37252.fb2
Wieść o wypadku Siemiona Dubrowskiego szybko dotarła do Sedelnik. Nazajutrz wczesnym rankiem przybiegł do wsi Fiodor posłany po doktora i dokładnie spotkanym po drodze znajomym opowiedział, co się wydarzyło ubiegłego wieczoru.
Trudno było ludziom uwierzyć w nieszczęście tak nagłe. Gdyby kto inny padł ofiarą, nie Siemion. Ale tak… Przed dwoma zaledwie dniami widziano go tutaj. Wielu piło z nim u Grzegorza Litowki. Wesoły był wieczór. Siemion zapraszał i płacił. Kobieta, którą Litowka sprowadził niedawno ze stolicy, wyszła do gości, wypiła kilka kieliszków, wpadła w dobry humor i usiadłszy na stole tak, że nogi aż po kolana odsłoniła, zaśpiewała swoim zachrypniętym głosem jakieś warszawskie tango. Komu sprzykrzyły się swojskie dziewczyny i chciałby zakosztować wymyślnej miłości, mógł ją mieć za dwa złote. Płaciło się Litowce. Pierwszy poleciał na to kierownik poczty, pan Jabłoński, którego żona od trzech lat na gruźlicę dogorywała i skonać nie mogła ku utrapieniu małżonka. Doradzano też Siemionowi, bo był przy pieniądzach, żeby pokazał warszawiance, jak chłopaki sedelnickie potrafią kochać. Wzruszył tylko ramionami. Nie dla niego były podobne historie. Siedział przy stole w kącie, podparł głowę pięściami, zapatrzył się w noc za oknem. Kiedy Anna wyszła ze swoim kawalerem, zanucił nagle po cichu tutejszą piosenkę. Od razu ustały śmiechy, zmilkł gwar. Nawet Litowka znieruchomiał za kontuarem i spoważniała mu pijacka gęba. Uczyniła się taka cisza, że oddechy było słychać. Siemion natężył cokolwiek głos, ale dalej mogło się zdawać, że dla siebie samego raczej śpiewa niż dla obecnych. Słuchano go jednak. Nikt z taką szczerością nie umiałby uchwycić snującej się poprzez melodię szerokiej i spokojnej tęsknoty białoruskich pól i łąk. Jego głos młody i jasny chwytał za serce. Była w nim i radość, i smutek, namiętność i jeszcze inny nieokreślony akcent, jakby oczekiwania. Tak to wszyscy wtedy odczuli. Ale nikomu nawet do głowy nie przyszło, że po raz ostatni Siemion śpiewa.
Księdza Siechenia również zaskoczyła wiadomość o wypadku. Przyniósł ją Michaś. Było to w godzinach lekcji. Olek Kukisz, który od samego Fiodora dowiedział się o wszystkim, opowiedział mu całą historię. Michaś nie mógł doczekać końca godziny. Siedział z bijącym gwałtownie sercem. Wyrwany do odpowiedzi, zapomniał wszystkiego, czego się nauczył. Nie umiał skupić myśli, plątały mu się słowa, mówił zupełnie od rzeczy. Wrócił wreszcie na miejsce obdarzony gniewną miną nauczyciela i złym stopniem. Ale nie przejmował się tym. Co innego go pochłaniało. Ledwie zabrzmiał dzwonek, wybiegł z klasy na dwór.
Znalazł proboszcza na budowie koło kościoła. Ksiądz Siecheń stał przy zwiezionych cegłach i zadarłszy głowę przyglądał się murarzom pracującym na rusztowaniu opasującym zapadającą się przy zakrystii ścianę. W pierwszej chwili nie zorientował się, o kim mówi zadyszany Michaś.
– Siemion? – spytał – Jaki Siemion?
– No, Dubrowski, gajowy! Ten, co w zeszłym roku ożenił się z Taiską.
Teraz przypomniał sobie ksiądz Siecheń dzień, w którym pobłogosławił klęczącą przed nim parę. Ale spoza tego wspomnienia wyłonił się zaraz inny obraz. Natarczywy, upokarzający. Wpatrzony w robotnika wyprostowanego na rusztowaniu ujrzał proboszcz siebie wyciągniętego na łące. Usłyszawszy w pewnej chwili szelest czyichś kroków, zerwał się. Wtedy spostrzegł Siemiona. Stał na wzgórzystym skraju lasu, smagły i wysoki, z głową lekko przechyloną, podobny do legendarnego bożka, który nagle zjawił się w nadrzecznym pustkowiu, spragniony chłodu i wypoczynku. Ksiądz Siecheń tak się stropił, że zapomniał sięgnąć po leżące opodal ubranie, aby okryć swoją nagość. Pozbawiony sutanny, wydany na jaskrawe światło słońca, które okrutnie podkreślało wątłość wychudłego ciała, czuł się śmieszny, niedorzecznie odcinający od bujności traw i nadbrzeżnych trzcin. Jak żałośnie musiał wyglądać z tą swoją klatką piersiową niekształtnie sklepioną, ramionami wyprutymi z muskułów. Tymczasem Siemion wolno schodził ku rzece. Z daleka pozdrowił proboszcza. Potem zatrzymał się obok i spytał, odgarniając zsuwające się na czoło włosy, czy woda jest ciepła. Ksiądz Siecheń przeżył kilka okropnych chwil. Bał się spojrzeć w oczy Siemiona, aby nie dojrzeć w nich, jak przypuszczał, ironicznego lub pobłażliwego błysku. Mówił więc patrząc w bok, daremnie usiłując głosowi nadać naturalne brzmienie. Czuł, że każde jego słowo jest nieporadnym tłumaczeniem. Mówił o upale.
Był to rzeczywiście skwarny dzień, jeden z wielu długiej suszy. Rano musiał udać się ksiądz Siecheń do pobliskiego Kruchlika. Droga powrotna wypadała mu w samo południe. Upał był tak silny, że nawet las nie dawał chłodu. Gorejący żar leżał na poszarzałych sosnach, z pni nabrzmiałych żywicą, z igliwia i zeschłych mchów biła duszna spiekota. Niedaleko przepływała Zelwianka. Pokusa kąpieli była zbyt silna. Ksiądz Siecheń skręcił w boczną ścieżynkę. Gdy urwała się, zaczął przedzierać się przez nadbrzeżne wikliny. W tym miejscu Zelwianka płynęła szeroko rozlanym łożyskiem, horyzont przysłaniały wysokie trzciny, bliski brzeg biegł ku zaroślom płaską łąką.
Ksiądz Siecheń odetchnął radośnie. Zarówno ustronne miejsce, jak i pora obiadowa zdawały się zapewniać samotność. Ściągnął sutannę, szybko się rozebrał. Słońce mocno przygrzewało, ale jakaż rozkosz czuć jego ciepło na skórze niekrępowanej żadną odzieżą! Położysz się na ziemi – niebo zobaczysz przechylone nad sobą, orzeźwiający chłód cię ogarnie, brzęk owadów otoczy… Ale tego wszystkiego, choć chciał, nie wypowiedział wobec Siemiona. To z dalszych słów tamtego wytrysnęło, niby snop iskier, zachwycenie swobodą. Radosne zapamiętanie, zdobywcza chłonność. Proboszcz słuchał oszołomiony. Czemuż sam nie umiał się tak radować? Cierpiał.
Teraz odczuł podobny, nieomal fizyczny ból. Zapomniał o obecności Michasia, mdły ciężar przygniótł piersi. Dopiero głos chłopca przywrócił mu przytomność. Drgnął. Spojrzał na małego. Miał pobladłą twarz, usta mu drżały.
– Proszę księdza! – zawołał patrząc błagalnie w oczy opiekuna. – Trzeba ratować Siemiona. Proszę księdza…
Głos Michasia wezbrał tak bezgraniczną ufnością, że proboszcz zaniepokoił się.
– Moje dziecko, cóż ja mogę zrobić?
– Wszystko, wszystko!
Duże oczy Michasia pociemniały. Chwycił księdza za rękę i oburącz mocno ją ścisnął.
– Siemion nie może umrzeć. Ksiądz musi… Ja nie chcę, żeby umarł. Ja…
Nie dokończył. Głos mu się załamał. I w tej chwili ksiądz Siecheń poczuł na swojej dłoni gorące wargi chłopca.
– Moje dziecko – powtórzył.
Pogładził Michasia po zwichrzonych włosach. Jakim ciężarem może być ufność!
– Nie wiedziałem, że znałeś Siemiona.
Michaś podniósł głowę.
– To mój przyjaciel – powiedział z akcentem dumy. – Prawdziwy przyjaciel. Jego wszyscy kochają. A mnie…
Zawahał się, jakby zląkł się, że za dużo powiedział. Widząc jednak badawcze spojrzenie proboszcza, zdecydował się.
– Bo mnie Siemion… Ksiądz nic nie wie… Kąpałem się raz i… on mnie uratował. Siemion!
Ksiądz Siecheń zbladł.
– Topiłeś się?
– Tak.
– I nic mi nie powiedziałeś?
Michaś spuścił oczy.
– Kiedy to było?
– O, dawno, na wiosnę jeszcze.
Spoza drogi dobiegł dźwięk szkolnego dzwonka, oznajmiający koniec pauzy. Ale ksiądz Siecheń nie słyszał go zapewne, bo nawet się nie ruszył. Michaś też został. Stali obok siebie w milczeniu. Ze wschodu nadciągały niskie, szare chmury. Stado kawek kołowało pomiędzy więdnącymi kasztanami.
– Proszę księdza – szepnął Michaś. – Ksiądz gniewa się na mnie, prawda?
Proboszcz uśmiechnął się smutno.
– Nie. Przykro mi tylko, że dowiaduję się ostatni.
– O, nie! – zaprzeczył gorąco Michaś. – O tym nikt nie wie. Siemion… – znowu zawahał się, lecz tylko na krótką chwilę. – Zresztą wszystko już księdzu powiem. Teraz można. Siemion prosił mnie, żebym nikomu nie mówił.
– Siemion?
– Tak. Powiedział, że to nic wielkiego, a ludzie gotowi zaraz z niego zrobić bohatera. Dałem mu więc słowo, że to pozostanie tajemnicą między nami. Taki cudowny był wtedy! Okrył mnie swoją kurtką. Potem aż do samych Sedelnik odprowadził. A później… jeszcze kilka razy brał mnie z sobą na łódkę. Razem z Fiodorem. Jeździliśmy aż do Mogiłek, na ten stary cmentarz. Jeśli więc o tamto prosił… Nie zrobiłem chyba źle?
– Nie – powiedział ksiądz Siecheń. – Nic złego nie uczyniłeś.
Uczuł jednak, że nie przyjął wyznania Michasia szczerze. Zdał sobie sprawę, że serce małego nie należało już do niego wyłącznie. Myśląc dotąd inaczej, czyż nie pozostawał od wielu miesięcy w złudzie? Oto nawet nie wiedział, kiedy przyszła chwila, w której na życie Michasia, dotąd tak proste i jawne, padł zaborczy cień, aby mógł pod jego osłoną wśliznąć się ktoś nowy. Pierwszy, najtrudniejszy wyłom uczyniony. Jak wielu odtąd ludzi będzie mogło z łatwością zdobywać łaknące i ufne serce dziecka, iluż zostawi w nim zdradzieckie ślady, pod jak licznymi, żłobiącymi głęboko śladami ugnie się chłopięca niewinność? Powrót? O, nigdy nie wraca się takim, jakim się odeszło! Ksiądz Siecheń czuł, że teraz z każdym dniem Michaś będzie się od niego oddalał. Aż przyjdzie chwila, gdy odejdzie zupełnie.
Przy obiedzie ukradkiem obserwował swego wychowanka. Nie mówił więcej o Siemionie. Ale oczy Michasia przysłonięte mgłą ciemniejszą jeszcze niż z rana, choć wbite uporczywie w stół, zdradzały jego myśli. Nie opowiadał jak zwykle o szkole, pytania zbywał odpowiedziami, których zwięzłość rwała dalszą rozmowę. Zaległo wreszcie milczenie. Ksiądz Siecheń jadł z gardłem ściśniętym. Po raz pierwszy nie znajdował wobec Michasia żadnych słów. Wiedział, że ani jedno nie stanie się pocieszeniem ani ulgą. Cóż możemy, gdy cierpi ktoś, kogo kochamy?
Za oknami wiatr targał małymi jabłonkami, zżółkły, usychający ogród szeleścił monotonnie. Dalej, aż po niski horyzont, leżała nieruchoma szarość zoranych pól.
Po obiedzie ksiądz przeszedł do swego pokoju. Michaś został w pierwszym, miał odrabiać lekcje. Ale nie pracował dłużej niż kwadrans. Wkrótce usłyszał proboszcz szelest odsuwanego krzesła. Michaś podszedł do okna. Stał chwilę, potem otworzył drzwi do sionki. Za chwilę znalazł się przed domem. Patrzył w stronę drogi. Już zmierzchało. Na szybach ukazały się drobne krople deszczu. Wiatr wzbierał, kłęby zwiędłych liści wirowały w powietrzu.
Nagle zaturkotał na szosie wóz. Michaś pędem pobiegł ścieżką, pchnął pośpiesznie furtkę i zatrzymał się na skraju drogi, której ostry zakręt osłaniały w tym miejscu wysokie brzozy. Ksiądz Siecheń podniósł się. Zobaczył tylko głowę chłopca. Turkot szybko się zbliżał.
Proboszcz zawahał się. W domu była cisza, tylko z kuchni dobiegał głos starej Ksieni i stuk zmywanych talerzy. Przeszedł do jadalni. Na stole leżały poroztwierane książki i zeszyty. Drzwi do sionki były uchylone. Dmuchał stamtąd chłodny powiew.
Gdy wyjrzał na ganek, zobaczył Michasia wracającego. Szedł wolno, ociężale powłócząc nogami, przygarbiony, ze spuszczoną głową. W pierwszej chwili wydało się księdzu, że zbliża się ktoś obcy, nieznany. Jakby nowymi zupełnie oczami ujrzał Michasia. Nie było w nim już nic z łagodnego dziecięctwa, które jeszcze wczoraj miał w ruchach, w głosie, w całej postaci. Kiedy w odległości kilku kroków od ganku podniósł głowę i zatrzymał się na sekundę spostrzegłszy opiekuna, zobaczył proboszcz przed sobą, w szarzejącym zmierzchu, twarz dojrzałego chłopca o rysach, które, mogło się zdawać, jedna chwila niespodziewanie wykończyła, żłobiąc delikatne policzki twardymi cięciami, a czołu odbierając jasny spokój. Zrobił ruch, jakby chciał cofnąć się.
– Michasiu! – zawołał ksiądz.
Podszedł pod ganek. Skrył go cień pnącej winorośli i drewnianych kolumienek.
– Deszcz pada, dziecko, chłodno, a ty chodzisz tak lekko ubrany… zaziębisz się jeszcze.
Po chwili spytał:
– Odrobiłeś już lekcje?
Na drodze znowu zaturkotał wóz. Michaś odwrócił się i nasłuchiwał.
Ale podobnie jak przedtem, była to zwykła chłopska furmanka. Skręciła zaraz w boczną miedzę. Deszcz padał coraz większy. Poprzez wiatr dochodził niedaleki bełkot dworskiego młyna.
Michaś poruszył się.
– Dlaczego on tak długo nie wraca?
Ksiądz Siecheń spodziewał się tego pytania. Dobrze domyślał się: to powrotu doktora od Siemiona tak niecierpliwie oczekiwał Michaś. Ale zamin zdążył mu odpowiedzieć, ten zbliżył się tak blisko, że ksiądz uczuł na twarzy jego oddech.
– Może już nie żyje? – zawołał z rozpaczliwą niepewnością.
Uderzony tym przejmującym akcentem ksiądz Siecheń przypomniał sobie, że przed wieloma laty, w czasie wojny, gdy wśród ciemnej nocy odnalazł na polu ciężko rannego przyjaciela, podobny okrzyk i jemu się wyrwał. Głęboko w świadomości, jakby uśpione, lecz niezmienne, gdy ocknie się nagle, odnalazł przerażenie. Lęk, który budzi śmierć. Ostry dreszcz go przeszył. Uczuł chłód pod czaszką. Miał przez sekundę wrażenie, że wszystko dokoła zmarło. Sylwetka stojącego na progu Michasia zastygła w bezruchu. Nie widział już jego twarzy. Wyciągnął więc rękę i pod palcami rozpoznał pierś chłopca.
– Mój mały… – szepnął tkliwie.
„Boże! – myślał – nie opuszczaj tego dziecka w ciężkiej godzinie. Nie odchodź go, jeśli raz obdarzyłeś łaską. Uchroń od cierpienia, które rzuca w przedwczesną samotność. Pomóż, Panie, spokojnie dojrzeć temu sercu”.
Spytał:
– Pamiętasz, Michasiu, chorobę Ksieni? W zeszłym roku?
– Tak.
– I jak jednego dnia, wieczorem, pamiętasz, wszedłem do twego pokoju, klęczałeś przed łóżkiem i modliłeś się.
– Pamiętam.
Ksiądz Siecheń mocniej przygarnął chłopca. Jakże pragnąłby usłyszeć w tej chwili jego gwałtowny szloch, płacz, który sercu nie pozwala zastygać. Ale Michaś, choć poddał się ramionom księdza, dalej stał nieruchomy, z oczami wbitymi w ziemię.
– A teraz? – podjął proboszcz. – Nie próbowałeś teraz?
Poczuł, że Michaś drgnął. Nie odpowiedział jednak. Ksiądz Siecheń otworzył usta, lecz zdanie, które chciał rzucić, zamarło mu na wargach. Ogarnął go lęk, że za chwilę mogą paść słowa, które zniszczą wszelką nadzieję. Opanował się jednak. Za daleko już się posunął, aby teraz cofać się.
– Modlitwa! – zawołał żarliwie. – Dziecko moje drogie, nie sądzisz, że przyniosłaby ci ulgę?
Zaległa cisza. Wreszcie Michaś powiedział krótko:
– Nie.
Jego głos zabrzmiał spokojnie, był opanowany, zadźwięczał w nim nie znany dotąd twardy akcent. Patrzył proboszczowi prosto w oczy.
– Wtedy to było co innego – dorzucił po chwili.
I lekkim, choć stanowczym ruchem wysunął się z objęcia.
– Pójdę lekcje dokończyć, dobrze?
Przeszedł cicho przez ganek. Znalazłszy się w sionce zamknął za sobą drzwi.