37252.fb2
Przy wielkich kasztanach, znaczących początek Sedelnik, Seweryn zwolnił kroku. Wprawdzie droga i tu pomiędzy pierwszymi, rzadko osiadłymi chałupami była pusta, od strony pola wieś okuta mrokiem robiła wrażenie wymarłej, wolał jednak zachować na wszelki wypadek ostrożność. Nie chciał, aby zobaczył go ktokolwiek, pędzącego nocą jak opętaniec. Obciągnął płaszcz, poprawił czapkę. Był już spokojny. Wariacki bieg na oślep poprzez pola zrobił swoje. Pozostał po nim szybki oddech, mocne bicie serca i palenie policzków wysmaganych wiatrem, ale właśnie z tymi jak gdyby ostatnimi dreszczami podniecenia było Sewerynowi dobrze.
Skręcając koło krzyża w główną ulicę wsi, spojrzał w kierunku plebanii: światło nie paliło się. Za to, gdy mijał posterunek, wydało mu się, że w głębi izby mignęła sylwetka Nawrockiego. Nie będąc jednak pewny, czy uległ złudzeniu, cofnął się na przeciwną stronę drogi i w cieniu drzewa przystanął. Ale stamtąd jasny prostokąt okna ukazywał tylko wnętrze izby: otwarte drzwi szafy, stół, w głębi półki z papierami. Drugie okno zamykała okiennica przepuszczająca zaledwie wąskie pasemko światła. Jednak wysoki cień człowieka na ścianie upewnił Seweryna, że pokój nie jest pusty. Bojąc się, że może go ktoś przyłapać na tym podpatrywaniu, chciał podejść bliżej, gdy w oknie ukazał się Nawrocki. Stało się to tak nagle, iż Seweryn odskoczył w tył. Sucha gałązka trzasnęła mu pod nogami, zaklął pod nosem. Dalej cofać się nie mógł, miał poza sobą parkan, gdzieś w pobliżu zaczął ujadać pies, rozległy się męskie głosy. W pierwszej chwili wydało się Sewerynowi, że Nawrocki dostrzegł go. Stał więc przyklejony plecami do płotu, w obawie, że najlżejszy ruch może go zdradzić. Dopiero, gdy zdał sobie sprawę z odległości dzielącej go od Nawrockiego i z mroku, uspokoił się. Nie mogąc jednak uwolnić się od wrażenia, że spojrzenie Nawrockiego biegnie w jego kierunku, schylił się i tak zgięty, na palcach przesunął się powoli poza niebezpieczne pole widzenia. „Trzeba teraz wziąć się w garść” – pomyślał znalazłszy się z powrotem na drodze. Wszystko szło dotąd jak najlepiej. Obecność Nawrockiego na posterunku przekonała go, że się nie omylił w przypuszczeniach. Co jednak miało oznaczać to „o dziesiątej” rzucone na pożegnanie Litowce?
Zanim wszedł do karczmy, spojrzał na zegarek: nafosforyzowane wskazówki wskazywały kwadrans po ósmej. „Ładny kawałek czasu przełaziłem” – pomyślał. W tym miejscu było już nieco jaśniej, zobaczył więc, że buty ma w rozpaczliwym stanie, ledwie widać było skórę spod grubej warstwy gliniastego błota. Tym lepiej! Jeszcze raz poprawił płaszcz i krokiem szybkim, jak gdyby wynikłym z długiego marszu, skierował się w stronę drzwi.
Litowka siedział za kontuarem.
– O, pan inżynier! – zawołał widząc wchodzącego.
Seweryn roześmiał się swobodnie.
– Nie może pan narzekać, żebym rzadko pana odwiedzał…
Zdjął rękawiczki, rzucił je na najbliższy stolik i zaczął rozcierać dłonie.
– Zmarzłem! Niech mi pan da kieliszek wódki, ale duży, wie pan: taki pański kieliszek.
Litowka zakrzątnął się żwawo.
– Już się robi. A może szklaneczkę?
Seweryn skinął głową.
– Niech będzie.
Nalewanie wódki zdawało się całkowicie pochłaniać uwagę Litowki. Ale mimo dobrodusznie opuszczonych powiek, zdążył obrzucić Gejżanowskiego szybkim spojrzeniem.
– Najlepsza, jaka jest! – cmoknął z zadowoleniem. – Dla znawców…
Seweryn ciągle uśmiechał się.
– Wszystko jedno jaka. Byle wódka.
– Pan inżynier był na spacerze?
– Tak – mruknął Seweryn.
Nie chciał się przedwcześnie rozgadać. Wziął szklankę i tłumiąc obrzydzenie, nie lubił bowiem wódki w tak dużej ilości, wypił trunek jednym przechyleniem.
– Jeszcze? – przechylił się przez szynkwas Litowka.
Seweryn ledwie mógł oddychać. Twarz nabiegła mu krwią.
– Nie, dosyć! Niech pan da jakąś przekąskę.
Zagryzając śledziem, poczuł się już dobrze. Rozpiął płaszcz.
– Odwaliłem, wie pan, porządny kawał. Lubię taką pogodę jesienną, najlepiej się chodzi, zwłaszcza jeżeli jest wiatr.
Litowka pamiętał, że przed paru godzinami Gejżanowski z mniejszym entuzjazmem odzywał się o dzisiejszej pogodzie. Coś tu się nie kleiło. Zdziwił się jednak niewinnie:
– Pan inżynier cały czas spacerował?
– A cóż takiego? Któraż teraz jest? – spojrzał na zegarek. – Co, już po ósmej, niemożliwe, chyba mój zegarek spieszy się… Ale nie, rzeczywiście, u pana też po ósmej. Kto by to pomyślał: dwie godziny. A mnie się wydawało, że najwyżej godzina. Odprowadziłem, wie pan, naszą władzę na posterunek i poszedłem sobie w stronę Skarbca. A ten Nawrocki – dorzucił po chwili – to biedak!
Litowka nadstawił uszu.
– No, niech pan pomyśli. Takie dyżury to nic przyjemnego: siedzieć i czekać, aż ktoś się pobije albo nożami porżnie. W dodatku całą jeszcze noc marnować…
Litowka zarechotał.
– E, całej nocy to on nie będzie siedział!
– A chyba, że tak. Teraz rozumiem, że mógł być w dobrym humorze.
– Ja myślę, że mógł – skrzywił się obleśnie Litowka.
Rozmowa utknęła. Seweryn nie chciał tak pośpiesznie wypytywać. Wyjął papierosa i poczęstował Litowkę. Nagle z sąsiedniego pokoju dobiegł piskliwy, histeryczny głos mężczyzny. Seweryn spojrzał pytająco.
– To nasz kierownik poczty – mruknął Litowka.
– Prawda! – roześmiał się Gejżanowski. – Zapomniałem, że pan ma szeroko teraz rozgałęziony interes. Ruch, co?
Litowka skrzywił się.
– Diabli tam taki ruch! Ta cholera już od dwóch godzin siedzi. Dwie bite godziny. Butelkę wódki wypił i jeszcze mu mało.
– Powinien się pan cieszyć, powodzenie!
– Takie powodzenie… Ona, uważa pan inżynier, ma dzisiaj co innego do roboty, niż z takim siedzieć.
– Tak? Zaciekawia mnie pan.
– Sama władza!
Seweryn ledwie opanował odruch radości.
– Co pan mówi?
– No, a on – ciągnął dalej Litowka – potrzebuje nie zmęczonej kobiety, rozumie pan, taki chłop…
– Niech więc pan przegoni tamtego.
– Przegonić! To łatwo powiedzieć: przegonić. Taki to jak pijawka, ani rusz go oderwać. Ścierwo, psiakrew!
Wtem skrzypnęły drzwi i na progu ukazał się pan Jabłoński. Drobny, chuderlawy, z twarzą o skórze szarej i zmiętej, a odwłokiem nienaturalnie długim, jak niekształtny worek obwisłym ku dołowi, potoczył dokoła oczami, których odrętwienie natychmiast pierzchło, gdy napotkały na stojących przy kontuarze.
– Pić! – zachichotał piskliwie i radosnym kroczkiem potoczył się na środek szynku. – Pić!
Był bez marynarki i kołnierzyka, szelki dyndały mu z tyłu pomiędzy spodniami. Litowka nasrożył się.
– Co pan znowu, co? To lokal publiczny…
Ale Jabłoński był już przy kontuarze.
– Jaki lokal? – bełkotał zachwycony. – Burdel nie lokal! Lej pan wódę. Dużo wódy, dużo dziewczynek. Raz kieliszek, i raz szczypnąć w pośladek. Pośladek! – ryknął niespodziewanie.
Otworzył szeroko oczy, jakby własny głos otrzeźwił go. I dopiero teraz, choć sądził, że dobrze zna Jabłońskiego, Seweryn zauważył niezwykłe piękno jego oczu. Osadzone pod niskim i wklęsłym czołem, przedzielone nosem, nad którym diabelskie moce musiały pracować, aby uczynić go tak niedorzecznie szkaradnym, płonęły te oczy przezroczystym blaskiem, jakimś ogniem niesamowitym, który je rozszerzał i nasycał złowrogą siłą. Seweryn nie ruszał się, urzeczony tym odkryciem. Jabłoński robił wrażenie, jakby niczego nie dostrzegał. Wątpliwe nawet, czy w ogóle poznał Gejżanowskiego. Grymas cierpienia śmiesznie wykrzywił mu twarz. Człowieczek jeszcze bardziej zmalał, skulił się w sobie i tak stał chwiejąc się lekko, miękki, zdawałoby się bez kości, podobny do zlepka gałganów.
Litowka głośno sapiąc, chciał wyjść spoza kontuaru, ale Seweryn dał mu znak ręką, żeby został. Nie spuszczał oczu z Jabłońskiego, wpił się w niego łakomie, całkowicie pochłonięty groteskowością cierpienia. Ten zaś wyciągnął przed siebie ramiona i końcami palców zaczął wykonywać ruchy zwolnione, jak gdyby czegoś dotykał.
– Znowu to szkło – poskarżył się płaczliwie. – Dokoła szkło.
Litowka odwrócił się i machnął pogardliwie ręką.
– Zaczyna swoje. Jak tylko urżnie się…
– Psst – uciszył go Seweryn.
Jabłoński zwrócony był twarzą w stronę Gejżanowskiego, ale spojrzenie jego oczu, ciągle rozszerzonych strachem i bólem, zdawało się przenikać ciało jak rzecz przezroczystą i biegło dalej ku jakiemuś niewidocznemu punktowi.
– Szkło! – powtórzył bezdźwięcznie.
Nagle szarpnął się.
– Nie chcę! Nie dam się, nie poddam się!
Jął podrygiwać na swoich krótkich i cienkich nóżkach, wymachiwać niezdarnie rękoma, jak krab uwięziony w błocie. Zmierzwione włosy zjeżyły mu się, szelki niby długi ogon dyndały z tyłu.
– Nie dam się, koniec z tym, koniec! – bełkotał.
Nachylił się ku Gejżanowskiemu i tajemniczo zaszeptał:
– Ona będzie jeszcze długo żyć, na złość mnie, zobaczy pan. Chyba… A jeśli pan nie zobaczy, to co? – usta rozszerzyły mu się w szkaradnym uśmiechu, ale oczy płonące nieomal białym już blaskiem wyrażały coś innego: całe piękno zła. – Nigdy nie wiadomo, co się stanie, prawda? Jedna minuta i już… wolność. Niech żyje wolność! – wrzasnął.
Rozejrzał się dokoła. Wzrok jego obojętnie ześliznął się po wspartym o kontuar Litowce i spoczął na Gejżanowskim. Przez chwilę patrzyli na siebie. Na twarzy Jabłońskiego ukazał się pogardliwy uśmiech. I Seweryn pierwszy spuścił oczy. Poczuł się nieswojo wobec tego spojrzenia, cofnął się o krok. Ogarnęło go niedorzeczne przypuszczenie, iż Jabłoński odgaduje jego myśli. Cisza stawała się coraz przykrzejsza. Za drzwiami huczał wiatr. Seweryn spojrzał nerwowo na zegarek.
Wreszcie Litowka uznał za stosowne wmieszać się.
– No, moi panowie…
Jabłoński nawet nie odwrócił się. Sięgnął tylko do kieszeni i nie patrząc, ile daje, rzucił na ladę kilka sztuk srebra. Uśmiechając się zjadliwie, znowu poszukał wzroku Gejżanowskiego. Litowka chrząknął. Wtem Seweryn, który nie śmiał podnieść powiek, uczuł, że Jabłoński przypatruje się jego dłoni. Chciał się cofnąć, gdy tamten powiedział:
– Pan ma niedobrą rękę. Ładna, ale niedobra.
Potem spojrzał na swoją.
– Ja też mam niedobrą – mruknął.
Odwrócił się i wolno, nie patrząc na nikogo, przeszedł do sąsiedniej izby. Gdy zamknęły się za nim drzwi, Litowka prztyknął palcami.
– Przepraszam pana inżyniera…
Seweryn żywo obruszył się.
– Za co? Cóż się stało? Ciekawy typek… Nie znałem go dotąd od tej strony. W godzinach urzędowych u siebie jest zupełnie inny, przeciętny, prowincjonalny urzędniczyna…
– On ma bzika na punkcie swojej żony – wyjaśnił Litowka.
– To ta, co tak ciągle choruje, tak?
– Właśnie. I nie może wynieść się na tamten świat.
Seweryna ogarnęła nagła wesołość.
– A to wspaniała historia!
– Owszem, niczego sobie – zmrużył oczy Litowka.
Zza ściany dobiegał stłumiony głos Jabłońskiego. „Co on myślał mówiąc o moich rękach?” – zastanowił się Seweryn. Wzruszył ramionami.
– No, mam nadzieję, że z naszą władzą nie będzie pan miał tyle kłopotu?
– To już nie moja sprawa – mruknął Litowka.
Seweryn stłumił odruch zainteresowania.
– Tak?
– On te rzeczy lubi u siebie urządzać – wyjaśnił Litowka. Ledwie to powiedział, ugryzł się w język. „Po cóż ja to gadam?” – pomyślał. I od razu zmienił ton.
– Może pan inżynier jeszcze się napije, co?
– Nie, dziękuję – odpowiedział Seweryn roztargnionym głosem.
Już po raz nie wiadomo który usiłował dokładnie sobie przypomnieć położenie chaty, w której zamieszkiwał Nawrocki. Znajdowała się w niedalekim sąsiedztwie posterunku, lecz nie przy głównej drodze. Szło się tam pomiędzy opłotkami, cokolwiek w dół, w kierunku łąk zelwiańskich rozciągających się dokoła rzeki od miejsca, w którym, przepłynąwszy przez młyn, zataczała duży łuk. Chata Nawrockiego graniczyła z łąkami, od strony wsi również nie miała bliskiego sąsiedztwa. Leżała w rozległym sadzie, oprócz Nawrockiego mieszkała tam tylko stara Rakowa, bogaczka sedelnicka, po śmierci męża i dzieci zupełnie zdziwaczała, półwariatka właściwie. „Też wybrał sobie mieszkanie” – pomyślał Seweryn. Nie mógł tylko sobie jednego przypomnieć: jak wysoki jest płot otaczający grunt Rakowej i na którą stronę wychodzą okna Nawrockiego. „Po ciemku trudno będzie się połapać – pomyślał. – No, ale jakoś to będzie.” Powiedział to sobie z takim spokojem, iż mimo woli zastanowił się, czy ten cały plan traktuje poważnie. I dopiero teraz, gdy sam podał to wszystko w wątpliwość, ogarnął go niepokój. „Muszę to zrobić!” – postanowił. I jednocześnie dorzucił: „dzisiaj”, czuł bowiem, że jeśli nie uczyni tego w ciągu najbliższych godzin, nie uczyni wcale. Chciał zaś utrzymać się w złudzeniu, że na pewnym odcinku czyny jego nie są jego własnością, lecz w sposób nieunikniony wynikają z żelaznej i nieugiętej konsekwencji zdarzeń. Wtrącony w zawrotny pęd tego koła, widział siebie jako ofiarę działającą pod przymusem. Potem dopiero miał zakosztować pełnej wolności. „Cóż ten pijaczyna mówił o wolności? Niech żyje wolność?” Seweryn uśmiechnął się. Pomyślał: „Trzeba poddać się biernie wypadkom, aby nad nimi zapanować.”
Sięgnął po czapkę.
– Czas już na mnie! Wyobrażam sobie, jak będę dzisiaj spać po tej przechadzce. Pańska wódka świetnie rozgrzała, ale jednocześnie podziałała jak proszek nasenny. Mam wrażenie, że mógłbym zdrzemnąć się na stojąco…
– Przyjemnych snów – wyszczerzył zęby Litowka.
„Czegóż ten drań się śmieje?” – pomyślał podejrzliwie Seweryn. Był już we drzwiach, gdy Litowka zawołał:
– A niech pan inżynier nie zapomni powiedzieć panu dziedzicowi o parówkach!
Seweryn zatrzymał się.
– Parówkach? Jakich parówkach? Ach prawda! Zapomniałem, że pan mi o tym mówił. Dobrze, dobrze, będę pamiętał. Dobrej nocy.
Wyszedłszy z szynku, szybko ruszył w kierunku domu.
Grunta dworskie zaczynały się niedaleko. Ciągnęły się po obu stronach drogi: z jednej zabudowania folwarczne i gorzelnia, z drugiej wielki park, otoczony masywnym, z czerwonej cegły murem, pamiętającym jeszcze czasy przedwojenne. Aleję, wysadzoną grabami a prowadzącą do pałacu, otwierała ogromna brama wysoko sklepiona potężną arkadą, u szczytu ozdobioną tarczą herbową Gejżanowskich. Otwierana tylko w wypadkach wyjazdu, na codzień zawsze zamknięta, stanowiła ta brama widoczną granicę pomiędzy dwoma światami. Wchodziło się do parku wejściem mieszczącym się zaraz obok. Arkada opadała niskim łukiem, tworząc w murze wąską i głęboką wnękę przypominającą furty klasztorne. Aleja, słabo oświetlona jedną latarnią u wejścia, biegła wśród gęstych i ogromnych grabów. Wiatr tutaj ścichł, szedł górą, zdawało się, że to niebo łopoce w ciemnościach. Z głębi, spoza gęstowia, prześwitywały słabym blaskiem okna oficyn.
Ilekroć Seweryn szedł tą aleją, zawsze myślał: wszystko to będzie moje. Nie odczuwał jednak żadnej radości. Nienawidził ponurej ciszy, jaka tu panowała. Lubił światło, gwar, tłumy ludzi. A tu czas zdawał się wcale nie płynąć. Wąskie ścieżki porosłe trawami i mchem, bujne krzaki oddzielają ziemię od nieba, szum monotonny ponad głową, woda Zelwianki zgęszczona od trzcin, zawsze chłodna i sycąca powietrze wilgotną mgłą, wieczory rozdzierane nawoływaniem puszczyków, noce płynące na wietrze, wreszcie sam dom, odcięty od słońca, pełen szelestów starych ścian i podłóg – wszystko to tworzyło świat zamknięty i martwy w swojej niezmienności.
Podchodząc do domu Seweryn zauważył, że w pokoju ojca pali się światło, znak, iż stary Gejżanowski zjadł kolację i swoim zwyczajem zamknął się u siebie. „Tym lepiej” – pomyślał. Nie miał ochoty spotkać się z ojcem. Paliło się również w hallu. „Któż tam może być?” – zastanowił się. Szybko wbiegł po stopniach ganku i otworzył ciężko okute drzwi.
W hallu, plecami odwrócony do wejścia i pochylony nad stolikiem, stał pan Ramian. Usłyszawszy skrzypnięcie i kroki odwrócił się.
– Dobry wieczór panu inżynierowi – ukłonił się.
Seweryn mruknął w odpowiedzi: dobry wieczór, i zdjąwszy płaszcz zatrzymał się niezdecydowany, co dalej robić. Rumiana, zdrowiem tryskająca twarz pana Ramiana zawsze budziła w nim niechęć. Od wiadomego zdarzenia stała się mu specjalnie niemiła. A teraz obecność administratora mogła go tylko drażnić. „Nie, nie wolno mi tego okazać” – zdecydował. Spojrzał w stronę apartamentów starego.
– Ojciec jest u siebie? – spytał z ujmującym uśmiechem.
Pan Ramian znowu ukłonił się.
– Pan dziedzic właśnie przed chwilą udał się na spoczynek.
Seweryn wyjął papierośnicę i podszedł do Ramiana.
– Zapali pan?
Pan Ramian podziękował i niezręcznie, jakby usprawiedliwiał się z jakiejś ułomności, że papierosy ze zwykłego tytoniu są dla niego za słabe, przyzwyczaił się do machorki. Seweryn nie nalegał i sam zapalił.
– Straszna dzisiaj wichura – powiedział zaciągając się.
Administrator przytaknął. Zaczął nawet coś mówić o szkodach wyrządzonych we wsi i lasach przez wiatr, ale Seweryn nie słyszał ani jednego słowa. Wzrok jego bezcelowo błądząc dokoła padł nagle na stolik, przy którym stał Ramian. Leżała tam otwarta gazeta. Seweryn z dala przeczytał jeden z tytułów, wydrukowany wielkimi czcionkami: „Zastrzelenie bandyty Buraka…” Drgnął i poczerwieniawszy szybko cofnął się.
W tym momencie Ramian widząc, że Gejżanowski nie słucha, umilkł. Kiedy jednak dostrzegł zmieszanie Seweryna, na nowo poszukał ucieczki w słowach. Pogodzony od dawna ze swoją trudnością wysłowienia się, zdumiał się, że teraz mówienie przychodzi mu z taką łatwością. Nie szukał, jak zawsze, potrzebnych wyrazów, same przychodziły, tłoczyło się ich nawet zbyt wiele, śpieszył się, aby wszystkie wypowiedzieć, żadnego nie uronić, jak gdyby w obawie, że z jednym nieopatrznie utraconym zginą i wszystkie inne. Tak się rzeczywiście stało. W pewnym momencie, w chwili najgwałtowniejszego natłoku myśli, pan Ramian uczuł, że słowo, które za kilka sekund miało mu być potrzebne, zaciera się i topnieje. Przerażony pustką, która otwierała się w tym szybko zbliżającym się miejscu, zaczął mówić wolniej. Poczerwieniał ze zdenerwowania, wybełkotał szeptem kilka bezsensownych zdań i wreszcie, ostatecznie zmordowany, zamilkł.
Tymczasem Seweryn spokojnie dopalał papierosa. Powoli, ciesząc się oszczędnością swoich ruchów, strzepnął długi słupek popiołu.
– No, tak… powiedział.
Odwrócił się i wskazał na gazetę.
– Czytał pan to?
Pan Ramian ocierał chustką spocone czoło.
– Co? To? A owszem czytałem… przed chwilą właśnie, dopiero co…
Kręcił się niespokojnie, dręczony zalewającym go gorącem. Głową tak manewrował, żeby nie spojrzeć Gejżanowskiemu w oczy. „Boi się o posadę” – z triumfem pomyślał Seweryn.
Dogasiwszy papierosa, wsadził ręce w kieszenie spodni.
– I cóż pan na to? – spytał.
Pan Ramian zasapał rozpaczliwie.
– Ciekawy jestem, co pan o tym sądzi? Jakie jest pańskie zdanie…
– Co ja sądzę? Moje zdanie? – wydławił wreszcie z siebie administrator. – Cóż… wola boska. Wola boska – powtórzył beznamiętnie.
– Tylko tyle? – roześmiał się Seweryn.
Widząc jednak, że już nic więcej z Ramiana nie wydobędzie, spoważniał.
– Może ma pan i rację – powiedział wspaniałomyślnie.
I szybko zmienił temat rozmowy.
– Pan jeszcze do mego ojca idzie?
– Nie, nie! – skwapliwie zaprzeczył administrator – już byłem. Do domu muszę spieszyć, robota jeszcze czeka. Pozwoli więc pan inżynier, że go pożegnam.
– Dobranoc panu.
Wyciągnął rękę, ale pan Ramian szukając czapki tak się jakoś zakrzątnął, iż nie wiadomo było, czy w ogóle zauważył ruch Seweryna. Ten zagryzł tylko wargi i lekko poruszył dłonią w powietrzu, jakby rozpędzał niewidzialny dym. Administrator szybko wyszedł.
Seweryn został sam w hallu. Już chciał pójść do jadalni, gdy wydało mu się, że z pokoju ojca dobiegły kroki zmierzające w stronę drzwi. „Czyżby stary chciał ze mną rozmawiać?” – zaniepokoił się. Wstrzymał oddech. „Nie, przesłyszałem się” – upewnił się po chwili. W domu była cisza. Odetchnął z ulgą. Wziął ze stolika zostawioną przez Ramiana gazetę, przedarł na pół i zmiętą cisnął do kosza.
Kolację jadł wolno, lecz z apetytem. Półmrok wydłużający rozległą salę, ściany, które dzięki ciężko oprawnym obrazom zdawały się chylić ku podłodze, bezszelestne ruchy usługującego Franciszka, leniwe ciepło idące od kominka, a przede wszystkim cisza rozległego domu i świadomość, że poza plecami biegnie w mroczną głąb długa amfilada pokojów – wszystko to, odcięte od wichury szalejącej na dworze, od brzęku rynien, szumu drzew i łoskotu z rzadka szarpiącego okiennicami, stwarzało nastrój łagodny, nasycony spokojem i bezpieczeństwem. „Ciekawy jestem, co jutro będę robić o tej porze? – pomyślał. – Powinno już być po wszystkim! Cała wieś będzie się trząść od domysłów.” Uśmiechnął się. Ale w zestawieniu z obecną atmosferą cały zamierzony plan znowu wydał mu się nieomal nierzeczywisty. Zniecierpliwiony własnym niezdecydowaniem, więcej: niemożnością całkowitego wżycia się w to, co miały przynieść najbliższe godziny, odsunął talerz. Franciszek, jak opiekuńczy duch, natychmiast wyłonił się z kąta i stanął obok. Seweryn ledwie zdążył opanować gwałtowny odruch niechęci. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że gdy jadł – Franciszek przez cały czas musiał na niego patrzeć. Chciał więc sobie przypomnieć, jak się zachowywał i jaki miał wyraz twarzy. Jednocześnie przemknęło mu przez głowę: czy Franciszek wie już o śmierci Buraka? A inni, cała służba, ci wszyscy, którzy znali zabitego jeszcze jako dziecko, pamiętali go wyrostkiem? Przypomniał mu się nagle jeden letni dzień sprzed dwóch lat: wrócił do domu o tej samej mniej więcej porze co dzisiaj, sam jadł kolację, usługiwał Burak, mniej wprawdzie bezszelestny i sprawny niż Franciszek, ale za to bezpośredniejszy, bliższy w swojej nieporęcznej młodzieńczości. Tego wieczoru Burak po raz pierwszy miał przyprowadzić Sewerynowi dziewczynę ze wsi. Chociaż byli w jadalni sami, zakomunikował mu te wiadomości poufnym szeptem, głosem, który zbyt dygotał podnieceniem, aby brzmiał spokojnie. Nazajutrz, gdy zjawił się rano ze śniadaniem, o nic nie pytał, ale Seweryn łatwo odczytał w jego oczach błysk zaciekawienia. Ten błysk często później wracał w spojrzeniach lokajczyka. „Ciekawe, jak Burak wyglądał w chwili śmierci?” – pomyślał Seweryn. Chciał sobie wyobrazić twarz, którą pamiętał, ściętą chłodem śmierci. Jednak nie tylko jej nie ujrzał, ale nawet rysy żyjącego Buraka zaczęły mu się w pamięci zacierać.
W salonie zachrobotał zegar i jedno jasne, niespodziewanie czyste uderzenie przeniknęło z ciemności: pół do dziewiątej. Najdalej za godzinę Nawrocki powinien być u siebie w domu. Seweryn podniósł się ociężale. Dopiero teraz, gdy stanął, odczuł znużenie.
– Gdzie pan inżynier każe podać herbatę? – zapytał Franciszek.
– Jak zawsze do salonu… Albo nie, niech Franciszek zaniesie do mego pokoju, zmęczony jestem, zaraz się położę.
– Słucham pana inżyniera.
Pokój, który zajmował Seweryn, znajdował się na prawym skrzydle domu. Z hallu prowadził w tamtą stronę długi korytarz, można również było przejść pokojami aż do tzw. małej biblioteki, skąd drzwi wychodziły na ten sam korytarz. W połowie drogi Seweryn zatrzymał się.
Okiennice w drugim salonie były jeszcze nie zamknięte. Światło z jadalni dobiegało tu ledwie uchwytnym odblaskiem, nikłym, dogasającym drżeniem zatrzymywało się przed progiem i ciemność rozległego pokoju, jak gdyby niczym nie ograniczona, otwierała się na ciemność nocy ogromną i gęstą, a tylko gdzieś w odległej głębi bitą szumem i wznoszącą się kłębami cieni. Nagle, nieomal pod samym oknem, przeniknął ciszę krzyk puszczyka.
Seweryn zawrócił. Szybkim krokiem przeszedł przez salon, stołowy, minął hall i zapukał do pokoju ojca. Nikt nie odpowiedział. Nacisnął więc klamkę i lekko uchylił drzwi: gabinet był pusty i ciemny, świeciło się w sypialni. Miękki dywan stłumił odgłos kroków. Przed progiem Seweryn zatrzymał się.
Gejżanowski ubrany w swój domowy szlafrok, przypominający habit zakonny, klęczał przy łóżku na klęczniku obitym czerwonym pluszem, z głową wspartą o pulpit. Odwrócony plecami do drzwi, nie zauważył obecności syna. Seweryn skrzywił się pogardliwie. „Stary bigot!” – pomyślał. Nie chcąc jednak, aby rozmowa rozbiła się o pierwsze trudności, cofnął się do gabinetu i głośno chrząknął.
– Czy można? – spytał.
W sypialni zaszeleściło.
– Kto tam?
„ Udaje, że mnie nie poznał, komediant!” – uśmiechnął się z niechętnym politowaniem.
– To ja, Seweryn, można wejść?
Gejżanowski stęknął boleściwie i przyczłapał drobnym, starczym kroczkiem. Nie mogąc nic dojrzeć w ciemnościach gabinetu, podniósł rękę do oczu.
– To ty, Sewerynie?
– Tak. Nie przeszkodziłem ojcu?
Gejżanowski przechylił głowę.
– Masz interes?
– Owszem, chciałem z ojcem pomówić o pewnej sprawie.
– Koniecznie dzisiaj?
Seweryn aż zęby zacisnął z pasji. Powiedział jednak spokojnie.
– Jeśli ojciec teraz nie może…
– Zaraz… zaraz – przerwał mu stary. – Nie powiedziałem, że nie mogę. Pytam tylko, czy masz interes? Bo godzina, wiesz, tego… No, ale jak masz… zapal z łaski swojej światło. Nie, nie na biurku, po co tyle światła… o tak!
Cofnął się do sypialni i dopiero zgasiwszy lampę wrócił z powrotem. Spojrzał z ukosa na Seweryna, który zdążył się już rozsiąść w fotelu i podrzuciwszy nerwowym ruchem ramiona do góry począł przechadzać się. „Nie pójdzie łatwo” – pomyślał Seweryn. Zerknął na zegarek: za kwadrans dziewiąta. Wyjął papierosa i zapalił.
Gejżanowski znowu zadygotał ramionami.
– Już papieros? – zaskrzypiał. – Że też chwili nie możesz obejść się bez tego świństwa.
– Mam zgasić?
Stary machnął ręką.
– Wszystko jedno!
Przez chwilę jeszcze spacerował, wreszcie zatrzymał się przed Sewerynem.
– Powziąłem dzisiaj ważną decyzję! – podniósł palec do góry.
– Tak? – zainteresował się uprzejmie Seweryn.
– Wiesz, że na wiosnę roboty koło odbudowy naszego kościoła będą skończone? Przypuszczam, że najdalej na marzec…
– To pięknie!
– Pięknie?
Gejżanowski zamrugał oczami i poczerwieniał.
– Cóż to znowu za określenie? Pięknie, pięknie… Czy ty naprawdę nie czujesz, że o podobnych sprawach nie mówi się w ten sposób? Z tobą nigdy nie dojdzie do ładu. Pięknie! Nie zdajesz sobie nawet sprawy… Ech! – machnął desperacko dłonią. – Zresztą wszystko jedno… nie myśl, że chcę cię przerobić, dawno już z tego zrezygnowałem.
Powoli uspokajał się. Chęć zwierzenia się z zamierzonych planów była w nim silniejsza od oburzenia.
– Postanowiłem więc zrealizować plan, który od dawna leżał mi na sercu – mówił spokojnym już tonem. – Uważam, że dojście od nas do kościoła nie jest odpowiednie, to jest może nie tyle odpowiednie, ile związane z wielu trudnościami, rozumiesz? Trzeba przechodzić przez całą wieś, to dosyć kłopotliwe, nie zawsze ma się ochotę…
– Oczywiście – przytaknął skwapliwie Seweryn.
Stary Gejżanowski rozpromienił się.
– Jesteś tego samego zdania? To świetnie… Postanowiłem więc te trudności rozciąć jednym, stanowczym posunięciem, jakim, domyślasz się?
Seweryn gryząc wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem, zaprzeczył skinieniem głowy.
– Nie domyślasz się? – krzyknął Gejżanowski. – No, oczywiście, mogłem się tego domyślić… to nie jest takie proste, choć właśnie takie proste. Postanowiłem więc, postanowiłem – powtórzył rozkoszując się brzmieniem własnego głosu – wybudować na Zelwiance most… No?
– To wspaniałe! – zawołał Seweryn.
– Zaraz zaraz… Nie wiem, czy chwytasz, na czym rzecz polega?
– Doskonale.
– A więc?
– Ojciec chce zbudować most, żebyśmy mogli przedostawać się do kościoła, krótszą drogą, prosto z parku z ominięciem wsi, tak?
Gejżanowski wyprostował się.
– O, właśnie! – zawołał z triumfem.
– To doskonała myśl – stwierdził Seweryn.
Jednak Gejżanowski, jak każdy odkrywca, był pełen wątpliwości.
– Sądzisz? – spytał z niespokojnym powątpiewaniem.
– Ależ tak, na pewno, to doskonały pomysł. Przecież od nas do kościoła jest w prostej linii bardzo niedaleko.
– Prawda?
– Po cóż więc to uciążliwe okrążanie? I to jeszcze przez wieś, żeby mieli się na kogo gapić. Bardzo słusznie. Kiedy ojciec zamierza przystąpić do budowy?
Gejżanowskiego całkowicie pochłonął entuzjazm.
– Jak najprędzej! W ciągu zimy to, myślę, już się nie da zrobić, ale wczesną wiosną, żeby na Wielkanoc wszystko było gotowe. Plany już mam, kosztorys także… tylko przystępować do roboty!
Osłabiony perspektywami, które z gwałtownym pośpiechem rysowały mu się w wyobraźni, Gejżanowski usiadł za biurkiem.
– No, tak! – stuknął palcem.
Nagle sposępniał.
– Chociaż tak prawdę mówiąc, po co to wszystko? Dla kogo? Mnie niewiele już pozostało do życia… A ty? Tobie to przecież wszystko jedno, dla ciebie te sprawy nie odgrywają roli… głupstwa, co?
Seweryn przybrał bardzo poważny wyraz twarzy.
– Mylisz się, ojcze, źle mnie sądzisz, bo to bynajmniej nie jest dla mnie obojętne. Przeciwnie…
Umilkł, aby milczeniem lepiej podkreślić wypowiedziane słowa. W oczach starego mignął błysk nadziei.
– Naprawdę?
– Ależ tak! – zapewnił gorąco Seweryn. – Tylko ja o tych rzeczach nie lubię mówić… nie umiem mówić.
– Trzeba mówić – szepnął Gejżanowski – koniecznie trzeba mówić.
W ciszę, która zapanowała teraz w pokoju, wdarł się gwałtowny szum wiatru. Seweryn spojrzał ukradkiem na zegarek: dziewiąta. „Z tym ramolem nigdy się nie dogadam” – pomyślał.
Rzeczywiście Gejżanowski zdawał się całkowicie zapomnieć, że Seweryn chciał z nim jakąś sprawę omówić. Zgarbiony nad biurkiem, wpatrywał się nieruchomymi oczami w jeden punkt, pochylał powoli głowę, wciskał ją między ramiona, jak gdyby na plecy wkładano mu ogromny ciężar. Wreszcie ocknął się.
– Aha, prawda! Miałeś do mnie jakiś interes, tak?
– Owszem, tylko może ojciec jest zmęczony?
Gejżanowski drgnął i wyprostował się.
– Nie, skądże? Ja nie jestem jednym z was, młodych, żebym był zmęczony. To tylko wy narzekacie ciągle na zmęczenie.
Możliwie najoględniej Seweryn zaczął wyłuszczać swoją sprawę. Chodziło mu o ustalenie terminu wyjazdu za granicę. Ponieważ w tym roku miał zdawać ostateczne egzaminy, tłumaczył, iż wolałby nie spóźnić się na rozpoczęcie wykładów. Wprawdzie zaczynały się za parę dopiero tygodni, jednak ze względu na systematyczność studiów pożądany byłby wyjazd nieco wcześniej.
Gejżanowski słuchał uważnie, bębniąc palcami po biurku. Gdy Seweryn skończył, spytał:
– Więc ostatecznie, kiedy chcesz jechać?
Seweryn zawahał się.
– No, jak najprędzej. Po co marnować czas, prawda?
Gejżanowski chciał jednak dokładnej daty. Seweryn zaryzykował.
– O, choćby jutro.
Stary nie zaprotestował.
– Jutro? – powtórzył tylko.
Poczuł widać chłód bo szczelniej otulił się szlafrokiem i dłonie zanurzył w rękawy. Ponieważ siedział w pewnej odległości od biurka, krąg lampy tylko głowę jego wyłaniał z cienia; stożkowate sklepienie łysej czaszki, twarz drobną i pomarszczoną o wąskich, zwiędłych wargach i z nosem, którego ostry zarys nadawał policzkom wyraz ptasiej drapieżności. Spod półprzymkniętych powiek zaledwie widać było źrenice: nikłe, wyblakłe pasemko, nieruchome, uwięzione, zdawało się, w skorupie woskowej. „To jest mój ojciec?” – pomyślał nagle Seweryn i ogarnęło go zdumienie, jakby po raz pierwszy odkrył nie znaną dotąd prawdę. Cóż go właściwie z tym śmiesznym, zniedołężniałym człowiekiem łączyło? Młodość, którą w sobie czuł, nie miała nic wspólnego z tamtą przywiędłą starością i sama myśl o prawdopodobieństwie jakiegokolwiek powinowactwa wydała mu się obrażająca i wstrętna. Miał wrażenie, że gdyby przez dłuższy czas przypatrywał się ojcu, powtarzając sobie jednocześnie, że to jest właśnie ojciec, uczułby wreszcie do samego siebie nienawiść. „Gdybym miał kiedy tak wyglądać – myślał – wolałbym nie żyć. Cóż bowiem może wynagrodzić podobną wegetację, czymże się jest, gdy przestaje się przyciągać ludzi, a w ich oczach zamiast zainteresowania znajduje się obojętność? A jednak kiedyś… – Seweryn zagryzł wargi. – Nie, nigdy!”
Wtem Gejżanowski podniósł głowę i jego oczy, z wysiłkiem wyłuskane z woskowego okrycia, spoczęły na Sewerynie.
– Więc chcesz jutro? – powiedział. – Dobrze… Zajdź do mnie rano, dam ci pieniądze na drogę.
Seweryn tak był przygotowany na odmowę, że szybka zgoda ojca oszołomiła go.
– Dziękuję ojcu – bąknął zmieszany – ojciec nawet nie wie…
Gejżanowski skrzywił się cierpko.
– Dobrze, dobrze… Nie wysilaj się na dziękowanie. Obejdę się bez tego, zapewniam cię. Wiesz, że nie lubię podobnych scen, zwłaszcza o tak późnej godzinie. No, czas już spać!
Widząc, że ojciec wstaje, podniósł się.
– Dobranoc ojcu.
Gejżanowski zrobił kilka kroków w kierunku sypialni, ale przed progiem zatrzymał się i z cienia, spomiędzy podniesionych ramion dobiegł jego skrzypiący głos:
– Wiesz już o tym?
Seweryn drgnął.
– O czym? – spytał niepewnie.
– Czytałeś dzisiaj gazety?
– Tak.
– No, więc?
– Aha, ojcu pewnie chodzi o wypadek z tym Burakiem, tak?
Gejżanowski zmrużył oczy.
– Nie! – wyseplenił. – Chodzi mi o trojaczki, które urodziły się pod Wilnem. Dobranoc.
Wykręcił się niespodziewanie żywo i zniknąwszy w sypialni, zatrzasnął za sobą drzwi. Seweryn zbladł.
– Zgaś światło! – zawołał z drugiego pokoju Gejżanowski.
Seweryn machinalnie przekręcił kontakt i wolno wyszedł. W korytarzu spotkał Franciszka.
– Herbata jest w pokoju pana inżyniera – powiedział lokaj.
– Dziękuję… Aha! Niech Franciszek obudzi mnie jutro wcześnie, o siódmej… I proszę przygotować moje rzeczy.
– Pan inżynier wyjeżdża?
– Tak.
Znalazłszy się u siebie, Seweryn sprawdził godzinę: było czternaście po dziewiątej. Chwilę stał zastanawiając się, co robić. Potem przekręcił klucz w zamku, zdjął marynarkę, rzucił ją na krzesło i stanąwszy przed lustrem przyjrzał się uważnie swojej twarzy. Wydało mu się, że nie wyrażała żadnych uczuć. Przeciągnął się leniwie i z zadowoleniem. W domu była cisza.
Podszedł do biurka, wyciągnął dolną szufladę i spod chaotycznie porozrzucanych drobiazgów wydobył rewolwer. Sprawdził, czy nabity, a gdy przekonał się, że tak – zabezpieczony położył na biurku. Znowu spojrzał na zegarek. Miał jeszcze sporo czasu. Zapalił więc papierosa i rozciągnął na łóżku. Leżał z otwartymi oczami, o niczym nie myślał.
Ledwie Jabłoński wyszedł, Litowka wygramolił się spoza kontuaru i zajrzał do Anny. Jednak z początku, gdy stanął we drzwiach, nic w pokoju nie zobaczył, tak powietrze było szare od dymu z papierosów. Za to już od samego progu uderzyła go okropna duchota mdłych perfum połączonych z kwaśnymi wyziewami alkoholu i tytoniu. Pokój wyglądał jak po zbiorowej i wielogodzinnej hulatyce. Niedopałki walały się po podłodze, koło łóżka leżały upaprane talerze, resztki nie dojedzonej kiełbasy, rozdeptane plasterki ogórka, dalej pusta butelka po wódce. Krzesła leżały poprzewracane po kątach, ze stołu przesuniętego pod ścianę żałośnie zwisała wymiętoszona i z poszarpanymi frędzlami serweta.
Litowka uważnym spojrzeniem przyglądał się spustoszeniu. I tak zajęły go te ślady zabawy pana Jabłońskiego, iż na chwilę zupełnie zapomniał o obecności Anny. Dopiero gdy na nią spojrzał, ogarnął go gniew. Siedziała na łóżku wśród porozrzucanej i zmiętej pościeli, z podwiniętymi pod siebie nogami, skulona, w koszuli tylko.
Litowka poczerwieniał.
– Dlaczego nie ubierasz się?
Widząc, że Anna nie rusza się, podszedł do niej zaciskając pięści.
– A może chcesz po mordzie? Zapomniałaś już widocznie, jak to smakuje? Podnieś się.
Zapieniony, kopnął z rozmachem w żelazne obramowanie łóżka. Anna wolnym ruchem, jakby ocknęła się ze snu, podniosła głowę. Nie powiedziała jednak ani jednego słowa, siedziała tak samo jak wpierw skulona, z zaciśniętymi wargami i twarzą tak poszarzałą, iż robiła wrażenie martwej. Ale gdy Litowka bełkocąc coś pod nosem nachylił się i zamierzył się ręką do uderzenia, oczy Anny, dotychczas nieruchome, rozszerzyły się nagle i w głębi ich, jakby prąd popłynął od mrocznego spodu, drgnął zły, nienawistny blask.
Litowka stał z podniesioną pięścią, bał się jednak poruszyć. „Zabije mnie, jeśli ją teraz uderzę” – pomyślał. I chociaż to przypuszczenie natychmiast wydało mu się niedorzeczne, nie śmiał wykonać zamiaru. Spojrzenie Anny ciągle nad nim leżało. Nie panując już nad sobą, zamrugał płochliwie powiekami, wreszcie na bok umknął z oczami.
– No, ubieraj się – mruknął pojednawczo – już czas.
– Wiem – powiedziała spokojnym głosem Anna.
Litowka spróbował uśmiechnąć się.
– Nie zechcesz chyba robić kawałów?
– Nie. Chcę tylko, żebyś mnie zostawił samą.
– Ach to! – odetchnął z ulgą. – Tylko tyle? Dobrze. Nie przypuszczałaś chyba, że zechcę ci pomagać przy ubieraniu się?
– Nie.
– No, więc? Czegóż ty tak patrzysz? – poruszył się niespokojnie.
– Czekam, aż pójdziesz.
Litowka wzruszył ramionami.
– Dziwaczejesz. Ale niech ci będzie, już mnie nie ma. Tylko pamiętaj…
Do szynku nikt już nie zachodził. Litowka posprzątał na kontuarze, nastawił radio, słuchał chwilkę jakiegoś przemówienia, myślał jednak o czym innym, więc zamknął aparat. Potem zajrzał do kuchni: talerze były nie pozmywane, nieład wszędzie panował, a obie usługujące dziewczyny drzemały w kącie za stołem. Skląwszy je i zagnawszy do roboty, wrócił z powrotem. Nie wiedział, co z sobą zrobić. Spacerował, siadał, zapalał papierosy jeden po drugim. Miał ochotę na wódkę, ale wolał nie ryzykować. Czas, jak nigdy jeszcze, dłużył się nieznośnie. Wskazówki zegara, na który ciągle spoglądał, zdawały się wcale naprzód nie posuwać. Kilka razy podchodził do drzwi, patrzył na drogę. Wiatr dął bez przerwy, a musiał zmienić cokolwiek kierunek, bo szyby silniej niż przedtem drżały i ich cienkie dygotanie, niby nikłe echo, towarzyszyło potężnym gwizdom.
O wpół do dziesiątej Litowka znowu zajrzał do Anny. Zwlokła się wprawdzie z łóżka, stała przed lustrem, ale ciągle jeszcze była nie ubrana i tak niemrawie wyglądała, jakby przez cały ten czas nic w ogóle nie robiła i dopiero co podniosła się.
Litowka stał we drzwiach milcząc. „Przepędzę ją – postanowił – jak tylko będzie po wszystkim, na zbity łeb wyrzucę.” Ale ledwie to pomyślał, zdał sobie sprawę, że właśnie od dzisiaj silniej niż kiedykolwiek będzie z Anną związany. Czyż nie wiedziała o nim dość wiele?
Zagryzł wargi, wyjął papierosa i zapalił.
– No?
Anna ociężałym ruchem podniosła ręce do włosów.
– Nie bój się, zdążę.
– Za kwadrans?
Zbyła to pytanie milczeniem i powiedziała obojętnie:
– Odprowadzisz mnie?
Roześmiał się krótko.
– Trafisz sama. Pójdziesz prosto drogą i zaraz za młynem skręcisz na prawo ścieżką pomiędzy płotkami. Nawrocki mieszka w ostatniej chacie.
– A ty?
– Co ja?
– Co ty robisz?
– O, troskliwość?
– Nie. Możesz zresztą nie odpowiadać.
– Dlaczego? Jeśli cię to tak bardzo interesuje. Idę spać.
Podszedł do niej i położył jej na ramionach ciężkie dłonie.
– Anna!
– Poczekaj, przeszkadzasz mi…
– Minutkę tylko. Posłuchaj, nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział, że będziesz u Nawrockiego.
– Opinia?
– To cię już może nie interesować. Niech ci wystarczy, że nie chcę. Noc jest wprawdzie dość ciemna, aby cię nikt nie widział, jak będziesz iść, ale w każdym razie uważaj. Wrócisz bocznymi drzwiami, masz klucz… I żebyś nie hałasowała…
– To wszystko?
Litowka skrzywił się.
– Tymczasem.
Klepnął ją po plecach i wyszedł z pokoju. Drzwi zostawił jednak uchylone.
– Odwiedzę cię wkrótce – zawołał.
Zaczęła się teraz ubierać z pośpiechem. Słyszała, że Litowka zamyka okiennice, zazgrzytał klucz w drzwiach wejściowych. Potem kroki Litowki oddaliły się, poszedł do kuchni. „Każe dziewczynom iść spać” – pomyślała.
Po paru minutach wrócił. Anna obejrzała się za suknią: leżała w kącie pokoju, na podłodze, zwinięta w kłębek. Przypomniała sobie, że to robota Jabłońskiego. Podeszła więc tam i przyklękła. W tym momencie poprzez szeroką szczelinę we drzwiach zobaczyła Litowkę: stał za kontuarem, szukał czegoś w jednej z szuflad. Anna miała już wrócić do toalety, gdy nagle w rękach Litowki błysnął rewolwer. Obejrzał go i schował do kieszeni. Równocześnie, jakby wyczuł, że jest obserwowany, obrócił się szybko. Anna zerwała się i drżącymi rękoma zaczęła naciągać suknię. Nie patrzyła w stronę szynku. Ujrzała tylko na podłodze cień Litowki.
Stał we drzwiach.
– Zaraz będę gotowa – szepnęła.
Skinął na nią.
– Chodź tutaj!
Podeszła wolno, ciągle z pochyloną głową. Dopinała na sobie suknię.
– Widziałaś? – spytał cicho.
– Co? – udała zdziwienie.
– Wiesz co. Widziałaś?
„Jeśli zaprzeczę – pomyślała – nie uwierzy, będzie bić…”
– Widziałam.
I spojrzała mu prosto w oczy. Strzyknął przez zęby.
– To dobrze! A w razie czego, uważasz, to i na ciebie starczy. Radzę więc…
Wzruszyła ramionami.
– Po co mnie w to mieszasz?
– Bo tak mi się podoba- roześmiał się.
„Jakież to proste! Rzeczywiście, czegóż ja się niepokoję! – pomyślała. – Co mnie to obchodzi? Niech go zabije. Niech go zabije!” – powtórzyła prawie na głos i z zaciętą radością.
Morawiec szybko zasnął. Z początku zły miał sen: rzucał się gorączkowo, szeptał jakieś niedokończone słowa, głowę miał rozpaloną, usta szeroko rozchylone ciężko wciągały powietrze. Ale powoli jego chrapliwy i przyśpieszony oddech stawał się coraz spokojniejszy, wreszcie przeszedł w równy, odpoczynek dający rytm. Jednak ksiądz Siecheń ciągle jeszcze nie mógł zdecydować się na odejście. Wprawdzie bardzo już przemarzł, miał dreszcze i zmęczenie czuł coraz większe, ale ilekroć podnosił się i czynił krok w kierunku wyjścia, wydawało mu się, że Morawiec budzi się. Wracał więc i choć zaraz przekonywał się o swojej omyłce, z powrotem jakby sobie nie dowierzał, siadał na ziemi. I jedynie pojawiająca się od czasu do czasu myśl o Michasiu odrywała go od śpiącego. Czuł przecież w sobie spokój, ową ciszę, o którą tyle razy się modlił, lecz którą znał tak mało, iż gdy zjawiła się, wydała mu się z początku czymś bardzo niepewnym, prawie ubogim. Znużenie nie pozwalało mu jednak myśleć. Ale nie oskarżył siebie, znalazł pewną przyjemność w stanie tego trzeźwego odrętwienia. I w pewnej chwili wydało mu się, że to wewnętrzne milczenie, ta dziwna cisza serca wysuwa ze swojej głębi tajemnicze więzy i wszystko, cokolwiek na świecie istnieje, oplątuje i łączy tymi znakami. Gdy zamykał oczy, szum wiatru odpływał pod jego powiekami, a w palcach, dotykalna i bliska, rosła czysta cisza, wieża smukła i bezszelestna, ogrom pnący się ku niebu nieruchomym obłokiem. Spokój.
Gwałtowne szarpnięcie okiennicy poderwało Seweryna na nogi. Wytrąconemu tak nagle z leniwego odrętwienia wydawało się w pierwszej chwili, że ktoś pięścią dobija się do okna. Zawahał się, czy nie powinien wyjrzeć na dwór i sprawdzić. Ale gdy podszedł bliżej, nowy łoskot, który długim drżeniem przebiegł wzdłuż ściany, uświadomił mu, że to tylko wiatr.
Rzeczywiście wichura wzmagała się. Wśród ciemnych nalotów, niby wśród ciągu ogromnych skrzydeł, szum drzew zataczał monotonne kręgi, coraz głębszymi wirami przenikając w dygocącą otchłań. Z odległej części parku dobiegł krzyk puszczyka. „Noc woła!” – uśmiechnął się Seweryn.
Było kilka minut po wpół do dziesiątej. Zdecydowawszy, że jest już za późno na kładzenie się, Seweryn nałożył marynarkę, przeczesał starannie przed lustrem włosy, poprawił krawat. „Nie, niczego nie znać na mojej twarzy” – upewnił się jeszcze raz. Ale ledwie to pomyślał, ogarniając siebie jednocześnie uważnym spojrzeniem, uderzył go we własnych oczach zimny blask, chłód, którego nie znał, a dokoła ust grymas, który zrobił na nim wrażenie obcego. Uśmiechnął się odruchowo, jak gdyby chciał z siebie zetrzeć tę obcość. Jednak grymas nie tylko nie zniknął, lecz jeszcze głębszą linią wessał się w rozchylone wargi, nadając im wbrew pozorom niefrasobliwego przegięcia wyraz okrutnej pożądliwości. Seweryn szybko się odwrócił. „Ciekawy jestem – pomyślał – czy to właśnie to zauważył we mnie ten księżowy smarkacz? Cóż za głupstwa! A ręce? Prawda, to znowu ten pijaczyna coś wygadywał…” Podniósł wolnym ruchem swoje dłonie do światła: były smukłe, silne, choć delikatne. Któż to mówił mu ostatnio, że są tak piękne? Od razu przypomniał sobie pewną młodą aktorkę, z nocnego lokalu na Montmartrze, małą Zizi, która nad ranem, pijana, gdy dansing pustoszał, przysiadła się do niego i jak pisklę, przytuliwszy mu się do ramienia swoimi ledwie rozwiniętymi piersiami, zaczęła całować go po rękach, i prosić, aby choć na jeden dzień zabrał ją z sobą. Obiecywała, że nazajutrz sama pójdzie, nie będzie potrzebował jej wyrzucać. Chciała choć przez kilka godzin nie czuć samotności. Podobała mu się. Odmówił jednak szorstko i brutalnie, w sposób, w jaki możemy odpędzać tylko tych, o których wiemy, że im na nas zależy. Gdy odchodziła zupełnie już trzeźwa, jej okrągłe, duże ciemne oczy były pełne łez. Gryzła wargi, żeby nie rozpłakać się na głos. W kilka dni później, nie wiedząc, co zrobić z wieczorem, zaszedł do tego samego lokalu i spytał o Zizi. Okazało się, że nie żyje. Właśnie poprzedniego dnia umarła w szpitalu: otruła się weronalem. Jednocześnie z tym wspomnieniem zadźwięczała Sewerynowi w uszach melodia, którą tego drugiego wieczora grała kilka razy orkiestra. Była to piosenka z filmu „14 lipiec”, walc smutny i spokojny, często niesiony monotonnymi dźwiękami katarynek po wąskich i krętych uliczkach, pod niebem pogodnym i zasnutym zwolnionymi dymami. Przyćmiono światła, nieśmiała smuga reflektora rozpylała na parkiecie srebrzystą niebieskość, pary stłoczone jedna przy drugiej kołysały się równo i łagodnie, jak gdyby zaklęte na krótką chwilę lunatycznym snem. Od strony baru dobiegał brzęk szklanek. Seweryn tańczył z jedną z miejscowych dziewczyn. Zarzuciwszy mu ramiona na szyję, nuciła półgłosem piosenkę. „Znałaś małą Zizi?” – spytał. Oczywiście znała. „Biedna!” – powiedziała z akcentem tkliwości w głosie. Seweryn chciał się dowiedzieć, dlaczego popełniła samobójstwo. Wzruszyła tylko ramionami: „Czyż to można wiedzieć dlaczego? Tego nigdy się nie wie.” „Kochała się w kim?” – badał. „Nie, chyba nie – odpowiedziała. – To była porządna dziewczyna, na pewno nie miała jeszcze kochanka. Mogłabym przysiąc, że szukała ideału. A to niedobrze – zakończyła z żałobną powagą. – Tego można pragnąć, ale nie trzeba szukać…”
„Niczego się nie szuka – pomyślał Seweryn – wszystko się znajduje…” Podszedł do drzwi i chwilę nasłuchiwał: żaden odgłos nie mącił w tej stronie ciszy. A więc! Wyjął z szafy ciepłą kurtkę, włożył na siebie, wziął czapkę, potem z biurka rewolwer i wsadził go do kieszeni. Nagle pomyślał: „Właściwie, dlaczego ja to wszystko robię? Po co?” I w tej chwili zdał sobie sprawę, że powody, które dotychczas wydawały mu się niezwykłej wagi, są w rzeczywistości sztuczne i nieprawdziwe. Nawrocki? Cóż mu z tej strony groziło? Co wskazywało, aby posterunkowy zamierzał opowiadać komukolwiek historię z Burakiem? Z całą pewnością wystarczyło mu, że sam wie. Zatem?
Seweryn z nerwowym pośpiechem zaczął zapinać kurtkę. Czuł, że ani chwili dłużej nie wytrzyma w pokoju. Miał wrażenie, jakby się dusił. Ale w ciągu paru sekund, których potrzebował, aby dojść do drzwi, ogarnął go nagle tak straszliwy niepokój, iż uderzony nim zachwiał się i żeby nie upaść, musiał oprzeć się o stojące obok krzesło. W tym momencie stracił świadomość. Ocknął się nie pamiętając zupełnie, co się z nim działo. Stał ciągle w tym samym miejscu, wsparty o krzesło, którego poręczy uczepił się kurczowym chwytem palców, i chociaż ostry kant drzewa boleśnie wpił mu się w ciało, bał się opuścić dłoń. Szum w głowie paraliżował w nim energię. Brakowało mu powietrza, przymknął więc oczy, starał się równo oddychać. Powoli przychodził do siebie. Był pewny, że od chwili, w której utracił przytomność, upłynęło bardzo wiele czasu. Ale gdy spojrzał na zegarek, przekonał się, że wszystko to nie trwało nawet całej minuty. „Po prostu zawrót głowy” – wytłumaczył sobie. Otrząsnął się, jakby wyszedł z zimnej kąpieli. „No, dosyć tego!” – zdecydował. Zgasił światło i znalazłszy się na korytarzu zamknął za sobą drzwi na klucz. Drogę znał dobrze, mógł swobodnie poruszać się po ciemku. Musiał zresztą przebyć tylko kilka kroków, aby znaleźć się przy drzwiach wychodzących na ogród. Klucz wisiał na ścianie, miał jednak przy sobie drugi zapasowy.
Noc otoczyła go ciemnością i chłodem. Wiatr szarpał mrokiem, kłęby zeschłych liści jak rzęsisty deszcz szumiały.
Chcąc uniknąć spotkania z nocnym stróżem, Seweryn zaraz z ganku skręcił w boczną aleję, aby okrążywszy dokoła park dotrzeć do małej furtki przez nikogo obecnie nie używanej, a wychodzącej na rozdroże u końca wsi. Podniósł kołnierz i ruszył szybkim krokiem.
Z początku aleja biegła wzdłuż brzegów Zelwianki. Była to droga zawsze mroczna i wilgotna, wydana mimo gęstego i wysokiego zadrzewienia na najporywistsze wiatry od pól i łąk. Teraz ciemność tu leżała nieprzenikniona, a długi rząd klonów, odartych z liści i bitych sprzecznymi podmuchami, zdawał się coraz słabiej bronić przed tym naporem. Chwilami, jak tama przerwana, załamywał się i wtedy czarne potoki, spienione i gwałtowne, rozdzierały noc od ziemi do nieba. Chcąc jak najprędzej przebyć ten odcinek, Seweryn zaczął biec. Wiatr uderzał go w piersi, bił po plecach, smagał twarz. „Już niedaleko!” – dodał sobie odwagi. Rzeczywiście aleję zamykał wkrótce nagły spadek terenu porosłego niskimi, gęsto poplątanymi krzakami: początek mokradeł wybiegających już poza obręb parku. Trzeba było teraz skręcić na lewo, szło się wąską ścieżką, źle utrzymaną, ginącą raz po raz wśród gąszczów.
Ale za to bliskość muru osłabiała siłę wiatru. Doszedłszy do furtki, Seweryn musiał chwilę porać się z zardzewiałym zamkiem. Rzadko otwierane drzwi niełatwo dawały się pokonać. Wreszcie po dłuższych zabiegach żelazna, ciężka płyta ustąpiła.
Szosa była pusta, chaty już ciemne. Cisza, nawet psy nie ujadały. Mimo to Seweryn zdawał sobie sprawę, że czeka go teraz najtrudniejszy odcinek drogi. Gdyby go ktokolwiek zauważył… Miał jednak wewnętrzną pewność, że tego uniknie. Był spokojny. Przyśpieszył tylko kroku, bowiem zaledwie kwadrans dzielił go od dziesiątej. Gdy minął zamknięty szynk Litowki, a potem nieczynny młyn, poczuł, że żadne teraz przeszkody nie mogą mu już przeszkodzić. Skręcając między opłotki prowadzące do domu Nawrockiego, odbezpieczył rewolwer. Wiatr przycichł na chwilę. Wilgotny zapach łąk uderzył w nozdrza. Gdzieś w pobliżu zaskowyczał pies, ale zaraz umilkł.
Już z daleka Seweryn zobaczył, że w pokoju Nawrockiego pali się światło.
Nawrocki przyszedł do domu wcześniej, niż zamierzał. Do godziny, na którą zamówił Annę, brakowało sporo jeszcze czasu. Nie lubił swego pokoju, był obcy i nieprzytulny: chłopska izba, stół, łóżko, szafa, kilka krzeseł, doniczki z jakąś zieleniną na oknie, na ścianach fotografie kobiet, których imion nie pamiętał. Tak rzadko zresztą u siebie przebywał i tak był nie przyzwyczajony do samotności i ciszy, iż po kilku minutach bezczynnego siedzenia poderwał go niepokój. Aby zająć się czymkolwiek, przeszedł do kuchni i nalał sobie herbatę. Wracając, zatrzymał się w sionce. Z izby starej Rakowej dobiegało ciężkie chrapanie. „Tej, to nic nie obudzi” – pomyślał z zadowoleniem.
Postawił herbatę na stole, nie chciało mu się pić. Od świeżo napalonego pieca buchał żar. Zdjął więc kurtkę, rozpiął koszulę na piersiach, ale ciągle było mu za gorąco. Odemknął okiennicę i uchylił okno. Chwilę stał, wdychając świeże powietrze. Gdy poczęło się ochładzać, zamknął okno, okiennicę jednak zostawił uchyloną, aby światło pozwoliło Annie łatwiej trafić. Potem położył się na łóżku. W nogach wisiała trzcinowa szpicruta zakończona długim rzemieniem. Nawrocki uśmiechnął się, uniósł się cokolwiek i zdjąwszy ze ściany trzcinę, machnął nią kilka razy. Powtórzył ten sam ruch. Sprawiał mu przyjemność. Uczuł, że krew zaczyna w nim szybciej krążyć, znajomy zapach połaskotał mu gardło. Nie mógł już uleżeć. Podniósł się i czekał, siedząc oparty plecami o ścianę, z wyciągniętymi przed siebie nogami. Żeby zająć się czymś, giął trzcinę w niespokojnych, lekko drżących palcach.
Dochodziła dziesiąta. Dręczony wzrastającym podnieceniem podszedł do okna i nasłuchiwał, czy na drodze nie rozlegną się oczekiwane kroki. Ale wiatr wszystko zagłuszał. Nagle wydało mu się, że zachrobotało coś w sionce. Odwrócił się pośpiesznie i zbliżył się do drzwi ściskając szpicrutę, gdy dreszcz, który ostrym chłodem spłynął mu wzdłuż kręgosłupa, zatrzymał go na miejscu. Teraz wyraźnie było słychać kroki powolne i niepewne. Ktoś po cichu skradał się. Anna! Nawrocki stał sparaliżowany, niezdolny nawet ręką poruszyć, aby dotknąć klamki oddalonej zaledwie na wyciągnięcie ramienia. Chciał zawołać, uczuł jednak, że gwałtowny skurcz zwiera mu szczęki. Jednocześnie doznał wrażenia, jak gdyby oczy zachodziły mu mgłą. W całym pokoju pachniało ciężkim odorem świeżej krwi.
Gdy drzwi lekko drgnęły, Nawrocki odruchowo pochylił się gotowy do skoku.
– Wejdź! – powiedział ochrypłym głosem.
Ostry przeciąg przemknął przez pokój, targnął okiennicę, kilka papierów spadło ze stołu, a płomień lampy zachybotał długim cieniem. I w tej chwili Nawrocki zobaczył w uchylonych drzwiach Gejżanowskiego: stał na progu, skryty jeszcze w półmroku. W sionce bulgotał wiatr.
Nawrocki zmrużonymi oczami i w milczeniu spoglądał na przybyłego.
– To pan? – odezwał się wreszcie.
Seweryn skinął głową. Miał twarz pogodną, ręce trzymał w kieszeniach kurtki. Rozejrzał się dokoła. Wiatr znowu zagwizdał w pokoju.
– Straszny przeciąg – powiedział z takim akcentem w głosie, jakby chciał usprawiedliwić się. – Pozwoli pan…
Odwrócił się i wolno i starannie zamknął za sobą drzwi.
– O, tak!
Nawrocki nerwowo uderzył szpicrutą po cholewie buta. Nie panował już nad zniecierpliwieniem. Rzucił ostro:
– Czego pan chce?
– Przeszkodziłem panu? – uśmiechnął się Seweryn.
– Tak.
Ładne rysy jego twarzy wyostrzyły się, usta ściął chłód, a w oczach nieprzyjaźnie zmrużonych mignął zły blask.
– Nie zabiorę panu dużo czasu – zapewnił Seweryn.
Nawrocki wzruszył ramionami.
– Nie wątpię. Choćby pan chciał… Jestem zajęty. Zresztą nie wydaje mi się, abyśmy mieli sobie coś do powiedzenia.
Seweryn ciągle uśmiechał się.
– Myśli pan?
I nachyliwszy się ku stojącemu wykonał nieznaczny, szybki ruch ręką. Nawrocki zbladł.
– Więc tak! – zawołał.
Rzucił się naprzód i już wczepił się dłońmi w ramiona Seweryna, gdy nisko, pomiędzy z sobą zwartymi ciałami rozległ się płaski, bezdźwięczny stuk wystrzału. Nawrocki drgnął, cień bólu przemknął mu po twarzy. Ale nie puszczał, silniej jeszcze zacisnął palce, wyprężył się, nogami mocno wparł się w podłogę, jakby całym sobą chciał przygnieść przeciwnika. Obaj byli równego wzrostu i Seweryn czuł na ustach gorący, przyśpieszony oddech tamtego, widział dokładnie jego bliską twarz. „Jaki on piękny!” – pomyślał.
Patrząc w rozszerzone oczy Nawrockiego, strzelił po raz drugi. I jeszcze raz. Stał nie ruszając się, ciągle z palcem na cynglu. Był przygotowany, że to jeszcze nie koniec. Ale zaraz po trzecim strzale Nawrocki przechylił się na bok ruchem miękkim i ociężałym, ręce opadły mu, jeszcze usiłował wyciągnąć je przed siebie, lecz chwytały już tylko powietrze.
Była cisza. Niedomknięte drzwi sionki żałośnie dygotały na wietrze.
Seweryn uważnie przyglądał się Nawrockiemu. Jeszcze stał, szeroko rozstawiwszy nogi. Jednak w sposób widoczny słabnął. W koszuli rozchylonej na piersiach, w obcisłych spodniach i lśniących butach, smukły i opalony, wyglądał teraz z głową opadającą do tyłu jak linoskoczek, który straciwszy nagle na wysokościach równowagę, daremnie chce utrzymać w posłuszeństwie słabnące mięśnie. Czas płynął bardzo wolno.
Wtem Nawrocki wyprostował się i spojrzenie jego cierpieniem przymglonych oczu spoczęło na Sewerynie. Gejżanowskiemu serce mocniej zabiło. Ale nie odwrócił głowy. Przezwyciężył pierwszy odruch strachu. Cóż mogło mu grozić ze strony tego człowieka? Koniec. Przyjął więc to spojrzenie, patrzył z ciekawością, której nie chciał ukryć. „Co on teraz czuje? – myślał. – Czy wie, że umiera, że to ostatnie jego chwile, czy boi się?” Zapragnął takiej siły, aby mógł wedrzeć się w tego człowieka, przeniknąć go, zjednoczyć się z nim na chwilę, dojść razem aż po ów kres, który tylko tamten musiałby przekroczyć. I w tym momencie zdał sobie sprawę: cóż znaczy zabić człowieka, gdy nie może się poznać myśli umierającego? Pozostawał sam fakt, gwałtowne przecięcie czyjegoś życia, zniszczenie jakichś planów, pragnień, a z tym wszystkim uczucie poniżającego niedosytu. „Być może on teraz wie o mnie więcej, niż ja o nim…” – pomyślał.
Ale Nawrocki daleki był od tego. Nie widział już Gejżanowskiego. Zdawał sobie sprawę, że tamten stoi blisko. „Gdybym wyciągnął rękę – pomyślał – dotknąłbym go.” Cierpiał jednak tak straszliwie, iż oczy nie przyjmowały już obrazów dokoła, obojętna i obca, leżała bezkształtna miazga. Sam czuł się od tych szczątków oderwany, był jak gdyby poza wszystkim – samotny. Miał jednak zupełnie jasną świadomość swego końca. Ale jednocześnie wydawało mu się, że to nie on umiera, lecz ktoś inny. Był spokojny. I dopiero gdy ból, który rwał mu wnętrzności, wżarł się głębiej, uczuł strach. Zacisnął tylko wargi, żeby zdławić jęk. Pogarda, jaką zawsze miał dla cierpienia fizycznego, odżyła w nim teraz, każąc w bólu, który ciągle jeszcze nie osiągał ostatecznego dna, poszukać pomocy. Chciał do ostatecznego odruchu przytomności wiedzieć, że cierpi i cierpienie przezwycięża. Nagle piekący skurcz targnął całym jego ciałem. Oszołomiony, objął brzuch dłońmi, przyklęknął, ale już tylko półświadomie zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Upadł.
Seweryn odetchnął. Schował rewolwer i spojrzał na zegarek: było pięć po dziesiątej. Zdziwił się, że tak krótko to wszystko trwało, miał bowiem wrażenie, że znajdował się w tym pokoju już od bardzo dawna.
Nawrocki nie ruszał się. Leżał na wznak i czy podłoga była krzywa, czy też światło w ten sposób na niego padało, robił wrażenie, jakby głowę miał umieszczoną o wiele niżej od nóg. Dzięki temu wydawał się niezwykle długi. Ale gdy Seweryn nachylił się, ciało odzyskało normalną miarę. Chcąc upewnić się, przyłożył ucho do serca: nie biło. A więc po wszystkim. Zdawał sobie sprawę, że powinien natychmiast stąd odejść. Dopiero teraz zorientował się, na jak nieobliczalne puścił się ryzyko. Anna mogła przecież nadejść każdej chwili. Mimo to nie ruszał się. Coś, czego nie umiał nazwać, ale co było silniejsze od rozsądku, nie pozwalało mu oderwać oczu od zmarłego. Twarz Nawrockiego, w ciągu ostatnich chwil zmieniona przez ból, teraz odzyskiwała swój dawny, młodzieńczy wygląd. Spokój nasycał ciemne rzęsy i lekko rozchylone usta złudzeniem snu, nad harmonijnym przegięciem szyi i naturalnym ułożeniem ramion zdawał się czuwać odpoczynek. Ale już cokolwiek dalej krwawe plamy lepiące koszulę na piersiach i na brzuchu rozpraszały to wrażenie.
Seweryn odsunął się i podniósł dłonie do światła. Były czyste. Ale więcej nie pochylił się nad leżącym. Ogarnęło go zmęczenie. „Jutro o tej porze będę daleko – pomyślał. – Podejrzenia? Oczywiście padną w pierwszym rzędzie na Annę…”
To mu przypomniało, że musi stąd szybko odejść. Światła nie zgasił, starannie tylko zamknął za sobą drzwi. Był już na dworze, gdy od drogi dobiegł go bliski plusk błota. Ktoś szedł. O powrocie nie mógł teraz myśleć. Cofnął się za róg chaty i czekał.
Dostrzegłszy w głębi ciemności cieniutką i dygocącą nierówno na wietrze smugę światła, Anna zatrzymała się. „To u niego świeci się” – pomyślała. I wyobraziła sobie chwilę, w której, gdy będzie już po wszystkim, poprosi Nawrockiego, aby wpuścił do pokoju nieco świeżego powietrza. W razie gdyby poprzestał na uchyleniu okna, będzie musiała zawołać: „Ależ nie tak, szerzej, przecież tutaj udusić się można!” Wtedy Nawrocki otworzy okno na rozcież. A co dalej? Ostry dreszcz nią targnął. Przyśpieszone pulsowanie serca zmusiło ją do wsparcia się o płot. Przymknęła oczy. W pierwszej chwili miała wrażenie, że usuwa się w przepaść. Silniej więc uczepiła się chropowatej żerdzi. Stała bez ruchu, jakby w odrętwieniu swego ciała szukała ratunku.
Wiatr krętymi podmuchami wił się pomiędzy opłotkami. Pomimo ciemności czuło się bliską obecność nieba: niewidzialne chmury zdawały się płynąć tuż ponad głową. To ich ciężar musiał przygniatać szeleszczące dokoła drzewa. Niespodziewanie zaległa cisza.
Anna wyprostowała się: „Wrócę” – postanowiła. I już uczyniła kilka kroków w kierunku powrotnym, gdy zdała sobie sprawę, że Litowka wyszedł na pewno z domu i znajduje się gdzieś w pobliżu. W każdym razie na szosie musiałaby się na niego natknąć. Innej zaś drogi prócz tej, którą przyszła, nie było. Zawróciła więc. Znowu zerwał się wiatr, ostro zacinał od otwartej przestrzeni nadzelwiańskich łąk.
Anna szła powoli wzdłuż płotu, starając się wśród błotnistej drogi wybierać co suchsze miejsca. Miała wprawdzie przy sobie latarkę, pamiętała jednak o życzeniu Litowki, aby usiłowała się przedostać do Nawrockiego nie zauważona. „Byle tylko skończyć z tym wszystkim – myślała – wrócić do domu, położyć się, zasnąć…” W tej chwili nie miało dla niej żadnego znaczenia, co stanie się jutro. Nie sięgała myślą poza dzisiejszą noc. Ale nie było w tym nic nowego. Jakże dobrze i z jak wielu nocy znała ów stan nerwowego napięcia, który, jak gdyby pogodzony z jej zewnętrznym odrętwieniem, zacieśniał czas do najbliższych godzin, na wszystkie dalsze rzucając ciężki i gęsty cień. Nieraz w takich chwilach wydawało się jej, że u tej bliskiej, choć niejasno rysującej się granicy – umrze. Nie bała się wtedy śmierci. Myślała o niej jak o odpoczynku. I wszystko, co wówczas czyniła, robiło na niej wrażenie powolnego zbliżania się do długiego snu. Wzrastała w niej jednocześnie świadomość własnej odrębności. Każdy swój ruch, każdą myśl odczuwała jak należące do istoty jedynej i niepowtarzalnej. Często w takich wypadkach przypominał się jej sen, który przeżyła przed wielu latami w okolicznościach dość niezwykłych. Miała wtedy czternaście najwyżej lat, stało się to bowiem w niecałe dwa lata po śmierci matki. Niedaleko domu Podhaliczów, przy końcu wąskiej i starymi ruderami zabudowanej uliczki, w dolinie, u której dalekiego kresu siną smugą znaczyły się lasy, leżał rozległy staw. Gdy nastawały ciepłe dni, wszystkie dzieci z miasteczka zbiegały się tam do kąpieli. Pomimo zakazu opiekunów Annie udawało się czasami wymknąć z domu. Cóż to była za radość znaleźć się wśród wolnej przestrzeni, pod niebem pełnym słońca, na wietrze, który wynurzające się z wody ciało natychmiast osuszał. Anna nie umiała pływać. Chcieli ją wprawdzie uczyć znajomi chłopcy, zawsze jednak, gdy przyszło do przekroczenia płytkiego pasma w pobliżu brzegu, brakło jej odwagi. Nie umiała przezwyciężyć strachu, jaki w równym stopniu co zachwyt, ogarniał ją wobec tej spokojnej i rozległej przestrzeni. Ale raz, w pewien upalny dzień lata, zdarzyło się, że zapomniawszy na chwilę o ostrożności posunęła się cokolwiek dalej w głąb i gdy nagle straciła grunt pod nogami, było już za późno, aby mogła zawrócić. Wtedy to właśnie, w ciągu kilku minut, zanim rybacy wyciągnęli ją z wody nieprzytomną, przyśnił się jej ów dziwny sen. Ujrzała siebie w długiej, białej szacie u stóp ogromnych, wysoko ku górze spiętrzonych schodów. Purpurowa materia okrywała stopnie, a dokoła równymi rzędami, niby promienie słoneczne zastygłe w locie, biegły smukłe i strzeliste złote kolumny. Nie zdając sobie sprawy, gdzie się znajduje, instynktem raczej kierując się niż określonym celem, zaczęła powoli wspinać się po schodach. Wtedy kolumny, jakby nagle ożyły – zafalowały śpiewnie i podobne światłu, które gra pełnią południowego blasku na dojrzałych drzewach, poczęły płynąć ku górze. Uczuła się wtedy, jak nigdy jeszcze dotąd, lekka i radosna. Nagle zdała sobie sprawę, że z chwilą, gdy znajdzie się na szczycie schodów, będzie musiała z nadmiaru szczęścia umrzeć…
Anna gorzko uśmiechnęła się. Gdy pamięć przywoływała to dawne wspomnienie, zawsze ogarniało ją wrażenie, iż cała odległa przeszłość w stosunku do życia obecnego jest czymś nierealnym, jak gdyby zamkniętym kręgiem zdarzeń należących do innego zupełnie człowieka. Nie znajdowała żadnej łączności pomiędzy sobą a tamtą małą dziewczynką sprzed kilkudziesięciu lat. Najchętniej też odpędzała od siebie wspomnienia. Czemuż więc teraz z tak czułym nieomal poddaniem pozwalała zagarnąć się płynącym z daleka obrazom?
Wtedy żyła jeszcze matka. Wiele jednak godzin przebywała poza domem. Pracowała w krawieckim magazynie, miała tam dużo roboty. Czasem wyszedłszy rano, wracała późnym wieczorem. Nie było na to żadnej rady. Anna musiała się poddać. Czuła się bezbronna i świadomość zależności od spraw zawikłanych w inny, daleki, a jej niedostępny świat, który na cały dzień zabierał matkę, nie pozwalała szukać odpoczynku nawet w tych godzinach wczesnego przedpołudnia, które wypełniało życie skrzętne i pracowite, pełne żmudnej bieganiny pani Podhaliczowej, codziennie rozwijające się w tym samym rytmie, nanizane według raz na zawsze ustalonego porządku. Anna brała udział w tych domowych obrządkach. Pani Podhaliczowa lubiła ją wciągać w krąg swoich poczynań, lecz wszystko, co w ciągu przedpołudnia dokonywało się w malutkim, jak gniazdo osadzonym w kącie oficyny mieszkaniu, nie mogło wyrwać z serca drażniącego niepokoju. Już budząc się, zanim przeżyła bolesną chwilę rozstania z matką, myślała pełna lęku o wieczornych chwilach oczekiwania jej powrotu. Najgorsze były czasy zim. Budziła się w nieprzyjaznych ciemnościach, nieraz jeszcze w środku nocy, ale ponieważ nie znała godziny zawieszonej w odległym kącie pomiędzy monotonnym tykaniem zegara, bała się usnąć, aby nie przeoczyć chwili, w której matka wstanie, po cichu ubierze się i nie jedząc najczęściej śniadania odejdzie. Z czasem nauczyła się rozpoznawać godziny po odgłosach. Ale i wówczas walczyła z sennością, nie ufając dźwiękom, które jak złe duchy przynosiły z daleka nieubłagane znaki. Wydawało się jej, że w tym świecie tajemnych, porannych poczynań może pewnego dnia ulec wszystko nagłej zmianie i gdyby zawierzywszy wiadomemu porządkowi zasnęła – matka odeszłaby bez pożegnania. Wolała więc czuwać wobec niebezpieczeństwa. Wolała wybiegać mu naprzeciw. A jednocześnie czerpała smutną radość z słodkiej bliskości leżącej obok matki. Wsłuchiwała się pilnie w jej cichy, równy oddech, wiedząc, że w pewnej chwili, jego ciepło, mające coś z miękkości nagrzanej słońcem trawy, przybliży się i zmieni w gorący pocałunek. Jakże pragnęła i bała się tej chwili! Wiedziała, że minuta ufnego wtulenia w ramiona matki musi szybko pierzchnąć, jakby bicie serca, które czuła przy swoim sercu, niecierpliwie znacząc uciekający czas, przynaglało do pośpiechu; wiedziała również, że potem na kształt rozległej i ogromnie smutnej równiny, oglądanej kiedyś z okna pociągu, otworzy się szeroki bieg tęsknych godzin, ciężko jak blady dzień wyłonionych z mroku i powoli, znów w głąb tym razem już mroku wieczornego zdążających. Ale nawet pamięć cierpkiego smaku godzin, wśród których miała się tak długo błąkać, nie tłumiła w niej pragnienia pocałunku: krótkiej chwili szczęścia zawistnie ściganej przez konieczność. To ranne powitanie, równoznaczne z pożegnaniem, bo wszystko, co później matka czyniła, stawało się niepowrotnym odpływaniem radości i spokoju, było w ciągu dnia jedynym oparciem Anny. Była to chwila, do której uciekało się jak pod dach w czasie wiatru i słoty. Jej wąski krąg promieniał światłem w ciemnościach. Przypaść do niego, zanurzyć się w nim i zaczerpnąć stamtąd oddechu, który grał potem w piersiach nieokreśloną śpiewną rzewnością – jakież to było wytchnienie i ulga. I wtedy wczesny zmierzch zimowy, przedtem groźny, teraz stał się łaskawym sprzymierzeńcem. Anna nauczyła się tysiąca wybiegów, odkryła siłę przymilnych kłamstw, byle tylko wyrwać się spod opieki państwa Podhaliczów, opuścić ich jasny pokój i umknąć do swego, gdzie w mroku szybko gęstniejącym mogła wrócić do chwili narodzonej w podobnym cieniu. Kiedy wraz z zieleniejącymi na podwórzu kasztanami przyszły długie dnie, odkryła, że powrót do małej porannej chwili osiągnąć można sztucznie: zamknąwszy oczy. Potrzebowała do tego tylko samotności i ciszy. Podwórko było spokojne, ludzie zaludniający oficyny bardzo dalecy w swoich mieszkaniach, niebo łagodne. W czerwcu, gdy zmierzchy szerokimi tęczami wyrastały w górze, w powietrzu unosił się zapach kwitnących pomiędzy kasztanami akacji, a pewien pan wygrywał na wiolonczeli melodie, które jak wąskie, faliste ścieżki prowadziły w głąb nieznanych i tajemniczych krajów. Po dniu zgiełkliwym, pełnym ludzi i głosów, Anna odpoczywała. Umykała z ramion czasu pętającego strachem i niepokojem. Pod zamkniętymi powiekami odnajdywała wytchnienie, wśród którego już tylko na kształt pogodnego strumienia przepływała tęsknota za matką. Niektóre obrazy stale towarzyszyły tym rozmyślaniom. Zwłaszcza jeden szczególnie często wracał i jakby był pamiątką po tych dniach ze śmiercią matki rozsypanych na proch, przetrwał jeszcze długo potem, zawsze ten sam, zakwitający przez wiele lat niezmiennym urokiem. Najpierw był mrok, ale wystarczyło powieki silniej zacisnąć albo przykryć je dłońmi, aby z głębi, z samego środka ciemności wypłynął jasny punkt. Kiedyś, wyjechawszy z matką za miasteczko, ujrzała Anna na dnie głębokiej studni lekko kołyszący się na ciemnej wodzie kwiat kaczeńca. Objęta ramionami matki, leżała na chłodnym ocembrowaniu i kiedy nagle zawołała – głos jak kamień poleciał w dół i wydało się jej, że liście zadrżały wśród miękkich kręgów, nasycając je żywym ciepłem. Po chwili całe dno było złote. Tu z początku działo się coś podobnego. Mała gwiazdka rozszerzała się, wypierała mrok, a gdy dla swego promiennego przepychu nie znajdowała już miejsca – rozstępowała się jak woda nasycona światłem i nagle zmącona ostrym podmuchem. Wtedy pomiędzy złocistymi kołami ukazywały się białe gołębie…
Od domu Nawrockiego dzieliło Annę kilkadziesiąt zaledwie kroków. Dopiero teraz spostrzegła, że światło nabrało silniejszego blasku: zawieszone nisko ponad ziemią, jak słup ognisty płonęło w ciemnościach. Znowu zatrzymała się. Tym razem uczyniła to machinalnie, nie zdając sobie sprawy dlaczego. „Przecież chcę, żeby to wszystko prędko się skończyło – myślała. – Dlaczego więc zwlekam?”
Jednak nie ruszała się. Stała nadsłuchując. Nagle wydało się jej, że ktoś zbliża się od strony łąk. Wyraźnie słyszała kroki. Przytuliwszy się do płotu wstrzymała oddech. Ale choć szybko zorientowała się, że to krople mgły skapują z drzew, przez dłuższą chwilę jeszcze pozostawała pod wrażeniem bliskości jakiegoś człowieka. Czuła ową bliskość całym ciałem, każdym włóknem nerwów i w pewnym momencie świadomość ta nienasycona w swej zachłanności stała się tak straszliwą męczarnią, iż w ostatnim zaledwie momencie zdążyła zapanować nad pragnieniem zawołania. Przygryzła wargi. I dopiero, gdy ból doszedł do jej świadomości, zdała sobie sprawę, że chciała krzyknąć: Pawle! „Zaczynam majaczyć…” – przemknęło jej przez głowę.
Szybko zwróciła się w kierunku światła. Już nie wybierała dogodniejszej drogi, szła byle prędzej, grząskie błoto chlupało pod nogami. Furtka była otwarta. Dobiegał monotonny stuk otwartego okna. Poza tym pustka.
Zdziwiła się, że Nawrocki nie wychodzi na spotkanie. Podwórko, o ile się mogła zorientować w ciemnościach, było niewielkie, w głębi szeleścił ogród. Kontury chaty, lekko podkreślone smugą światła, rysowały się w mroku niekształtnymi cieniami, w środku czerniał otwór sionki. „Wszystko pootwierane” – pomyślała z zaniepokojeniem. Po chwili wahania weszła do środka.
W sionce panowała zupełna ciemność. Tylko w jednym miejscu u samej podłogi prześwitywał bardzo wąski skrawek światła. Podeszła w tym kierunku i rękoma odnalazła drzwi. Zapukała po cichu. Nikt nie odpowiedział. Powtórzyła więc, tylko głośniej. Wreszcie lekko pchnęła drzwi.
Uchyliły się skrzypiąc i przez wąski otwór zobaczyła najpierw białą ścianę, potem łóżko okryte zgniecionym pledem. „Musiał wyjść gdzieś” – pomyślała. Zastanowiła się, czy ma wejść do środka, czy też tutaj zaczekać. Skusiło ją wreszcie ciepło idące z pokoju. Przemarzła na wietrze i możność rozgrzania się była zbyt pociągająca, aby się jej opierać. Śmiałym już ruchem otworzyła drzwi.
W tej chwili Seweryn usłyszał jej stłumiony okrzyk. Cofnęła się za próg, ręce wyciągnąwszy przed siebie, jakby chciała osłonić się przed niespodziewanym widokiem. Przeciąg zawirował w pokoju. Machinalnie zamknęła drzwi i dopiero gdy znalazła się w ciemnościach, ogarnął ją strach. Po omacku przeszła przez sionkę i na oślep zaczęła biec.
Już w pobliżu drogi natknęła się na Litowkę. Chwycił ją za ręce.
– Dokąd?
Anna szarpnęła się.
– Puść!
Trzymał ją jednak mocno.
– Puść… ty morderco!
Zaśmiał się cicho.
– O! trochę przedwczesny komplement!
Rozjątrzona jego spokojem, nie myślała już o ostrożności. Przysunęła się do niego.
– Jeszcze nie triumfuj… dopiero okaże się…
– Co się okaże? – spojrzał spode łba.
– Wszystko powiem! – krzyknęła nieprzytomnie.
Syknął.
– Ciszej…
– Nie! – podniosła nienawiścią wezbrany głos. – Nie będę milczeć… Wszystko…
Poczuwszy na wargach ciężar gorącej dłoni Litowki, zaniosła się zdławionym i histerycznym śmiechem.
Potrząsnął nią.
– Zwariowałaś? No…
Śmiała się dalej. I chociaż ją samą przerażał ten śmiech nieprzytomny, dziko rozbrzmiewający w mrocznym pustkowiu, nie mogła już zapanować nad wewnętrznym bełkotem, który krótkimi i niespodziewanymi szarpnięciami wyrywał się jej z piersi i łaskoczącą miazgą podchodził do gardła. Bez przerwy też zanosząc się skurczyła się tylko, drżąc cała i bezwolnie, jakby szukała w tej bezwolności ucieczki przed samą sobą, poddała się brutalnemu uściskowi ramion Litowki. Nie widziała w ciemnościach jego twarzy, domyślała się tylko jej wyrazu. „Zabije mnie teraz…” Zaledwie przemknęło jej to przez głowę, wyobraziła sobie, że za chwilę Litowka zaciśnie palce dokoła jej szyi i zacznie dusić. Odruchowo przechyliła głowę do tyłu i zaczerpnęła głębszego oddechu. Nagle ta myśl wydała się jej tak zabawna, iż jeszcze gwałtowniejszym zachłysnęła się śmiechem.
Litowka zaklął poprzez zaciśnięte wargi i chwyciwszy Annę za ramiona, pchnął ją z całej siły. Pośliznęła się i upadła na płot. Ostry ból przeszył jej plecy. Krzyknęła. Ale Litowka natychmiast do niej dopadł, zwalił się całym sobą, przygniótł ciężko dyszącą kolanem i zaciśniętym kułakiem uderzył. Już się nie śmiała. Zajęczała żałośnie, głosikiem zupełnie nieswoim, nienaturalnie cienkim.
Tymczasem wiatr ścichł, ale inaczej tym razem niż dotychczas, głębiej zapadł, szczelniej do ziemi przywarł, jakby się miał więcej nie podnieść. I rzeczywiście już tylko z daleka od łąk dobiegał monotonny, zwolniony poszum, a tu dokoła położył się naraz ogromny spokój. Nawet drzewa, nasycone wielogodzinną wichurą, choć przed chwilą jeszcze drżały i ciągnęły w przewlekłym chrzęście, teraz nagle poddały się ciężarowi ciszy…
Litowka rozejrzał się niespokojnie, chwilę milczał, jakby oczekiwał, że zaraz znowu zerwie się wiatr. Ale cisza stawała się coraz większa. Pochylił się więc nad Anną.
– Dlaczego uciekłaś?
Chciała cofnąć się, lecz płot zagradzał jej drogę.
– Nie było go?
Machinalnie zaprzeczyła skinieniem głowy.
– Był, tak? Więc co się stało? Gadaj wreszcie… co on ci zrobił?
Litowka zdecydował, że niecierpliwiąc się do niczego nie dojdzie.
– Posłuchaj – powiedział prawie łagodnie – dogadajmyż się wreszcie… Robisz wrażenie zupełnie nieprzytomnej. Co miały znaczyć te twoje poprzednie słowa?
– Jakie? – usiłowała sobie przypomnieć.
– Nie pamiętasz?
– Nie.
– No, wiesz… Nazwałaś mnie mordercą, groziłaś, że coś powiesz… co to wszystko znaczyło?
Wziął ją za rękę. Cofnęła się.
– Nie dotykaj mnie!
W głosie jej znowu zabrzmiał akcent wrogości.
– Jak wolisz – wzruszył ramionami. – W każdym razie radzę ci, żebyś nie nadużywała mojej cierpliwości, bo to może się dość nieprzyjemnie skończyć.
– Dla ciebie?
– Obawiam się, że nie – wycedził wolno.
– Nie boję się!
– No, o tym to jeszcze pogadamy, mamy czas. Ale teraz do rzeczy… Byłaś u niego?
„Po co on o to pyta? – pomyślała Anna. – Przecież wszystko wie, po co udaje?” I nagle cała ta komedia wydała się jej nie do zniesienia wstrętna i upodlająca.
– Słuchaj, Grzegorzu – powiedziała cicho – powiedz mi… możesz to chyba powiedzieć? Kiedy zdążyłeś to zrobić? Wyszedłeś przecież po mnie… Nie, to niemożliwe, musiały ci chyba jakieś diabelskie siły pomagać? Puść mnie! – podniosła głos. – Nie mogę już tego dłużej znieść. Słyszysz? Nie mogę! Wszystko mi się kręci. Ja chyba naprawdę zwariuję… Boję się ciebie.
Litowce zaczęło nagle coś świtać w głowie.
– Anna! – zawołał zmienionym głosem. – Co się stało z Nawrockim?
– To ty mnie pytasz? Ty…
Nie zważając na jej opór, chwycił ją za ręce.
– Mów, prędzej! Co się z nim stało? To niemożliwe…
Głos jego zadrżał takim niepokojem, a jednocześnie radością, że Anna zachwiała się w swoich przypuszczeniach.
– Nie byłeś tam?
– Nie! Przysięgam ci… do diabła zresztą z przysięgami, możesz wierzyć, możesz nie wierzyć, to wszystko jedno. Powiedz tylko… czy on…
– Tak.
Przez chwilę Litowka nie mógł wydobyć głosu. Brakło mu oddechu. Rozpiął gwałtownym ruchem kurtkę, szarpnął koszulę. Chłód sprawił mu ulgę.
– To niemożliwe – wybełkotał. – Przecież zdrowy człowiek, trzydziestki jeszcze nie miał… tak nagle…
Teraz Anna nie miała już wątpliwości, że omyliła się. Więc ktoś trzeci był w to wszystko wmieszany? I jednocześnie zdała sobie sprawę, iż wolałaby, aby zbrodniarzem okazał się Litowka. Sprawa byłaby przynajmniej jasna, zrozumiała i co najważniejsze, ona sama miałaby w niej swoje określone miejsce. Od tylu zresztą godzin zżyła się z tą myślą, tak już ją w sobie przyjęła, tak się na nią desperacko zgodziła, iż teraz, gdy nagłe wtargnięcie obcej ręki wszystko pokrzyżowało, zamiast odetchnąć z ulgą, uczuła, że ogarnia ją strach jeszcze większy, lęk wobec nieznanej i drapieżnej siły, wobec tajemnicy, której nie znała, lecz która przesunęła się obok niej w przerażającej bliskości. „Gdybym nie zatrzymywała się po drodze – myślała – spotkałabym się z mordercą…”
Litowka wyprostował się.
– No! – powiedział opanowanym już głosem. – Trzeba przyznać, że to dość zabawny zbieg okoliczności. Historyjka niczego sobie!
Roześmiał się cicho.
– Trzeba, żebyś poszła na posterunek… co, nie chcesz? – zdziwił się, dostrzegłszy jej pośpieszny ruch.
– Nie, nigdzie nie pójdę.
– Dlaczego? To zrobi dobre wrażenie. Lojalny obywatel zawsze w takich wypadkach idzie na policję. Przesłuchają cię, co i jak, i koniec…
– Nie pójdę – powtórzyła twardo Anna. – Nikt nie wie, że tam byłam. Nikt mnie nie widział. Nie chcę z tym mieć nic wspólnego.
Słowo „z tym” powiedziała z tak dziwnym akcentem, że Litowka drgnął.
– Z tym? Co chcesz przez to powiedzieć?
Dopiero teraz Anna zorientowała się, że Litowka przekonany jest o naturalnej śmierci Nawrockiego. Uśmiechnęła się złośliwie.
– Prawda, ty jeszcze nie wiesz…
I nagle znowu ogarnęła ją pewność, że Litowka, chcąc nawet przed nią zatrzeć ślady, gra komedię.
– Nie wiem – powtórzył Litowka stropiony. – Czego nie wiem?
Roześmiała się prosto mu w twarz.
– I ty przypuszczałeś, że ja ci uwierzę, że dam się tak łatwo nabrać, co? Nie, mój drogi, nic z tego… to tak nie pójdzie. Nareszcie uregulujemy swoje rachunki. Od dzisiaj będę robiła, co mi się podoba, rozumiesz, a ty będziesz koło mnie tańczył, bo inaczej, pojmujesz, co ci grozi?
Litowka pochylił ponuro głowę.
– Myślisz o tych starych historiach z Morawcem? Głupstwo!
– Nie udawaj, to już niepotrzebne, myślę o Nawrockim, którego tak zgrabnie udało ci się sprzątnąć.
Nie zdążyła nawet ruchu jednego wykonać, tak gwałtownie się na nią rzucił. Przyciśnięta do płotu, z rękoma obezwładnionymi, palona gorącym oddechem, zasyczała tylko nienawistnie:
– Możesz i mnie zabić… wtedy na pewno będziesz wisiał.
– Kto zabił Nawrockiego? – zachrypiał Litowka.
„To nie on – przemknęło Annie przez głowę. – Więc kto? Kto?” Nie zdając sobie zupełnie sprawy, dlaczego to robi, zaczęła się z rozpaczliwą zaciętością szamotać. Litowka tak był ogłuszony wiadomością o morderstwie, iż w pierwszej chwili nie starał się nawet bronić. Cofnął się. Annie to wystarczyło. Oderwawszy się od płotu, zaczęła biec przed siebie.
Niebo rozjaśniło się cokolwiek i mrok nieco się przerzedził, widziała więc szare zarysy drogi, niezdarnie sklecone parkany, pałąkowate drzewa, niskie, nieomal w ziemię wtłoczone chałupy. Nie ubiegła nawet kilkunastu metrów, gdy ciężkie kroki z tyłu kazały jej wytężyć wszystkie siły. „Byle tylko dostać się na drogę” – myślała. Kroki Litowki wkrótce ścichły. Nie zatrzymała się jednak, biegła dalej, ciągle pod wrażeniem grożącego niebezpieczeństwa.
Ksiądz Siecheń przez dłuższą chwilę nie mógł się oswoić z ciszą, która wśród nocy ciemnej i gwałtownej zaległa tak niespodziewanie. Znajdował się jeszcze w lesie. Ale już wolna przestrzeń wdzierać się poczynała strzępiastymi cieniami pomiędzy drzewa, a wilgotny zapach łąk coraz to się przybliżał i choć powietrze było spokojne – własnym nasileniem wprawiał je w lekkie drżenie. Z początku myślał proboszcz, że tak jak przedtem i tym razem wiatr cichł na chwilę, aby zaraz z wzmożoną siłą wybuchnąć. Szedł więc niezmiennie równym krokiem człowieka przyzwyczajonego do dalekich i uciążliwych marszów. Dopiero po kilku minutach, gdy spostrzegł, że jedynie chrzęst łamanych gałęzi przerywa ciszę jednostajnym rytmem, zatrzymał się. Doznał wtedy wrażenia, które przypominało mu krótkie chwile bezpośrednio poprzedzające zaśnięcie. Był to ten sam spokój, spokój zdawało się bez dna, ponad ludzką miarę zrozumienia idący w głąb, uciszenie, jakby nie z tego świata. Bowiem w dnie pogodne, nawet w czas upalnych i dusznych nocy, rzadko zdarzało się, aby las całym swoim ogromem zamilkł tak głęboko i trwał w takim skupieniu. Sosny niby nierealne obłoki stały ponad ziemią, już i echo ich niedawnego lotu rozpierzchło się gdzieś, niebo rozjaśniało się ponad nocą szaroniebieskimi przebłyskami, a ziemia, jeszcze przed chwilą rozdzierana podziemnymi westchnieniami, przyjęła ten z wysoka płynący spokój i już najlżejszy szmer nie przerywał jej odpoczynku.
Kiedy ksiądz Siecheń wyszedł z lasu, spokój ten uderzył go jeszcze silniej. Biała mgła leżała ponad łąkami. Z odległej głębi ciągnął krzyk dzikich kaczek i te głosy tęskne i przenikliwe, powoli cichnące wśród jasnych dymów i ciemności, brzmiały w ciszy jak ludzkie nawoływania. Do Sedelnik było stąd niedaleko, pół kilometra najwyżej. W dzień otwierał się z tego miejsca rozległy widok na wieś leżącą cokolwiek w kotlinie. Teraz tylko odległe i samotne światło pozwalało domyślić się bliskości chat. Proboszcz przystanął. Od dawna nie widział nocy tak pięknej. I tym jeszcze piękniejszą mu wydała się, iż uroku od niej nie oczekiwał. Wszystko, co ukazywała, było niespodziewanym darem.
Znajomą dobrze ścieżką wolno schodził ku wsi. Opary coraz niżej opadały na łąki, ale ich biel, chociaż niewidoczna, dalej zdawała się sycić powietrze, bo oto z minuty na minutę stawało się coraz czystsze, coraz uchwytniejsze. Już rzędy nadrzecznych olch wystąpiły srebrzystymi konarami, coraz śmielej i jawniej wyłaniał się z mroku uśpiony świat i nocnymi cieniami rozwierał gęste ciemności. Jednocześnie niebo, do niedawna zupełnie niewidoczne, nabierało tonów coraz jaśniejszych. Podźwignęło się całe ku górze i raz po raz z jego ogromnej szarości wypływać poczynały okrągłe obłoki jeszcze mroczne od spodu objęte dokoła posępną burością, lecz od wnętrza coraz silniej naświetlane mlecznym blaskiem. Gdzieniegdzie granatowy płat pogodnej nocy kładł się spokojnym obszarem i oto nagle w miejscu najciemniejszym, zdawałoby się na zawsze objętym niepodzielnie przez mrok, błysnęło jasne, dalekie światło. – Księżyc – szepnął ksiądz. Jeszcze był niewidoczny i jego kształt ledwie rysował się poza chmurami, ale od razu uczyniło się prawie jasno. Drogę widać było wyraźnie, na niedalekim horyzoncie wyrosły czarnymi strzępami drzewa Sedelnik. „Jutro będzie pogoda” – pomyślał proboszcz. I ucieszył się, że lepszy niż dzisiaj czas z pewnością przyda się schorowanemu Morawcowi. „Zaraz po mszy muszę do niego pójść” – postanowił. Jednocześnie pomyślał o Michasiu i przyśpieszył kroku. Ileż rzeczy zdążyło się już stać w ciągu tej nieskończonej jeszcze nocy! Nagle zdał sobie sprawę, że ani jedno z tych świeżych przeżyć nie doczekało się w nim dotąd uporządkowania, ani jednego nie rozstrzygnął wykończoną i przemyślaną postawą, niczego ostatecznie nie przyjął ani odrzucił. Za wcześnie – usiłował bronić się. Czuł jednak, że sam siebie oszukuje, że jest to tylko ucieczka, jedna z tych małych ludzkich samoobron, których ostrze zawsze zwraca się ku broniącemu. Czyż może bowiem istnieć „za wcześnie”, gdy chodzi o wyznaczenie naszego stosunku wobec drugiego człowieka, wobec tego wszystkiego, co w owej niepowtarzalnej godzinie wiemy o tym człowieku? Za wcześnie! Wszak już jutro wiedzieć możemy więcej lub mniej… Jakże więc mamy odpowiadać za tamtą minioną chwilę, jakże możemy budować jakąś prawdę ludzką, gdy u jej początku brak nam śmiałego spojrzenia? Przypomniał sobie poprzednią noc, kiedy klęcząc modlił się o łaskę czuwania. „Pozwól mi, Panie, nie spać i czuwać…” Ale w czymże leży nasza czujność, jeśli nie w czujności wobec innych ludzi, w owej ciągłości stanu zbrojnego pogotowia, czynnego patrzenia i słuchania? Jakiż w nas może istnieć ład, jeśli nie ten, który woła wyraźnym głosem, gdy stajemy wobec obcych losów? „Oto tyle jest w nas prawdy – myśli proboszcz – ile mamy jej dla ludzi. Cóż może Bóg wziąć od człowieka prócz tego, co człowiek ma do dania? A dla siebie – zawahał się – czyż nie mogę mieć czegoś tylko dla siebie, czegoś, co może być wartością tylko dla mnie? Ale cóż jest taką wartością?”
Minął łąkę, wydostał się na drogę i szedł koło pierwszych chałup wsi. Dopiero teraz, tak blisko znalazłszy się domu, uczuł wielkie zmęczenie. Minęło pierwsze rozgrzanie się marszem, zimno zaczęło mu dokuczać. Wprawdzie ubranie zamoczone podczas ratowania Morawca przeschło, pozostała w nim jednak wilgoć i zarówno płaszcz jak sutanna, a szczególnie trzewiki dość mizernie ochraniały przed chłodem. Dreszcze miał od dawna, przestał więc na nie zwracać uwagę. Za to teraz, gdy w pewnej chwili wspinając się pod górę głębiej nieco odetchnął, uczuł w lewym płucu, w miejscu dawnego postrzału, ostre kłucie. Było tak silne, iż syknął i przystanął. Po chwili znowu odetchnął. Ból powtórzył się, tym razem słabiej cokolwiek. „Głupstwo!” – machnął ręką.
Tymczasem zupełnie się przejaśniło. Księżyc całą pełnią wypłynął spoza chmur, niebo granatowe już i pogodne zapełniły kędzierzawe obłoczki, a srebrzysta poświata chłodnym blaskiem położyła się na ziemi. Dokoła jednak, w głębi, ciągle wznosiła się ku górze mroczna, nieprzenikniona noc i wieś u jej stóp rozłożona, chociaż o bielejących żywo strzechach i ścianach siniejących nieomal zwykłym, codziennym tonem, pełna szklistych jezior rozlanych na drodze, wieś spleciona czarnymi gałęziami, tak bliska z tym wszystkim, przecież wydawała się obca, wroga, podobna męczącej zjawie sennej, która nie chce się rozpłynąć i pierzchnąć. Księdzu Siecheniowi znowu przypomniała się noc ubiegła: bezkresna, ruda pustynia, obszary zjeżone czarnymi kamieniami, zastygłe wody, lasy skamieniałe…
Przeszedł koło kościoła i zamierzał skręcić w kierunku plebanii, gdy nagle w odległości kilkunastu kroków zobaczył leżącego na skraju drogi człowieka: „Upił się pewnie ktoś” – pomyślał. Podszedł szybko. I dopiero, gdy znalazł się bliżej, spostrzegł, że to kobieta. Leżała twarzą do ziemi, dziwacznie skurczona. Po miejskim ubraniu nieznajomej od razu domyślił się, że to nie jest tutejsza wieśniaczka.
Nachylił się i przyklęknął. Kobieta nie poruszyła się. Dotknął lekko jej ramienia.
– Co pani jest?
„A może nie żyje?” – pomyślał nagle z lękiem. Silniej szarpnął leżącą. Zobaczył, że drgnęła. Odetchnął z ulgą.
– Zasłabła pani? – spytał łagodnie.
Podźwignęła się ociężale, ale zbrakło jej widać sił, bo zachwiała się i przykucnęła na ziemi. Rozłożysty kasztan rzucał na to miejsce gęsty cień, nie widział więc dobrze twarzy tej kobiety, miała zresztą głowę pochyloną na piersi. Dostrzegł tylko, że jest bez kapelusza, potargana, zauważył również, że ma na sobie kostium jaskrawy i wyzywający.
– Zasłabła pani? – powtórzył. – Proszę powiedzieć, co się stało, może będę mógł pani pomóc w czymś…
Podniosła głowę.
– Pomóc? – spytała martwym głosem.
Proboszcz, uderzony tym bolesnym akcentem, przyjrzał się jej uważnie. I nagle wszystko mu się wyjaśniło: przypomniał sobie, iż nie dalej jak wczoraj słyszał o przyjeździe nowej kobiety do Litowki. Oczywiście, to ją właśnie musiał spotkać. Nie wyglądała już na dziewczynę pierwszej młodości. Cóż za życie! Nie uczuł jednak współczucia. Ból nim tylko targnął.
Znowu dotknął lekko ręki kobiety.
– Niech pani wstanie – powiedział prosząco. – Ja pani pomogę…
Ujął ją pod ramiona, ale Anna oparła się.
– Nie, niech pan zostawi, nie trzeba…
Ksiądz Siecheń milczał chwilę.
– Jestem tutejszym proboszczem – powiedział wreszcie. – Może mi pani zaufać…
Bardzo miękka nuta zabrzmiała w tej chwili w jego głosie. Anna drgnęła. Kto to mówił w taki sposób? Męczące wspomnienie przemknęło jej przez głowę. Ale znikło, zanim je zdążyła uchwycić.
– Proszę mi dać rękę – szepnął znowu proboszcz.
Wszystka krew zbiegła Annie do serca. Ten głos… nie, to złudzenie, przypadkowe jakieś podobieństwo… Nie mogąc ani chwili dłużej podołać tej straszliwej niepewności zamknęła oczy i gwałtownym ruchem podniosła głowę. „Teraz otworzę oczy – postanowiła – doliczę do trzech…”
Otworzyła jednak natychmiast. I w tej chwili ksiądz Siecheń ujrzał na twarzy klęczącej przed sobą kobiety obłąkane nieomal przerażenie.
– Co pani jest? – zawołał.
Chciał do niej zbliżyć się, ale zerwała się i zasłoniła rękoma. Wyglądała teraz strasznie, jej obrzęknięta, blada twarz miała coś trupiego, usta rozchyliły się krwawą raną, oczy dziko błyszczały.
– Może… – zaczął niepewnie.
Stał w tym samym miejscu, lecz ona, jakby się bała, że proboszcz zbliży się i dotknie ją, poczęła cofać się, ciągle z wyciągniętymi przed siebie ramionami, wpatrzona szeroko rozwartymi, coraz bardziej szaleńczymi oczami.
Nagle odwróciła się i ciężko się zataczając poczęła biec. Wkrótce zniknęła w mroku.