37252.fb2
Niewiele z dnia, który ma się teraz ku końcowi, zapamięta Taisa. Noc poprzednia, noc pożegnania Siemiona – to był koniec. Cóż się mogło jeszcze stać? To, co uczyni za kilka godzin, dokonało się w niej już wówczas, kiedy trzymała w ramionach umęczone bólem ciało Siemiona. Wtedy właśnie postanowiła zabić dziecko i siebie. Na śledztwie zdarzenia późniejsze, nawet odwiedziny proboszcza z Sedelnik, zatrą się jej w pamięci. Gdy po kilku miesiącach opuści szpital i w więzieniu wojewódzkim oczekiwać będzie rozprawy, godziny, które wszystko w jej życiu zmieniły, pozostawią w wyobraźni tylko niejasny obraz nieruchomych, zastygłych zdarzeń, ciężki, ciemny osad. Czas tych chwil skurczy się, jakby cierpienie zamknęło jego bieg w twardą skorupę. Ale to już inna, późniejsza historia: dzieje Taisy, gdy uniewinniona znajdzie się w wielkim mieście.
Siemion umierał spokojnie. To było jej zwycięstwo. Do ostatka chciała go mieć takim, jakim był dla niej zawsze i jakiego kochała: wspaniałego i nieustraszonego.
Przytomność zachował do końca. Mały Józik spał w kołysce. Fiodor wałęsał się przed chatą. Widziała jego smukłą sylwetkę ostro rysującą się w zmierzchu. Majstrował coś przy płocie, wiatr rozchylił mu koszulę na piersi, rozwichrzył włosy. Nigdy nie wydał się jej tak podobny do Siemiona. Miał ten sam zarys rozrośniętych ponad swoje siedemnaście lat ramion, to samo śmiałe osadzenie głowy, podobną zwięzłość bioder. Odwróciła się.
Siemion leżał nieruchomy, z dłońmi złożonymi na kołdrze. Oddech miał krótki, ledwie dosłyszalny. Jego młodą twarz zapadłą na policzkach, z wyostrzonym nosem, znaczyły już śmiertelne cienie. Jak kłąb robaków toczyły bezbronne ciało. Ale mimo okrutnych zmian był w nim spokój. W oczach czujnie rozwartych leżała cisza. Wchłaniał ostatnie chwile zachodu, jakby ten obraz tak szybko mający się rozpaść chciał zatrzymać, zamknąć pod powiekami i z sobą zabrać.
Okno było na wprost łóżka.
Odsłaniało widok na leżący w dole jar, w dnie pogodne nasłoneczniony i spokojnie skupiający gładką gęstwinę młodych sosen, teraz jak ciemne jezioro w czasie burzy skłębiony w gwałtownych skurczach. Głębokie leje rozwierały dygocący zagajnik, a mrok, jakby tylko czekał na podstępną pracę wiatru, wciskał się zaraz w szczeliny, wypełniał je nocą, która rosła czarną kurzawą. Wyżej, na urwistym zboczu, las, teraz już bezkształtny, chylił się ku kotlinie niby ogromne zwierzę przyczajone do skoku.
Stamtąd szedł wiatr. Słychać było, jak wraz z gęstniejącą ciemnością ciągnął ogromny szum, zrazu jednostajny, od ziemi do nieba jednolity i zwarty, lecz gdy zbliżał się pełen chrzęstów liści i jak wirujący słup wyrastał ponad dachem – rozpadał się nagle na tysiąc zmieszanych głosów, z których jeden wszystkimi, żekłbyś, kierujący był głosem nowego natarcia. I tak zlewały się w całość: głosy bliskie z jednym odległym, który je powoływał i podsycał.
Jesień już była w pełni. Gdy raz tu rozpoczął się czas wiatrów i słoty, ciągnął się zwykle aż do pierwszych śniegów. Wielu nazywało ów okres czasem diabła. Pewien stary chłop z Sedelnik teraz jeszcze opowiadał, że w roku, który łączył dwa wieki, o takiej właśnie porze, ciemną nocą, spotkał czarta na kamienistym wzgórzu tudroskim koło cmentarza dla samobójców. Gdy dął wicher, matki mówiły dzieciom: to diabły tak harcują i czatują na niedobrych ludzi.
Rzeczywiście złe to były miesiące. Jeśli zdarzyło się w okolicy jakieś nieszczęście, prawie zawsze jesienią. Ludzi wtedy najwięcej śmierć zabierała, kłótnie najzacieklejsze przyjaciół rozdzielały, chłopcy rzucali dziewczyny, grzech miał swoje używanie, zło kusiło ponad ludzkie siły.
A przecież Siemion lubił tutejszą jesień. Przed rokiem, nie zważając na ostrzeżenia, właśnie w październiku ożenił się z Taisą. Wierzył w przesądy, ale nie wierzył, aby mogły zwrócić się przeciw niemu. A deszcz i wiatr to nie były przeszkody dla jego młodości. Dzień, często i noc jedną i drugą spędzić na słocie niewiele dla niego znaczyło. Jak nikt zrósł się z tymi stronami.
I czyż mógł przypuścić, że szum sosen, wśród którego od dzieciństwa wzrastał, tak szybko będzie go żegnać? Tutejsze lasy nie kryły przed nim żadnej tajemnicy. Znał wszystkie ścieżki i każde chyba drzewo na całej przestrzeni, od błot sedelnickich aż do wydmy Chorożówki. A jednak zapuściwszy się raz z Fiodorem w głąb puszczy nie przewidział, że korzenie pewnej znanej mu starej sosny, podmyte strugami ulewnego deszczu, nadwątlone wiatrem, nie wytrzymają silniejszego podmuchu i olbrzymie drzewo runie nagle, grzebiąc go wśród swego gąszczu. To było przedwczoraj, też o porze wieczornej. Fiodor stracił głowę. Zostawił brata i pobiegł po pomoc. Ale najbliższe osiedle było daleko. Siemion parę godzin przeleżał, zanim przyszli ludzie i zabrali się do podźwignięcia ogromnej kłody. Ocknął się dopiero w ciemnościach. Uczuł, że jest niesiony, a wysoko ponad czarnymi splotami drzew ujrzał niebo pogodne i ciężkie od gwiazd. Potem, niedaleko gajówki, przy migotliwym świetle łuczywa, zobaczył Taisę. Nie płakała. Szła obok podtrzymując mu głowę. Chciał uśmiechnąć się, powiedzieć coś, gdy krew rzuciła mu się ustami.
Nazajutrz przyjechał doktor z Sedelnik. Obejrzał pobieżnie chorego, stwierdził jakieś wewnętrzne obrażenia, mówił o potrzebie operacji, ale nie kazał wieźć do powiatowego miasteczka. Za daleka i za ciężka była droga.
O jak długie wydawały się teraz godziny! Taisa po cichu kręciła się po chacie, ani chwili nie była bezczynna, ciągle wyszukiwała jakąś robotę. A kiedy już żadnej pracy pod ręką nie miała, wyjmowała z kołyski małego Józika i nucąc chodziła tam i z powrotem. Burczała na Fiodora, gdy osowiały siedział w kącie. Pędziła go na dwór, to żeby drzewa narąbał, to znów wody naciągnął. Wszystko w domu i gospodarstwie musiało iść swoim zwykłym porządkiem. Czasami tylko i jakby w przerwie pomiędzy innymi zajęciami przysiadała na łóżku. Pytała wtedy Siemiona, czy nie chce jeść, kołdrę mu poprawiła, poduszkę pod głową lepiej ułożyła. I już jej nie było.
Tak minął pierwszy dzień. Przyszła noc. Siemion czuł, że słabnie. Leżał bezwładny, jak drzewo, które go przygniotło. Tępy ból łamał mu piersi, targał wnętrzności, głowę głuchy szum rozsadzał, dłonie, gdy chciał je unieść, leciały bezsilnie, oddech stawał się coraz krótszy. Nie mógł zasnąć.
Taisa ułożyła się na podłodze. Ale i ona nie spała. Leżała cicha, nie ruszała się, lecz po oddechu poznał, że czuwała. Z sąsiedniej izby dobiegało chrapanie Fiodora. Las szumiał monotonnie. Drobny deszcz siepał w szyby, tłukł o dach, woda dzwoniła w rynnie. Jakże inna była ta noc od wszystkich poprzednich. Za oknami czaiła się ciemność wroga i natarczywa. To już nie był ten sam nocny gąszcz, który Siemion tyle razy pokonywał szybkim krokiem i pewnym ramieniem. Cały dom drżał od tajemniczych szmerów. Ściany rozdzierało ciche kwilenie. Gdzieś w pobliżu nawoływała sowa.
Długo leżał Siemion z otwartymi oczami. Wreszcie zapadł w płytki sen. Zbudził go straszny ból w brzuchu. Ciemność była taka sama, tylko deszcz ustał i wiatr ucichł. Po raz pierwszy w życiu ogarnął go lęk. W ciszy, jaka teraz zaległa, ból jeszcze gwałtowniej zdawał się rosnąć, wypełniał każdą komórkę ciała. Półprzytomny, niezupełnie rozbudzony, skulił się odruchowo, nogi podkurczył i dłońmi ścisnął brzuch. Wstrząsnęły nim dreszcze, drżał z zimna, był cały okryty potem, słyszał, że zęby mu dygocą, zwarł je mocno, aby zdławić jęk. Nie przypuszczał nigdy, że cierpienie fizyczne może być tak przerażające. Miał wrażenie, jakby mu rozdzierano wnętrzności rozpalonym hakiem. Mdlący ból podchodził pod gardło, krew powoli odpływała z głowy, zacisnął powieki.
Nagle posłyszał obok szmer. Otworzył oczy. To Taisa stała przy łóżku. O nic nie pytała. Nieruchoma, w białej koszuli przypominała zjawę. W pierwszej chwili wydawało się Siemionowi, że śni. Ale nie, to nie był sen. Widzi przecież, jak Taisa ruchem szybkim, ledwie uchwytnym odchyla kołdrę i w tej samej chwili Siemion czuje blisko jej ciepłe ciało. Milcząc objęła go oburącz i delikatnie do siebie przygarnęła, jak samica, która swoje małe chce obronić przed niebezpieczeństwem. Z głębokim westchnieniem poddał się uściskowi, zdumiał się, że strach rozwiał się jak zła, gorączkowa zmora. Przeniknął go spokój. Naprężone mięśnie rozluźniły się. Co za ulga! Już nie myślał o bólu. Chciał tylko, aby ta chwila trwała jak najdłużej, zawsze. Czuł się bezpieczny, odgrodzony od nocy i uwolniony od cierpienia. Oddech Taisy rozgrzewał zesztywniałe policzki – pozwolił biec kojącemu ciepłu. Wtedy przypłynęło ku Siemionowi wspomnienie dnia, w którym po raz pierwszy wziął w ramiona Taisę.
Był letni wieczór. Umówili się na łące, na skraju sedelnickich pól. Kiedy przyszedł, Taisy nie było, trwały jeszcze roboty w polu. Położył się przy miedzy, koło bujnego łanu żyta. Od Zelwianki ciągnął zapach tataraku i mięty. Niebo na zachodzie płonęło jeszcze, ale już mrok koloru gołębi obwijał nadrzeczne olchy. W zbożu kląskały świerszcze. Z łąk odpowiadały kumkania żab.
Taisa zjawiła się tak cicho, że nie słyszał, kiedy stanęła z tyłu i uklękła. Dopiero jej dłonie poczuł nagle na oczach… Pożegnali się późną już nocą. Tak trudno im było się rozstać. W ciszy, pod nieskończonymi smugami gwiazd, słyszeli swoje serca złączone w pocałunku jednym rytmem. Nie przysięgali sobie wierności ani wiecznej miłości. Czuli przecież oboje, że złączyła ich siła od obojga mocniejsza, na zawsze zamykając w kręgu tak ciasnym, jak splot ich spragnionych ciał, a jednocześnie tak ogromnym, jak bezmiar pól, łąk i nieba.
Teraz po raz drugi przeżył Siemion to samo. Wydało mu się przez chwilę, że znowu jest letnia noc i Taisa leży w trawie chłodzącej rosą. Szum, który słychać, czyż to nie bełkot rzeki? Żaden cień ostrzeżenia nie padł na to zapamiętanie. Nic Siemionowi nie podszepnęło, jak innymi ścieżkami biegła myśl Taisy.
Było daleko jeszcze do rana, ale w głębi mrok już rzednął. Otwierała się przestrzeń, tu czarna, zamknięta czarnym krzyżem okna, lecz gdzieś na niewidocznych krańcach rozstępująca się powolnie przed smugami pierwszego światła.
Wielka cisza położyła się na przedranną godzinę. Las milczał. Z bardzo daleka, od strony Sedelnik, jakby z jakiejś innej ziemi, przyszło wiotkie pianie kogutów. Kończyła się noc.
Leżeli ciągle bez jednego słowa, poczuł tylko, że Taisa silniej przywarła do niego, a jej usta mocniej zamknęły jego usta. I nagle, w chwili, w której ogarnęło go bezgraniczne szczęście, Siemion zrozumiał, że umrze.