. Uczuł nagle niepojętą dla siebie potrzebę szczerego odpowiedzenia.
– Kiedyś, bardzo już dawno, jeszcze jako dziecko.
– A później?
– Nigdy.
– Czy dlatego, że nie pragnął pan modlitwy, czy też nie chciał jej pan?
Morawiec milczał, jakby się nie mógł zdecydować na odpowiedź. Wreszcie powiedział:
– Nie chciałem.
– Więc jednak pragnął pan! Było w panu pragnienie?
– Czasem, rzadko, może parę razy zaledwie. Cóż to znaczy?
– Nie wiesz nawet, jak wiele. Oto Bóg do Ciebie przychodził. Wzywał cię.
– Wzywał? Nie pragnąłem nigdy modlitwy, gdy było mi dobrze. A kiedy jest źle, kiedy jest się osaczonym, zmęczonym, kiedy wszystko wymyka się z rąk, cóż warta jest krótka chwila takiego roztkliwienia?
– Cóż możemy wiedzieć o drogach łaski bożej? Ja także kiedyś nie wierzyłem. Gdyby mi ktoś wówczas powiedział, że zostanę księdzem, wyśmiałbym go. Dopiero, gdy wiele straciłem, gdy nie mogłem służyć temu, czemu służyć chciałem, wówczas przejrzałem, iż właśnie to cierpienie leżało w planach Boga. Rzucił mi kłodę pod nogi, abym upadł i musiał męczyć się. O, to nie trwało krótko! Któż łatwo oddaje się Bogu? Gdy nas zawoła, czynimy wszystko, aby odwlec godzinę poddania się. „Jeszcze nie dziś, jutro…” – powtarzamy. Chcemy uchylić się, dręczy nas strach i niepewność. Modlimy się o czystość, lecz jednocześnie lękamy się, aby Bóg nie dał nam jej zbyt wcześnie. Prosimy o siłę, lecz trudno nam rozstać się ze słabością. Żal nam każdej przyszłej minuty, której musielibyśmy się wyrzec. Nigdy życie nie wydaje się nam równie piękne i kuszące, jak wówczas, gdy czujemy, że musimy je poddać prawu. Każda myśl o wyrzeczeniu się rozdziera nam serce. Cóż za męka! I choćby się wiedziało, że w końcu zostanie się zwyciężonym, chce się gdzieś uciec, gdzieś skryć, byle tylko zagłuszyć w sobie niepokój. Ale jakże można uciec? Nie ma ucieczki, gdy Bóg raz nas zawoła. Możemy wiele lat uchylać się i wymykać, jednak zawsze, wcześniej czy później, zawsze nadejdzie chwila, gdy będziemy musieli zawołać: Panie, oto jestem! Pierwsze wezwanie Boga przesądza nasz los. Musimy stracić wolność, aby wolność zyskać.
– Ale czyż wszyscy, jak ksiądz mówi, są wzywani?
– Wszyscy. Chrystus powiedział: „Przyszedłem zbawić wszystkich ludzi.”. Ale gdy uczniowie spytali Go: „Któż może być zbawiony?”, odpowiedział również: „Dla ludzi to niemożliwe jest, ale dla Boga wszystko jest możliwe.” Tylko ci są straceni, którzy nie chcą słyszeć, gdy Bóg ich wzywa. Ale pana – nachylił się w stronę Morawca – pana już przecież Bóg zawołał. Niech pan nie zaprzecza, zawołał pana wówczas, kiedy choćby przez jedną sekundę zapragnął pan modlitwy. A czyż może pan wiedzieć, na jakie próby będzie pan jeszcze wystawiony? Czy Bóg nie wezwie pana głosem groźniejszym i bardziej stanowczym?
Kilka godzin zaledwie minie, gdy Morawiec przypomni sobie te słowa. Ale teraz nawet nie przeczuwał, jak blisko już znalazł się od decydującego i ostatecznego kroku. Odeszło wzruszenie, jakie przeniknęło go, gdy słuchał przypowieści. Znowu czuł w sobie oschłość. Ze słów księdza pozostało tylko ich brzmienie. Uśmiechnął się gorzko.
– Ksiądz jest szczęśliwy, ksiądz to już wszystko przeszedł. Teraz dla księdza wszystko jest proste i łatwe.
– Proste, tak! Ale łatwe? Jakże może być łatwe życie ludzi, którzy myślą i czynem tworzą wyroki Boga? Oto pełna i straszliwa wolność. Każda godzina nakazuje wybór. Trzeba bez przerwy czuwać. Mój synu, przecież nie wierzy się na zawsze, wierzy się ciągle na nowo. Tu gesty niczego nie uratują. Ani słowa, ani nawet czyny, bo mogą kłamać. Jeśli stoi się wobec Boga, trzeba odrzucić wszelkie kłamstwo. To jest właśnie najtrudniejsze. Odrzucić kłamstwo, rozumie pan, co to znaczy? Kłamstwo świata, a przede wszystkim to nasze własne kłamstwo, którym jak puklerzem zasłaniamy się przed samym sobą. Bóg żąda od człowieka całkowitej szczerości, okrutnej szczerości! Trzeba tak żyć, jak gdybyśmy oczami otwartymi i które jednak nie oślepną, musieli patrzyć w rozżarzone słońce. Samotność! – zawołał głosem pełnym bólu. – Wiem: zdarza się, że wielka świętość każe ludziom skłonić głowę. Ale to tylko czasem i nielicznym. Natomiast o wiele częściej budzi się w ludziach niedowierzanie i nieufność, kiedy staną wobec czyichś poszukiwań. Nie trzeba się tym zrażać. Gdy powiedzą ci, że sięgasz za wysoko, że stawiasz sobie zbyt wielkie wymagania, że twoje pragnienia, nie będąc ich pragnieniami, podszyte są fałszem, a więc małością – nie trzeba tłumaczyć się. Gdy nasze życie raz postawimy przed Chrystusem, gdy choćby najsłabszy poryw rozkaże naszemu sercu goręcej zabić wobec tajemnicy Krzyża, możemy pozwolić sobie na pewną dumę wobec ludzi, którzy w naszej rozterce chcą widzieć jedynie łatwe komedianctwo lub odruch pychy. Ich słowa nie powinny nas dosięgać. Gdy zaczynamy wierzyć, musimy zgodzić się, że nie wszyscy w nas uwierzą. Powiedzą ci, że człowiek zawsze, i tylko on, stwarza drugiego człowieka. To największe kłamstwo tchórzów, kłamstwo tych wszystkich, którzy nie mogą udźwignąć swojej twarzy i bez lęku nie potrafią spojrzeć na swoje dłonie. Usprawiedliwiać swoją nędzę nędzą innych ludzi, jak to łatwo! Powiedzą: „Nie chcemy trudnego życia, nie chcemy być trudni.” Mówią o życiu, a nawet nie wiedzą, że nie żyją. Niewolnicy! Ich pewność siebie granicząca nieraz z zuchwalstwem jakimż strachem, jakąż słabością jest podszyta. Życie schodzi im na pielęgnowaniu śmierci. Wejdź pomiędzy nich: zobaczysz tłum żałosnych komediantów, twarze napiętnowane grymasem, oczy uciekające przed słowami, ujrzysz czas, który staje się przekleństwem, ujrzysz gorączkę godzin, które usiłują czymś wypełnić, lecz które zawsze okazują się zbyt puste, aby nie były przerażające. Nie, nie tędy biegnie droga człowieka. Trzeba wołać, aby zbudzili się ci, którzy śpią. Może zadrżą, może pojmą, że wystarczy jedną godzinę spędzić z Panem na Górze Oliwnej i podążyć z Nim na Golgotę, aby umrzeć dla śmierci i narodzić się dla życia.
Umilkł.
„A ja, Panie – myślał – czyż nie należę do tych, którzy śpią? Czy dałem z siebie wszystko, co powinienem dać? A teraz, o Boże mój, oto ten człowiek potrzebuje Twojej pomocy i łaski, postawiłeś go na mojej drodze, cóż mam czynić? Do czego go przeznaczyłeś? Nie opuszczaj go! Pozwól mu odcierpieć zbrodnie, zapal w jego sercu miłość ku Tobie, miłość, która jest godnością człowieka. Pozwól mu być jednym z tych, którzy przychodzą w ostatnim dniu pracy, lecz otrzymują pełną zapłatę…”
Szum lasu, który od kilku minut przycichł, teraz znowu wzmógł się, jak gdyby wszystkie wierzchołki sosen oderwały się od swoich pni i wśród drżenia rozkołysanego powietrza spływały ciężkimi strugami na ziemię.
Morawiec podniósł kołnierz palta i skulił się.
– Ta noc nigdy się chyba nie skończy – mruknął.
Ksiądz Siecheń ocknął się z zamyślenia.
– Mówi pan o końcu, a przecież dopiero się zaczęła.
– Ksiądz ma zegarek? – spytał Morawiec. – Bo mój stanął.
– Mam, ale trudno coś teraz zobaczyć, nic nie widać.
– Nie ma ksiądz zapałek?
– Nie.
Morawiec sięgnął do kieszeni.
– Mam tu gdzieś pudełko, ale na nic chyba, zamokło…
Potarł jedną zapałkę, drugą, trzecią. Zniechęcony cisnął pudełko na ziemię!
– Nic z tego! A jak ksiądz myśli, która może być teraz godzina. Dziesiąta, jedenasta?
– Nie, na pewno wcześniej, ósma najwyżej. Daleko jeszcze do rana.
Morawiec osunął się na ziemię. Pół leżąc, oparł głowę o rękę.
– Żeby chociaż wiatr ucichł. Można oszaleć przy tym ciągłym szumie. W głowie wszystko huczy. Czy ksiądz zauważył, że czasem wiatr przypomina ludzkie głosy? O, teraz na przykład: zupełnie, jak gdyby ktoś wołał… znowu, słyszy ksiądz?
– To puszczyk.
– Tak? A mnie się wydawało, że to wiatr.
– Teraz słychać wiatr. Słyszy pan: jak gdyby jakaś skarga bardzo zwolniona.
Zamilkli obaj. Rzeczywiście szum ciągnął górą powoli i tak w tej chwili był jednolity, iż słyszało się jego bieg od końca do końca: najpierw ściszony pomruk, który miarowo, jakby się wspinał po niewidzialnych schodach, podnosił się, na samym szczycie wybuchał lamentem, aby stłumionym żalem znów opaść i wreszcie, echem przedłużony, zamilknąć. Jednak miejsce zupełnej ciszy zdawało się leżeć w innej zgoła rzeczywistości, bo tu zanim przebrzmiał ostatni oddech – już nowy z przeciwnej strony, niby z odległego lądu śpieszył w powietrzną wędrówkę.
Proboszcz nachylił się nad Morawcem.
– Może by jednak spróbował pan zasnąć. To dobrze panu zrobi. Potrzebne są panu siły.
– Siły? – zdziwił się Morawiec. – Do dalszej chyba ucieczki? O tym ksiądz myślał?
– Nie.
– Rozumiem.
Zły akcent zabrzmiał w głosie Morawca.
– Ksiądz przypuszcza zapewne, że po tych wszystkich kazaniach zechcę dobrowolnie powędrować do pana Nawrockiego. O, to ksiądz myli się, ksiądz mnie jeszcze nie zna. Nigdy tym drabom nie dam nad sobą zatriumfować. Jeżeli proponowałem księdzu pewien układ, pamięta ksiądz? to tylko dlatego, żeby księdza wypróbować, wybadać. Tylko dlatego! – powtórzył z naciskiem.
– I mam wrażenie, że ksiądz tej propozycji nie wziął chyba na serio? Gdybym wyczuł, że ksiądz może uczynić coś podobnego, zaręczam księdzu, że umiałbym księdza unieszkodliwić.
– Czy pan jest pewny, że nie uczynię tego?
Morawiec zaśmiał się.
– O tak! Najzupełniej. Ksiądz nie wziąłby mego życia na swoje sumienie. Nawet tak nędznego jak moje.
– Może właśnie dlatego nie wziąłbym go – szepnął proboszcz.
Zniżył głos.
– Jak pan musi siebie nienawidzić!
Morawiec wyprostował się.
– Co ksiądz powiedział?
– Myślę, że choć może pan nawet o tym nie wie, jednak pan nienawidzi siebie. Tak, nienawidzi pan siebie. Przecież wszystko, co pan teraz powiedział, dyktowała panu nienawiść. Ale pan jest poza tym dumny. O, wobec mnie może pan nim być, to nie o to chodzi. Tylko niech pan nie osłania się dumą wtedy, gdy przychodzi do pana Bóg. Niech pan nie ukrywa się przed Nim, tak jak ukrywa się pan przed ludźmi. Niech pan będzie sobą. Nie ma takiego człowieka, który by w swoim sercu nie posiadał bodaj najsłabiej tlejącego płomyka czystości i miłości. Czemu stara się pan własnymi dłońmi go ugasić?
– Ksiądz to mówi szczerze?
– Ja wierzę w pana – szepnął proboszcz.
Morawcowi zabiło mocniej serce, chciał coś powiedzieć, ale wzruszenie, którego dotąd nie znał, związało mu słowa w gardle. Miał wrażenie, jakby wszystko, co w nim żyło, doznało niespodziewanego uderzenia, jakby coś się w nim przesunęło, rozwiązało i rozpadło. I oto myśl, której nie wywołał, uświadomiła mu nagle, iż odczułby ulgę, więcej – szczęście nieomal, gdyby natychmiast, ani chwili nie zwlekając, osunął się przed tym dziwnym księdzem na kolana i wsparłszy czoło o jego pierś, zapłakał. Leżał jednak bez ruchu bardziej zdumiony swoim wzburzeniem i bardziej wobec niego nieufny niż skłonny podążyć za owym prostym podszeptem. Działały w nim teraz obok siebie dwie istoty, jedna złorzecząca drugiej, lecz każda zbyt słaba w swoim niepokojącym osamotnieniu, aby móc samodzielnie przemówić. Wzajemną obcość i wrogość zdawały się w tych właśnie przeciwnościach wyrównywać i w nich znajdować przewrotne nasycenie, jak gdyby zostały równolegle do istnienia powołane i na zawsze na wspólną zależność skazane. Były to niby dwa ciała, każde pozornie całkowite, lecz tak z sobą nawzajem sczepione, iż ruch jednego wywoływał natychmiastowy odruch drugiego.
Odwrócił głowę. Słowa proboszcza, chociaż dawno przebrzmiały, ciągle dźwięczały mu w uszach.
– Ksiądz żartuje! – powiedział oschle. – Ksiądz swoją wiarę źle umieszcza.
Zasnąć! Tylko tego pragnął. Uwolnić się od siebie, przestać istnieć wśród tej nocy każącej istnieć.
Znowu ogarnęła go niepewność, czy nie bredzi w gorączce. Ociężałość skuła jego ciało, już go prawie nie czuł, miał wrażenie, że leży na dnie ogromnej przepaści, zamkniętej ze wszystkich stron prostopadłymi i aż po niebo sięgającymi ścianami. Zamajaczył mu jakiś krajobraz: wielki obszar zeschłej, szarej ziemi, złomy kamienne, a w środku, o brzegach płaskich i martwych, jezioro tak chłodne i przezroczyste, iż zdawało się spoczywać pod lodowatą powłoką. Uczuł straszne pragnienie.
– Wody! – szepnął.
Ksiądz Siecheń nie dosłyszał. Nachylił się nad leżącym.
– Chce pan czegoś?
Morawiec drgnął.
– Nie, nie… niech ksiądz już idzie.
Ale ledwie to powiedział, ogarnął go strach na myśl, że zostanie sam. Odruchowo wyciągnął rękę, zanim jednak znalazł księdza, cofnął ją.
– Niech ksiądz idzie – powtórzył zmienionym głosem.
Proboszcz milczał chwilę.
– Pójdę niedługo. Albo jutro… chciałem pana o coś poprosić, oczywiście, jeśli pan będzie mógł, niech pan jutro rano nie odchodzi stąd, dobrze? Ja tu wrócę do pana.
– Ksiądz tutaj? – zaniepokoił się Morawiec. – Ksiądz może ma zamiar…
Ksiądz Siecheń zawahał się.
– Pan mi ufa, prawda? Niech pan niczego nie podejrzewa… Chciałem przynieść panu coś do zjedzenia, tylko tyle.
– Ach, to! – szepnął Morawiec.
– Więc jutro wczesnym rankiem?
– Jeśli ksiądz rzeczywiście przyjdzie…
– Przyjdę.
Morawiec zamknął oczy. I oto noc jak gdyby straciła swoją wrogość. Wiatr niesie zapowiedź świtu. Sen wychodzi na jego spotkanie. Spokój i cisza. Któż to mówił: „Wstań, a chodź…”