37252.fb2 ?ad Serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

?ad Serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

XIV

Anna wróciła do domu tak wzburzona, że o dogadaniu się z nią nie podobna było myśleć. Robiła wrażenie zupełnie nieprzytomnej, mówiła od rzeczy.

Z początku Litowka myślał, że zwariowała. Próbował ją wybadać, dowiedzieć się, co robiła, gdy uciekła od niego na drodze. Ale z chaotycznych wyjaśnień jednego tylko się domyślił: nie chodziło tu o śmierć Nawrockiego. Więc o co? O kogo? Co się stało? Odpowiedzi, które dawała, gmatwały wszystko. Zrozumiał wreszcie, że dzisiaj niczego się nie dowie. Dręczony najgorszymi przeczuciami, poszedł do siebie.

Zaledwie została sama, szybko zgasiła światło i tak jak przyszła ze dworu, w kostiumie i w pantoflach, nie odrzucając nawet kołdry, położyła się na łóżku. Było już dobrze po północy, gdy z czujnego półsnu, pełnego bolesnych i niespokojnych wspomnień, wyrwało ją łomotanie do drzwi wejściowych. Natychmiast się zerwała. Więc nie omyliło ją przeczucie!

Lecącymi rękoma zapaliła świecę. Kołatanie powtórzyło się, energiczniejsze tym razem. „Jak śpieszy mu się…” pomyślała ze złą radością. Przeszła przez ciemną izbę szynku i wszedłszy po schodach na półpiętrze zapukała do Litowki.

– Grzegorzu! – zawołała głośno.

Ponieważ nie odpowiadał, nacisnęła klamkę. Ale drzwi nie puściły.

– Grzegorzu! – uderzyła pięścią. – To ja…

W pokoju poruszyły się ciężkie kroki.

– Grzegorzu, otwórz, słyszysz?

Zazgrzytał klucz. Wewnątrz było ciemno. Musiała podnieść świecę, żeby zobaczyć Litowkę. Stał blady, ze zmienioną twarzą, również w ubraniu. W ręku trzymał rewolwer.

– Ogłuchłeś? Dobija się ktoś.

– Ciszej! – syknął.

– Otwórz prędko.

Usta mu zadrżały, twarz poszarzała i skurczyła się.

– Musieli już dowiedzieć się – mruknął ochryple. – Ale czego oni ode mnie chcą? Dlaczego do mnie?

– Kto? – nie zrozumiała. – Co ty mówisz?

Chwycił ją za rękę.

– Słuchaj, Anna! – począł szeptać pośpiesznie – przez pamięć na dawne lata, słyszysz, zeznasz wszystko, jak było, dobrze? Ja nie maczałem w tym ręki, przysięgam ci. Chciałem zabić, ale to nie ja zabiłem, nie ja… ktoś inny, zbieg okoliczności… ale nie ja…

Ściskał jej dłoń coraz silniej. Odsunęła go.

– Możesz się nie bać. To nie po ciebie.

– Nie po mnie? – spojrzał spode łba. – Skąd wiesz?

– Wiem. Otwórz, to się przekonasz.

Nie ustępował jednak.

– Skąd wiesz, że nie po mnie?

Nagle drgnął i poczerwieniał.

– Anna! spójrz mi w oczy… Rozumiem teraz! – w oczach jego błysnęła wściekłość. – To ty wszystko tak uknułaś, ty… żmijo! Poszłaś na policję zadenuncjować, chcesz się mnie pozbyć, tak? Już zapomniałaś, jak wyciągnąłem cię z rynsztoka zdychającą… ale poczekaj, nie ciesz się za wcześnie…

Przyciągnął ją do siebie i podniósł rewolwer.

– Grzegorzu – powiedziała spokojnie – nigdzie nie chodziłam.

– Kłamiesz!

– Twoje sprawy nic mnie w tej chwili nie obchodzą. Tam przyszedł ktoś do mnie.

– Do ciebie?

– Tylko do mnie, rozumiesz? Chociaż nie wiem, czy jest pewny, że to jestem ja. Może tylko podejrzewa… ale to wszystko jedno!

Na dole coraz gwałtowniej się dobijano.

– Kto nie jest pewny? Co ty wygadujesz? Kto podejrzewa?

Wzruszyła ramionami.

– Zobaczysz? Mogę cię tylko zapewnić, że tam za drzwiami stoi ktoś, kogo jeszcze bardziej nienawidzę niż ciebie. Wystarczy ci to? No więc… schodzisz czy nie? Bo jeśli nie…

– Poczekaj! – jeszcze nie dowierzał. – To prawda, co powiedziałaś?

Spojrzała na niego pogardliwie.

– Jakiż z ciebie tchórz!

Wahał się chwilę.

– Daj świecę – mruknął wreszcie.

Powoli zszedł na dół. Anna zbiegła za nim i znikła w swoim pokoju. Przed samymi drzwiami zatrzymał się.

– Kto tam?

– Swój – odpowiedział znajomy głos.

Postawił świecę we wnęce ściany i w jednym ręku trzymając rewolwer, drugą odsunął ciężką żelazną sztabę.

Na dworze stał ksiądz Siecheń.

– Ksiądz proboszcz! – zawołał zdumiony.

– Zbudziłem pana, prawda? Przepraszam… ale tak się złożyło… Można wejść?

Uczynił ręką zapraszający gest. Ksiądz Siecheń wszedł do środka. Litowka zamknął drzwi i wziąwszy świecę, obrzucił niespodziewanego gościa przeciągłym spojrzeniem.

– Wolno spytać, co księdza dobrodzieja sprowadza o tak późnej godzinie w moje grzeszne progi?

Proboszcz zdjął kapelusz. Wyglądał na bardzo znużonego, twarz miał zgaszoną, oczy podsiniałe.

– U pana mieszka pewna kobieta, tak? Nie wiem, jak się nazywa, a wygląda… ciemna, zdaje się, blondynka, niemłoda już… zgaduje pan, o kim mówię?

Litowka skinął głową.

– Przypuśćmy.

– Chciałbym się zobaczyć z tą kobietą – powiedział otwarcie proboszcz.

Litowka aż otworzył usta ze zdumienia.

– Ksiądz dobrodziej?

– Tak.

– Teraz?

– Wolałbym teraz.

Karczmarz zmrużył oczy.

– Więc to tak?

– Myli się pan – przerwał mu chłodno.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, gdy skrzypnęły drzwi i na progu stanęła Anna. Zdążyła już się przebrać, miała na sobie luźny szlafroczek lekko zarzucony na ramiona, rozpięty na piersiach. Ksiądz Siecheń wpił się w nią wzrokiem natężonym aż do bólu. Szukał w tej obrzękłej, nalanej twarzy znanych rysów. Jakże pragnął ich nie znaleźć!

Tymczasem Anna oparła się o ścianę. Uśmiechnęła się wyzywająco.

– Co się stało? – spytała gardłowym głosem.

Ksiądz Siecheń drgnął. Wprawdzie zaledwie cień, ale jednak cień znajomego akcentu drgnął pod skorupą tej nieprzyjemnej, chropawej mowy. „Nie, to niemożliwe – zacisnął kurczowo palce – omyliłem się. Uległem jakiemuś złudzeniu. To nie może być ona.”

Litowka zerknął porozumiewawczo w stronę Anny.

– O ile się nie mylę, to ksiądz dobrodziej ma interes do ciebie. Czy tak? – zwrócił się do proboszcza.

– Tak.

Anna przegięła się w biodrach.

– Rzeczywiście? – spytała przeciągle.

Proboszcz spuścił oczy.

– Tak, chciałem się z panią zobaczyć. Przepraszam, że tak późna pora, ale… Wytłumaczę to zresztą pani…

– O, to nic nie szkodzi! – zaśmiała się. – Ja miewam gości i o późniejszej godzinie.

Z przyjemnością dostrzegła, że zmienił się na twarzy. „Niech widzi ten klecha, co mu zawdzięczam – ogarnęła ją radość – czym jestem z jego łaski…” Ale jednocześnie pomyślała: „jak on źle wygląda…”

Serce zabiło jej mocniej.

– Proszę – powiedziała panując usilnie nad głosem, żeby nie zadrżał. – Niech… niech ksiądz wejdzie.

Usunęła się cokolwiek na bok. Ksiądz Siecheń przeszedł nie patrząc na nią. Zatrzymał się przy stole. Słyszał za sobą stłumione szepty. Po chwili skrzypnęły zamykane drzwi. Zostali sami.

– Niech ksiądz siada – powiedziała Anna.

Podsunęła mu krzesło. Sama cofnęła się w głąb izby, w cień. „Tak samo, jak przyszłam do jego pokoju po raz pierwszy” – przypomniała sobie. Proboszcz stał dalej. Znalazła jakieś bardzo dalekie podobieństwo w pochyleniu ramion. „Nie, nie! – zagryzła wargi – nie myśleć o tamtym, cóż ci ludzie mają z sobą wspólnego?”

Nagle podniósł głowę.

– Chciałem pani przede wszystkim wyjaśnić… moja wizyta, jakby tu powiedzieć…

– Może się ksiądz nie tłumaczyć.

– Przeciwnie. Należy się to pani. Moja wizyta nie ma nic wspólnego z pani… z pani zawodem.

– Ach tak?

I szybko dorzuciła ze sztuczną swobodą:

– To szkoda, miałam już takich, prawie wszyscy byli dość zabawni, a jeden to nawet…

„Po cóż ja to mówię?” – pomyślała nagle milknąc. I odruchowo cofnęła się w jeszcze głębszy cień. „Powiedziałem jej wtedy… – pobiegł proboszcz pamięcią do pierwszego spotkania – zaraz, co to ja jej powiedziałem… aha! jaki pani ma dobry uśmiech…”

– Przypuszczam jednak – odezwała się po chwili – że wizyta ta nie łączy się z księdza zawodem, prawda? Nie ma chyba ksiądz zamiaru spowiadać mnie albo bawić się w nawracanie grzesznicy?

– Nie – odparł krótko.

Zaległo milczenie. Anna siedziała w tak gęstym półmroku, że proboszcz nie mógł dokładnie ujrzeć rysów jej twarzy. Ale właśnie w tym mglistym zatarciu wydała mu się podobna do obrazu, który zachował w pamięci. Ileż razy w takim właśnie zmierzchu widywał Annę, wracając do domu! U Podhaliczów zajmowała mały pokoik zaraz przy kuchni. Jeśli któreś z małżonków było w domu, korzystał z pierwszego lepszego pretekstu, aby zmylić ich czujność, uchylić drzwi i zajrzeć do środka. Siedziała zwykle po ciemku. Gdy otwierał drzwi, światło z sąsiedniego pokoju wpadało w mrok i wyłaniało stamtąd spojrzenie oczu, uśmiech, delikatny połysk jasnych włosów.

Już chciał podejść i powiedzieć: „Anno!” Ale lęk, że wszystko może się zaraz wyjaśnić, zatrzymał go. W tej samej zresztą chwili kobieta, którą miał przed sobą, wydała mu się zupełnie obca. Ileż lat upłynęło od rozstania z Anną? Z górą dwadzieścia, dwadzieścia dwa. Ale czyż nawet tak długi okres mógłby podobnie zmienić człowieka? I Anna taka, jaką pamiętał, czysta, dziewczęca, czyż mogłaby się stać kimś innym? Ogarnęła go pewność, że się omylił. „Panie! – pomyślał – zgrzeszyłem przeciw Tobie, wątpiąc o Twojej sprawiedliwości…” Ale nagle przypomniał sobie przerażenie, jakie ujrzał na twarzy owej kobiety przed paru godzinami.

– Więc? – spytała Anna. – Dlaczego ksiądz nie siada?

– Dziękuję. Chciałem pani zadać jedno pytanie… Spotkaliśmy się niedawno, prawda? Dlaczego pani uciekła tak nagle? Robiła pani wrażenie takie, jakby się czymś przeraziła. Czy pani… widziała mnie kiedy?

„Nie poznał mnie” – odetchnęła z ulgą Anna. I zdziwiła się, dlaczego to odkrycie sprawiło jej przyjemność. Była przygotowana na podobne pytanie. Ale jeszcze przed chwilą sądziła, że odpowie: „tak, Pawle”. Teraz odczuła, że nawet gdyby zdobyła się na taką odpowiedź, sprawiłoby jej to ból.

Ksiądz Siecheń spojrzał na nią przenikliwie.

– Nie odpowiada pani?

Roześmiała się.

– Cóż za pytanie! Oczywiście, że nie widziałam księdza.

– Dlaczego więc pani uciekła?

– Czy ja wiem? – wzruszyła ramionami. – Zresztą wcale nie uciekłam… A ostatecznie, czy księdzu nie wszystko jedno? Co księdza to obchodzi? Nie przyszedł chyba ksiądz po to, żeby zadawać mi podobne pytania?

Głos jej stał się ostry i odpychający. Czuła jednak radość w tym zaciekłym zacieraniu śladów, w ostatecznym jakby podeptaniu swojej miłości.

Ksiądz Siecheń cofnął się i usiadł.

– Nie, oczywiście, że nie po to przyszedłem.

– Tylko?

Coraz ciężej przychodziło mu mówienie. Sytuacja, w której się znalazł, wydawała mu się coraz fałszywsza.

– Zdaje się, że się omyliłem – powiedział wreszcie z wysiłkiem. – Nawet na pewno się omyliłem. Proszę mi darować… i pójdę już chyba…

Wstał. Nie czuł jednak żadnej radości, że jego przypuszczenia okazały się niesłuszne. Odżyła w nim rana, która, jak sądził, dawno się zasklepiła. „Jak łatwo dał się oszukać pozorom – myślała z zawistną goryczą Anna. – Jak on kocha swój spokój, jak on chce być w porządku… Odejdzie teraz uspokojony, opuszczą go wyrzuty sumienia… a ja, co się ze mną stanie?”

Wydało się jej, że jeśli Paweł teraz odejdzie, zniknie wraz z nim ta resztka mizernej nadziei, która jej w życiu pozostała. Ale jakiej nadziei? Cóż tu może być nadzieją? Przecież nic o niej, o tej nadziei nie wiedząc, chciała jej pokrzepiającej, a jednocześnie jakże bolesnej obecności. I już wierzyła, że ta nieświadoma nadzieja, niby niewidoczne pasemko, wpleciona była w bieg minionych lat. Oto teraz nadeszła godzina rozstrzygająca! Musi się coś stać! Ale co? Anną targnął jeszcze gwałtowniejszy lęk, że zostanie sama. Uczuła, że gdyby zaszła konieczność, upadłaby do nóg Pawłowi i prosiła go, aby nie odchodził. Podniosła się.

– Niech ksiądz zostanie chwilę… – głos jej się załamał. – Ksiądz powiedział, że omylił się, tak?

Proboszcz pochylił głowę.

– Tak.

– Ale w czym? W czym ksiądz pomylił się?

Stała pochylona w jego stronę, czekając z natężeniem, co odpowie. Milczał jednak.

– W czym ksiądz pomylił się? – powtórzyła bardzo cicho.

Drgnął, bo w głosie kobiety znowu pojawił się znajomy akcent. A gdy uderzony niepokojem, podniósł oczy, zdumiał się i przeraził widząc twarz tak nagle odmienioną: zniknął z niej wyzywający uśmiech, a wraz z nim jak gdyby pękła sztuczna maska. Miał teraz przed sobą starą, zmęczoną kobietę o rysach przeżartych cierpieniem i oczach, których nikły, zszarzały blask, jak zwiotczałe echo, wywoływał minioną piękność.

Zawołał głośno:

– Anno!

Zaskoczona tym niespodziewanym okrzykiem, cofnęła się w popłochu. „Uciec stąd!” – przeszyły ją przestrach i wstyd. Ale ksiądz zagradzał drogę do drzwi. Stał przygarbiony, usta mu drżały.

– Anno… – powtórzył.

Uczuła, że słabnie. Oparła się o ścianę. I półprzytomnie, z wysiłkiem, jakby chciała krzyknąć, wyszarpnęła z siebie ledwie dosłyszalny szept:

– Ksiądz zna moje imię?

– Anno… – powiedział jeszcze raz.

Nie umiał znaleźć żadnego innego słowa. Czuł się spętany, bezsilny, strącony na samo dno ciemności. Jednak w tej chwili nie dręczył go żaden ból. Cierpienie, które wiedział, iż go nie ominie, leżało w nim zakrzepłe, jednak nie umarłe, zdawał sobie bowiem sprawę, iż podobne kotwicy, która nie dosięgła jeszcze dna, może lada moment drgnąć i pociągnąć go w otchłań. „Cóż z niej uczyniłem? – pomyślał nagle. – Czym się stała przeze mnie?” Gwałtowny skurcz serca zaparł mu oddech: „O, Panie, czyżbym nie dążył ku Tobie z miłości do Ciebie? Czyżby wszystko, co mnie ku Tobie prowadziło, było moim fałszem? Czyżby…” Nie mogąc udźwignąć dłużej ciężaru tłoczących się myśli, zdjęty strachem, litością i rozpaczą, zaczął zesztywniałymi wargami szeptać jakieś słowa urwane, pośpieszne. Stał przygarbiony z opuszczonymi wzdłuż sutanny dłońmi, głowę pochylił jeszcze niżej. Anna nie zrozumiała nic z tego, co mówił. Widziała tylko, że cierpi. O parę kroków zaledwie szarzała w półcieniu jego twarz skurczona męczarnią, zapragnęła więc w nagłym przypływie serdecznej tkliwości wyciągnąć rękę i położyć dłoń na tym pochylonym czole. Wtedy ogarnął ją spokój, uciszenie, jakiego od bardzo wielu lat nie znała.

– Co księdzu jest? – spytała łagodnie. – Taki ksiądz zmieniony… Ksiądz – zawahała się, lecz na krótką tylko chwilę – ksiądz musiał mnie wziąć za kogo innego, czy tak?

Nie uchwycił sensu jej słów, uderzył go tylko czysty dźwięk głosu. Podniósł głowę. Patrzyła na niego jasnymi oczami, przyjaźnie i jakby ze współczuciem.

– Co pani powiedziała?

– Ksiądz wziął mnie za kogoś, kogo ksiądz znał, prawda? Musiałam księdzu przypomnieć jakąś kobietę?

– Tak, rzeczywiście – szepnął.

Przeciągnął ręką po czole, jakby chciał zetrzeć sprzed oczu natrętne ślady przywidzenia. Ale jeszcze nie śmiał wierzyć, że uległ pomyłce. Myśl jego pracowała wolno, ociężale, miał wrażenie, że ocknął się ze snu i w pierwszym odurzeniu nie potrafi odróżnić, w którym miejscu kończy się sen, a zaczyna prawdziwa rzeczywistość.

– Niech ksiądz usiądzie – podsunęła mu krzesło Anna.

Sama znowu cofnęła się pod ścianę. I kiedy pomyślała, że teraz Paweł odejdzie, nie uczuła goryczy ani żalu. Przeciwnie: kładł się w jej sercu spokój, proste uciszenie, w którym była także tęsknota. Pragnęła, aby Paweł nie odszedł, ale równocześnie pragnęła zostać sama, aby móc wtulić twarz w poduszki i zapłakać.

Cisza przedłużała się. Na dworze podnosił się wiatr. Rósł szum drzew.

– Jakże się ksiądz czuje?

– Dziękuję – skinął głową – dobrze.

Dopiero po chwili odczuł serdeczność tego pytania.

– Pani jest dobra – wyrwało mu się odruchowo.

I zawstydził się, że powiedział to, jak mu się wydawało, niezręcznie i nieporadnie. Anna zaśmiała się.

– Och, dobra! A czy ksiądz wie, że mnie rzeczywiście jest na imię Anna? Ależ niech ksiądz tak nie patrzy, jeszcze co dobrego znowu zacznie ksiądz myśleć…

– Nie, nie, niech pani mówi.

– Powiedziałam to księdzu, żeby wytłumaczyć, dlaczego mnie tak w pierwszej chwili zaskoczyło moje imię w ustach księdza. Przyzna ksiądz, że dość zabawny zbieg okoliczności.

Zaniepokoiła się jego upartym spojrzeniem.

– Dlaczego ksiądz mi się tak przypatruje? Ciągle jeszcze szuka ksiądz podobieństwa? No, niechże ksiądz powie coś. Nie będziemy chyba tak siedzieć i patrzyć jedno na drugie. To dosyć śmieszne, nie? Ale dlaczego ksiądz podnosi się? Przecież to nie znaczy, żebym księdza wypraszała.

– Zmęczona pani pewnie.

Wydało się jej, że chciał tym powiedzeniem nawiązać do jej zawodu.

– Niepotrzebnie się ksiądz lituje – powiedziała z nagłą wrogością. – Zresztą, niech ksiądz idzie, jak ksiądz chce.

– Nie chciałem pani urazić.

– Czyż mnie można urazić?

Podszedł do niej i wziął za rękę.

– Po cóż pani tak mówi?

Czując jego rękę na swojej, nie mogła opanować drżenia. Przypomniał się jej ostatni wieczór, jaki spędziła z Pawłem, wieczór poprzedzający dzień jego niespodziewanego zniknięcia. Niczego nie podejrzewała. Jakże była ślepa! Żyła obok człowieka, który był dla niej wszystkim, i sądziła, że zna każdą jego myśl, a oto okazało się, że nie znała ani jednej prawdziwej. Cóż pozostało z tych miesięcy, z tych dni, gdy trwały, tak, zdawało się, szczęśliwych, z godzin nasyconych uniesieniem i oddaniem? Kiedy tego wieczoru mówił dobranoc, nie zauważyła w jego głosie żadnej zmiany. Dopiero potem, powracając w ciągu wielu samotnych godzin do tamtej chwili, przypomniała sobie, iż zanim udał się na spoczynek, długo trzymał w dłoniach jej rękę. Wyraźnie teraz zobaczyła pokój, w którym mieszkali, półmrok, światło padające z sąsiedniej izby, za oknem noc miotaną halnym wiatrem.

– Zimno pani? – spytał proboszcz.

Wyrwała gwałtownie rękę.

– Nie.

Drżała jednak coraz silniej.

– Co pani jest?

Potrząsnęła tylko głową. Nie mogła mówić, zęby jej dygotały. Wreszcie wykrztusiła:

– Nic mi nie jest. Czego ksiądz ode mnie chce?

Wydało się jej, iż zdradza się każdym ruchem i każdym słowem. Ale ksiądz Siecheń daleki był w tej chwili od podejrzeń. Myślał, jak dopomóc tej kobiecie, która – był tego pewien – musiała być bardziej nieszczęśliwą niż złą.

– Gdyby chciała pani kiedy zobaczyć się ze mną, może zdarzy się tak, to niech pani przyjdzie, dobrze?

– Do księdza?

– Niech pani przyjdzie – powiedział z naciskiem.

Twarz jej zmieniła się.

– Ksiądz miłosierdziem chce okupić swoją winę?

Patrzyła na niego wyzywającym, szyderczym wzrokiem, pewna, iż oburzy się lub przynajmniej zmiesza. Ale spokojnie wytrzymał to spojrzenie. Anna pierwsza spuściła oczy. Jednak zaraz znowu je podniosła.

– Księdza tu przygnały wyrzuty sumienia, niepokój?

Zaskoczony tym pytaniem, zareagował w pierwszej chwili odruchem buntu. Czyż miał się usprawiedliwiać i tłumaczyć przed tą kobietą? Sytuacja wydała mu się śmieszna i poniżająca. Ale natychmiast stłumił ten podszept pychy.

– Tak, pani ma rację – powiedział prosto.

Anna skrzywiła usta do uśmiechu. Nie spodziewała się podobnej odpowiedzi. Była przygotowana na każdą prócz tej. Poczuła się pokonana. Ale nie chciała przegrać. Zacisnęła dłonie tak mocno, iż paznokcie wpiły się w ciało. Ból dodał jej odwagi.

– Ksiądz skrzywdził tamtą dziewczynę?

Proboszcz zawahał się.

– Tak, skrzywdziłem.

Nie panowała już nad sprzecznymi uczuciami, jakie ją ogarnęły.

– Ale dlaczego? – zawołała głosem nabrzmiałym żalem i zaciętością.

Wytłumaczył jej to kiedyś w chaotycznym liście w przeddzień wstąpienia do seminarium, ale teraz jeszcze raz chciała usłyszeć powody, których nienawidziła, chciała ich jeszcze raz jak rany otwartej dotknąć, aby mogła je nienawidzić nienawiścią świeżą i wzmocnioną.

Pomyślał: „Ją także musiał ktoś skrzywdzić”. Ponieważ zwlekał z odpowiedzią, powtórzyła: – Dlaczego? – Tym razem zabrzmiała w jej głosie już tylko prośba.

Szepnął:

– Nie mogłem inaczej.

Anna uczuła bolesny skurcz serca. Wtedy tak samo napisał… Miała wrażenie, że wyrok, który kiedyś zapadł, zabrzmiał obecnie na nowo i jakby ważniej jeszcze i ciężej, bo już nieodwołalnie. Oto wszystko zostało zamknięte. Gdzież się może znaleźć wyższa instancja dla tej sprawy?

Tymczasem ksiądz Siecheń zdawał się zapomnieć o obecności Anny. Mówił jakby do samego siebie:

– Musiałem, wahałem się długo, opierałem się miesiące całe, była wtedy wojna, byłem inwalidą, nikomu niepotrzebny, przeszedłem straszne chwile… wreszcie zrozumiałem prawdziwą miłość, nie mogłem inaczej, On był silniejszy…

– Kto – spytała z wysiłkiem.

– Bóg!

Stali na wprost siebie, oboje z oczami wbitymi w ziemię. Milczenie przedłużało się, jakby moc spoza nich stanęła pośrodku, rozdzielając jedno od drugiego groźną zaporą, aby każdemu wyznaczyć miejsce jedyne i odrębne.

– A ona – spytała Anna nie ruszając się. – Czy ona wiedziała że to…

– Wiedziała.

– Mogła znienawidzić Boga.

– Bóg wzywa każdego po imieniu. Nawet tych, którzy Go nienawidzą.

– Mógł nie wezwać.

– Była czysta. Modliłem się.

– Mogła upaść. Kiedy ksiądz mnie zobaczył…

– Wiem, zgrzeszyłem, straciłem ufność… Ale wierzę, wierzę, że Bóg czuwa nad każdym człowiekiem, najlichszym, najnędzniejszym, jest przy naszych sercach, każdego przywołuje, trzeba tylko słyszeć, trzeba chcieć…

Anna wyprostowała się. Była bardzo blada. Wyschnięte gardło paliło ją ogniem. Nie czując bólu, coraz silniej wpijała paznokcie w ciało.

– A gdyby ona stała się taka jak ja… właśnie dlatego, że została sama, bez nikogo, z nienawiścią, w pustce… to co? Gdyby tak jak ja każdemu… i nic poza tym…

Proboszcz spojrzał na Annę.

– Przy pani także jest Bóg.

Cofnęła się. W tym momencie w jego oczach, wypełnionych po brzegi przejmującym blaskiem, wyczytała, że ją poznał. Przestała prawie oddychać. Ręce przycisnęła do piersi, jakby się osłonić chciała przed ciosem, który padnie. Miała wrażenie, że ta chwila straszliwego, nieludzkiego, napięcia nigdy się nie skończy. Niepotrzebne były słowa. Musieli teraz wiedzieć o sobie wszystko. W ciszy. W samotności.

Nagle twarz księdza Siechenia rozpromienił łagodny, jasny uśmiech. Uderzona nim w samo serce, przymknęła oczy, żeby się nie rozpłakać. Powieki miała pełne gorących, ciężkich łez. Dotknął lekko jej ręki. Usłyszała, że odchodzi. Skrzypnęły drzwi. Potem zgrzytnął zamek w drzwiach wejściowych. Uchwyciła odgłos kroków na drodze. Potem była cisza.

Kiedy w chwilę później Litowka zszedł na dół, zastał Annę w tym samym miejscu i ciągle z zamkniętymi oczami. Łzy spływały po jej twarzy. Stał chwilę, wreszcie bez słowa wyszedł.

We wsi zapiały pierwsze koguty.