37252.fb2 ?ad Serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

?ad Serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

V

Anna nie słyszała skrzypnięcia drzwi. Mimo kilku godzin snu czuła teraz większe znużenie niż z rana po źle przespanej nocy. Obudziła się o wczesnym zmierzchu. Z początku, zaskoczona pełnym, porywistym szumem wiatru, ujrzawszy w głębi za oknem zarys płota i drzewo o czarnych, gnących się gałęziach, nie mogła zorientować się, gdzie się znajduje. Nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić do tej dużej, obcej izby tak różnej od pokoju, który ostatnio zamieszkiwała. Gdy o podobnej godzinie budziła się w Warszawie, widziała przez zmętniałą szybę żałośnie obwisłą rynnę, dalej obdrapaną ścianę pełną jakichś niepotrzebnych gzymsów i ozdób, wątłych balkoników i okien przybranych wiotkimi firankami, jeszcze wyżej czarny, wilgotny, gęsto połatany dach, smętne dymniki uwikłane w pajęczynowe nitki drutów radiowych, a nad tym wszystkim doskonale zharmonizowany z całością, w bezruchu zastygły, jakby ze starej ilustracji wycięty płat nieba. Gdy nadchodził przedwczesny zmierzch brzydkich dni, a drobny deszczyk zacinał z ukosa, wówczas dymniki szamotały się apatycznie, potem z rosnącym mrokiem zapadał ospały spokój, tylko wiatr uwięziony pomiędzy murami bełkotał ptrzytłumionym oddechem.

Tak w ciągu wielu miesięcy zżyła się z tym obrazem, że nim zdążyła teraz podnieść powieki, była pewna, że taki właśnie widok narzuci się jej oczom. Pomyślała, że będzie musiała zaraz ubrać się i wyjść na ulicę. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy nie powinna zmienić dzielnicy. Może jeszcze raz spróbować śródmieścia? Może… Westchnęła ciężko. Gdybyż można było schronić się przed tym wszystkim w sen długi i twardy!

Ale kiedy po chwili zdała sobie sprawę, że nie jest już w Warszawie – nie odczuła ulgi. Dochodziła piąta. Za godzinę – obliczyła szybko – powinien przyjść kierownik poczty. Znowu będzie kląć dogorywającą żonę… Usiadła na łóżku, wsunęła stopy w rozdeptane pantofle. W pokoju było zimno, powietrze przesiąknięte wilgocią czyniło chłód obślizgłym i lepkim. Drżąc narzuciła szlafrok, pamiętający jeszcze lepsze czasy, i podeszła do toalety.

Spojrzawszy w lustro wzdrygnęła się. Nie mogła patrzeć na siebie bez wstrętu i przestrachu. Ostatnich kilka lat zmieniło ją zupełnie. Czasami miała wrażenie, że każdy dzień, każda noc posuwają naprzód dzieło zniszczenia. Nieraz, budząc się z rana, zrywała się pośpiesznie z łóżka i jeszcze oczy mając zaklejone od snu biegła do lustra. Starość, nie, to nie o nią chodziło. Niedawno przekroczyła wprawdzie czterdziestkę, ale nie wyglądała na więcej lat. Zmieniał się tylko wyraz jej twarzy. Zarys policzków niegdyś tak delikatny uległ trywialnemu zniekształceniu, usta układały się w przykry, wyuzdany grymas, oczy straciły wilgotny, miękki połysk. Anna czuła, że może teraz pociągać tylko natury chore i instynkty znieprawione. Ruchy, głos, spojrzenia, wszystko w niej obiecywało rozpustę. Ile też razy w oczach zaczepionych mężczyzn wyczytała nietajony odruch niechęci i pogardy. Ile brutalnych słów uderzyło ją po twarzy. Brali ją ci, których twarze były napiętnowane tymi samymi znakami, co i ona. Pękały wobec niej wszelkie hamulce, opadały maski, rwała się w strzępy układność, brudny kłąb ciemnych pożądań wyciekał z obnażonych ciał, jak ropa płynąca z odkrytej rany, oplątywał ją swymi mackami, chłonął i ssał. Czasami przecież znajdowała nieomal zadowolenie w tym całkowitym i ostatecznym upadku. Czegóż może od życia żądać kobieta, od której nikt prócz krótkiej, nędznie opłaconej chwili rozkoszy niczego nie żądał? Nic się już stać nie może. Zanurzyć się więc w tę otchłań, dosięgnąć samego dna… Z pewnością tę właśnie zgodę na wszystko wyczytał w jej oczach Litowka, gdy bawiąc przed tygodniem w Warszawie spotkał Annę na ulicy.

Zdziwiła się, że ją poznał. Nie widzieli się bowiem od dziesięciu przynajmniej lat. Stare dzieje ich łączyły. Anna żyła wówczas z Morawcem, stawiającym pierwsze dopiero kroki na terenie stolicy. Roman był młodszy od niej, miał dwadzieścia kilka lat, podobał się jej. Pociągał zuchwałością, mocnym ciałem, energią i tym nieuchwytnym błyskiem w oczach, który raz wydawał się cierpieniem, a kiedy indziej okrucieństwem. Niewiele wiedziała o jego przeszłości, prawdopodobnie burzliwej. Nie zwierzał się. Będąc szczerym, umiał jednocześnie być skrytym. Czym obecnie zajmował się – to oczywiście wiedziała. Ale to jej nie przeszkadzało. Wierzyła, że nie potknie się. Pieniędzy miał zawsze pod dostatkiem. Miała więc spokój, nie potrzebowała chodzić po ulicy. W tym właśnie czasie zaczął organizować pierwszą swoją bandę. Pewnego dnia przyprowadził nowego kompana. Był to Litowka. Przez kilka miesięcy chodzili na roboty razem i z kilku jeszcze innymi. Wkrótce jednak skończyło się to wszystko. Po jakiejś grubszej, krwawo zakończonej historii, banda Morawca rozpadła się. Paru chłopców wpadło, dostali po kilkanaście lat ciężkiego więzienia. O Romanie słuch przepadł, zniknął również Litowka.

Spotkała go teraz dopiero. Dowiedziała się, że Morawca od lat już nie widział i w ogóle od dawna, zaraz po tamtej awanturze, skończył z podobnymi sprawami. Nie miał ochoty – wyznał – powędrować na szubienicę albo zginąć w więzieniu. Nie każdy ma szczęście Morawca. Zresztą i jego szczęście może pewnego pięknego dnia prysnąć jak łupinka. Osiedlił się więc na kresach wschodnich. Za pieniądze, które mu przypadły z podziału, wybudował domek i urządził sklep z wyszynkiem.

Zadowolony był ze spotkania. Zaproponował kolację. Wstąpili razem do baru. Ciągle opowiadał o sobie. Ale Anna wiedziała, że szybko zdał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znajdowała. Nie potrzebował pytać. Była ubrana źle, z tandetną jaskrawością, wyglądała niezdrowo; chciwie, choć starała się panować nad ruchami, rzuciła się na gorące jedzenie. Gdy zaproponował jej wyjazd do Sedelnik w wiadomym celu, zgodziła się bez wahania. Nie miała nic do stracenia. W Warszawie czekał ją tylko głód, a w niedalekiej przyszłości szpital lub żebranina pod kościołem. Ludzie? Uważała, że wszędzie są ci sami, jednakowo źli. Wolała więc o tym nie myśleć, cieszyć się raczej, że znajdzie się na wsi. W pewnym momencie, gdy wyobraziła sobie pola i lasy, krajobraz od tylu lat nie widziany, odżyły w niej bolesnym szarpnięciem najdawniejsze, rzadko budzące się wspomnienia. Wychynął z mroku czasu dzień wycieczki za miasto: niebo pogodne, zapach jaśminów, droga ocieniona rozłożystymi kasztanami, ujadanie psów… Ale zanim pośród tych migawkowych obrazów zdążyła zarysować się śmiejąca twarz Pawła Siechenia, Anna wstała szybko i spytała Litowkę: zatańczymy? W jego ciężkich ramionach, pod gorącym, wódką przepojonym oddechem, znikły oczy i usta, których wolała z odległości lat nie wywoływać.

Zabawili w lokalu do późnego wieczora. Potem, po nocy, która dała Annie przedsmak tego, co ją czeka w Sedelnikach, wyjechali.

Wieś powitała ją wichurą i deszczem. Autobus ugrzązł po drodze w błocie, przyjechała do Sedelnik ledwie żywa ze zmęczenia. Tego samego wieczoru Litowka kazał jej wyjść do gości i śpiewać. Gdy opierała się, obrzucił ją ordynarnymi przekleństwami, potem zaczął bić. O, miał w tym wprawę. Znać było szkołę Morawca. Przewrócił Annę na łóżko, jedną dłonią zatkał jej usta, a bił drugą zwiniętą w kułak, spokojnie, równo, nie spiesząc się. Puścił ją, gdy się przestała szamotać, i wyszedł zamknąwszy drzwi na klucz. Następny dzień przeleżała w łóżku. Nikt do niej nie zaglądał. Jedzenia nie przyniesiono. Pod wieczór, gdy gospoda napełniła się gwarem, a radio zabrzmiało wesołymi melodiami, Litowka wpuścił do pokoju trzech pijanych chłopów.

Po tym wieczorze Anna zaczęła myśleć o ucieczce. Nie miała jednak pieniędzy. Kilkadziesiąt złotych, cały jej majątek, jeszcze w Warszawie wziął na przechowanie Litowka. Ukraść nie miała gdzie. Zadenuncjować starego? Nie, wszystko, tylko nie to! Zbyt bała się policji, śledztwa, przesłuchiwania, ciągania po sądach. Była zresztą pewna, że w podobnym wypadku Litowka umiałby wyjść obronną ręką, a ucierpiałaby tylko ona. Trudno. Musiało już tak zostać. Wygasł w niej bunt. Zaczęła bez sprzeciwu wykonywać wszystko, czego Litowka żądał.

Okazało się zresztą, że nie żądał wiele, a przynajmniej nic ponad to, co czyniła Anna w ciągu wielu lat w Warszawie. Dopiero po kilku dniach, gdy porządek dnia ułożył się w pewną normę, zrozumiała, że chociaż nieświadomie, tym jednak mocniej łączyła zmianę miejsca ze zmianą życia w ogóle. To ta zawiedziona, a tak późno odkryta nadzieja uczyniła z paru pierwszych dni w Sedelnikach nieznośny koszmar. Cóż znaczy jednak zmienić miejsce? Los, który w sobie niesiemy, każdy skrawek ziemi upodobni do poprzedniego. Gdziekolwiek zatrzymamy się, zawsze i natychmiast znajdą się ludzie, których pod innymi postaciami znaliśmy dawniej. Iluż Grzegorzów Litowków prowadziła Anna w późną noc po wąskich i ciemnych schodach do swego pokoju? Ilu Jabłońskich, trzymając ją w ramionach, zwierzało się z brudnych przeżyć? Ile pijanych ciał kołysała na swoich piersiach i biodrach? Nic się nie zmienia. Czasem zdaje się, że życie wcale naprzód nie biegnie i długi ciąg lat obraca się w jednych ścianach, wśród zbiegowiska tych samych twarzy. Dnie zasuwają się jeden w drugi, noc wpełza w noc następną. I nic, ani cierpienie, ani radość, ani strach nie rozłamią tych ciasnych obręczy. Wieczna niewola! Upodlenie, okrucieństwo, pogarda, brud ściekający ze wszystkich rynsztoków – oto pokarm codzienny. Ludzie jak wściekłe psy trą się w tym gnojowisku. O, gdyby nienawiść wszystkich ciał mogła wybuchnąć jednym uderzeniem, życie jak struga krwi skrzepłoby i stężało. Ale Anna, która wiele lat temu poznała samotność miłości, wie, że nienawiść jest również samotna i tak jak miłość woła odosobnionym głosem.

Zamyślona, wsparłszy głowę o dłonie, nie zauważyła, kiedy mrok zatarł jej odbicie w lustrze. Dalej siedziała pochylona nad toaletą. Nagle posłyszała bliski głos Litowki.

– Co ty, śpisz?

Drgnęła.

– Zapal lampę – mruknął.

Gdy rozjaśniło się, zmrużył oczy. Anna nie odwracała się. Światło płytkim półkręgiem padało jej na twarz. Chcąc zasłonić się, podniosła dłonie do włosów i wolno je poprawiła. Litowka milczał oparty o drzwi. Czuła na sobie jego ciężkie spojrzenie. Z pierwszych słów domyśliła się, że musiał dużo wypić. Wolała, żeby mówił. Milczenie gorzej ciążyło. Niosło zapowiedź najgorszego. Poprosiła:

– Daj mi papierosa.

Podłoga skrzypnęła pod jego grubymi butami. Anna odruchowo skurczyła się. Dreszcz przebiegł jej po plecach. Miała wrażenie, że za chwilę spadną na nią twarde uderzenia. Ale Litowka zatrzymał się obok, wyjął z kieszeni pudełko i rzucił na toaletę. Chciwie zapaliła.

Tymczasem Litowka rozglądał się po pokoju. Wreszcie znowu na niej spoczął jego wzrok. Wsunął ręce w kieszenie, stał rozkraczony, lekko kołysząc się.

– Pokaż się! – rozkazał.

Posłusznie, zacisnąwszy wargi, żeby ukryć ich drżenie, odwróciła się. Przypatrzył się uważnie. Trwało to nieskończenie długo.

– Kiedy będziesz gotowa? – spytał wreszcie.

Spróbowała uśmiechnąć się.

– O, zaraz, za kwadrans najdalej.

– No, zobaczymy… Niedługo przyjdzie Jabłoński.

– Wiem.

– No więc!

Odsunął od stołu krzesło i usiadł. Miała go teraz za sobą, lecz w lustrze widziała jego postać wyrastającą w głębi szerokimi barkami i kwadratową głową, której pochylenie odsłaniało szyję o grubych, krwią nabiegłych żyłach.

Od razu domyśliła się, że rozmowa nie została skończona. Ale ponieważ Litowka milczał, szybko, żeby nie tracić czasu, zaczęła wycierać ręcznikiem świecącą, przetłuszczoną skórę na twarzy. Nie spuszczała jednak oczu z lustra. Pomiędzy jej pośpiesznymi ruchami odbicie Litowki trwało nieruchome. Wreszcie usłyszała jego chrapliwy głos.

– Ty, słuchaj… Roman znowu dał o sobie znać.

– Roman?

– No…

Była tak zaskoczona, iż machinalnie, nie zastanawiając się, spytała:

– Gdzie? Tutaj?

Litowka zerwał się z rzadką u niego gwałtownością.

– Zwariowałaś? Tego jeszcze brakowało!

Odwróciła lekko głowę.

– Boisz się go?

Teraz dopiero pod jej ironicznym, jak mu się wydawało, spojrzeniem, Litowka zorientował się, że zdradził nurtujące go uczucia. Był jednak całą rozmową z Nawrockim zbyt wzburzony, aby panować nad sobą.

– To moja rzecz – warknął.

Twarz nabiegła mu krwią, pochylił głowę i ramiona, podobny do byka gotującego się do uderzenia. Wyczuła, że nie należy go teraz drażnić.

– Nie rozumiesz żartów – powiedziała pojednawczo.

– Jeśli to ma być żart – odburknął.

Ale ton Anny podziałał na niego uspokajająco, bo usiadł z powrotem. Przez chwilę milczeli. Wreszcie urywanymi zdaniami, jakby każde słowo napotykało w nim wewnętrzny opór, zaczął opowiadać, czego dowiedział się od Nawrockiego. Gdy skończył, znowu zaległa cisza. Anna o nic nie pytała. Pochylona nad lustrem, machinalnie powlekając usta szminką, myślała, czy i tym razem szczęście nie opuści Romana. Wspomniała jego sylwetkę. O nie! Trudno byłoby sobie wyobrazić Romana za kratami, w szarym, więziennym drelichu, z ogoloną głową. To wszystko. Bo w istocie było jej najzupełniej obojętnym, czy Roman wymknie się obławie, czy wpadnie. Miesiące przeżyte z nim nie rzucały na chwilę obecną żadnego znaku. Były epizodem, który czas zatarł, jak deszcz zmywa z ziemi ślady kroków. Pustka.

Tymczasem Litowka walczył z potrzebą mówienia. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien zwierzać się przed Anną z pewnych dawnych spraw. Ale w stanie, w jakim się teraz znajdował, świadomość ta zbyt słabo działała, aby nakazała mu przewidującą wszystkie możliwości czujność. Strach nie wybiera: gdy nie ma przyjaciół – popchnie w pierwsze ramiona, choćby należały do wroga.

Na dworze wichura wzmagała się. Ściemniło się prawie zupełnie. Nagle rozległ się brzęk szyby, jakby ktoś ręką pchnął ramę okienną. Litowka drgnął. Spojrzał w tamtą stronę i dopiero teraz zobaczył, że okiennica jest otwarta. Wstał szybko, zaparł ją żelaznym prętem. Potem uchylił drzwi do gospody i rzucił okiem na izbę. Chłopi już poszli. Była pusta, słabo oświetlona zwisającą z sufitu lampą, pełna chybotliwych cieni po kątach. Koło bufetu czaił się Makarek. Ujrzawszy Litowkę we drzwiach zatrzymał się i bystro spojrzał zielonymi oczami.

– Poszedł! – mruknął Litowka.

Zostawił drzwi lekko uchylone i wrócił na swoje miejsce.

– Widzisz – zaczął – z Romanem to tak jest… nie rozeszliśmy się dobrze, nie można powiedzieć. Wiesz, jak to bywa. Dzisiaj tak, jutro inaczej. Rozrachunki, tego… rozumiesz?

Anna milczała, opuściła tylko dłonie na kolana, siedziała nieruchoma. Litowka odetchnął głęboko. Chrapnęło mu w gardle. Zatarł ręce.

– Jemu może zdawać się, że go wykiwałem… gdyby wiedział, że tu mieszkam, Burak mógł mu powiedzieć o mnie…

Nie potrzebował dalej mówić. Domyśliła się całej historii. Jasne teraz było, skąd znalazły się pieniądze na ten dom, sklep i ziemię. Ale cóż? Nie było to żadną niespodzianką. Zdziwiła się tylko, że ją niczym ta wiadomość nie poruszyła. Właściwie powinna by się cieszyć strachem i niepewnością Litowki. Nie czuła jednak niczego, co by choć za ułamek radości mogło uchodzić. Była znużona, to wszystko. Znużona zmęczeniem fizycznym, zwierzęcym, wyprutym z jakichkolwiek uczuć, chęci, pożądań.

Ostatnio coraz częściej wpadała w taki nastrój. Nie chciała go. Ale nie chciała wówczas tylko, gdy był poza nią. W nim nie istniało tak lub nie. Czasem, gdy budziła się w środku nocy przy boku przygodnego kochanka, ogarniało ją przerażenie, tak nagle jasnym się dla niej stawało, iż w chwili zdawałoby się wykluczającej samotność była w rzeczywistości nie do wyrażenia samotna. Samotna samotnością najokrutniejszą, którą każdy człowiek musi raz przeżyć, choćby to miało na niego spaść dopiero w godzinie śmierci. „Ale czyż istnieje w życiu człowieka cokolwiek niezwykłego – myślała nieraz – co by jednocześnie nie zbliżało ku śmierci? Przy pewnym natężeniu uczuć, lub przy zamieraniu ich zbyt bezwzględnym, zawsze śmierć zagląda nam w oczy”.

Przemknęło jej przez głowę szybkie wspomnienie: przed bardzo wielu latami przeżyła to odkrycie po raz pierwszy. Nie zdążyła cofnąć się. Zanim zdała sobie sprawę z czasu i z miejsca tej chwili, ujrzała mroczny korytarz, którym biegła na dźwięk dzwonka, drzwi otwierane, nagłe rozwidnienie się, a na schodach w pełnym świetle padającym z okna na półpiętrze postać młodego legionisty. Jednocześnie przypomniała sobie, że w kilka tygodni później mówiła patrząc w oczy Pawła Siechenia: „Kiedy zobaczyłam cię wtedy po raz pierwszy, stało się ze mną coś, czego jeszcze nigdy nie przeżyłam. Zanim spytałeś się, czy tu mieszkają państwo Podhaliczowie, patrzyłeś na mnie chwilę, pamiętasz? To trwało bardzo krótko, ale mnie się wydało nieskończenie długo. Nie zdążyłam nawet dobrze ci się przyjrzeć. Spostrzegłam tylko, że jesteś bardzo blady i masz smutne oczy. Tylko tyle. Ale w ciągu tej sekundy, zanim usłyszałam twój głos, wydało mi się, że umieram. Nie, nie! – zaprzeczyła szybko widząc pytanie w jego spojrzeniu. – To nie było bolesne uczucie. Radosne też nie… – dodała po chwili. – Tego w ogóle nie da się nazwać”. I jeszcze raz tamtego dnia przeżyła owo uczucie zamierania, gdy zdaje się, że dawne życie uciekło, a nowe nie zdążyło jeszcze nadejść. Było to wieczorem, na chwilę przed zaśnięciem. Z krótkiej rozmowy wiele dowiedziała się o nowym lokatorze swoich opiekunów. Przydzielono mu u nich kwaterę. Był porucznikiem drugiej brygady. Niedawno, podczas walk w Karpatach, został ciężko ranny, otrzymał postrzał w lewe płuco. Właśnie wczoraj opuścił szpital, lecz do całkowitego wyzdrowienia było mu jeszcze daleko, nie wiedział nawet, kiedy będzie mógł wrócić na front… Gdy leżała w ciemnościach z zamkniętymi oczami, słyszała za ścianą kroki porucznika. Nagle ucichły. I wtedy, ale jakby we śnie i dlatego silniej jeszcze, przeżyła uczucie podobne do tego, które ją przeniknęło w południe stojącą w otwartych drzwiach.

Mając oczy pełne tych wspomnień, nie czuła, że od kilku minut Litowka na nią patrzy. Z początku, chcąc sprawdzić wrażenie swoich słów, rzucił na Annę wzrok krótki i podejrzliwy. Ale gdy nie zauważył w zarysie jej lekko pochylonej postaci żadnej gwałtowniejszej zmiany, uspokoił się. „Uwierzyła” – przemknęło mu przez głowę. Tym lepiej. Jeśli na starość zaczynała podobnie głupieć, dlaczego nie miałby dalej mówić? Korciło go, aby podzielić się z Anną swymi obawami w związku z osobą Nawrockiego. Co znaczył jego śmiech? A te pytania tak lekko, niewinnie na pozór, bez żadnej zdawałoby się ukrytej intencji rzucane? A to „musi pan milczeć?” Nie, to niemożliwe – wydało się Litowce – aby Nawrocki mógł się czegokolwiek domyślać. Skąd? Jakim sposobem mógłby wpaść na trop tych starych, przebrzmiałych historii? Udawał, że wie, o tak! to co innego, udawanie i wygrywanie na tym to stała policyjna metoda. Zaplątać upatrzoną ofiarę w sieć pytań, domyślników, niespodziewanych skojarzeń, aby później w odpowiedniej chwili jednym rzutem zacisnąć pętlę. „Ale to nie ze mną! – uśmiechnął się do nieobecnego wroga – ze mną nie pójdzie tak łatwo. Jeszcze nie zna mnie”. W tej samej jednak chwili zdał sobie sprawę, że jeśli jest już mowa o walce pomiędzy nim a Nawrockim, to przecież pierwsze w niej kroki przyniosły niewątpliwy triumf posterunkowemu. To on przez cały czas górował spokojem, on umknął w porę z dość śliskiego dla siebie terenu, jemu udało się z kolei uchwycić inicjatywę w swoje ręce i najzaczepniejsze wypady przemycić pod maską niefrasobliwego i przyjaznego uśmiechu. Wspomniawszy swoje zachowanie, zwłaszcza chwilę, w której tak nieopatrznie pozwolił sobie wyskoczyć ze skóry, Litowka znowu się zaniepokoił.

Zrozumiał, że dopóki jakimś umiejętnym posunięciem nie zaskoczy z kolei Nawrockiego, dopóty ta pierwsza porażka ze zjadliwą natarczywością wciskać się będzie w każdą rozmowę z posterunkowym, w każdą myśl o nim. Zawsze będzie już stroną skazaną na bronienie się, wymykanie i kluczenie. A czyż nie tego chciał Nawrocki? Czy nie tędy wiedzie droga do ostatecznego zaplątania się i uwikłania?

Bezsilny gniew chwycił Litowkę. Och, gdyby mógł przychwycić tego szczeniaka, gagatka z ładną buzią i delikatnymi łapkami, wziąć go w swoje obroty i rozprawić się po swojemu, raz na zawsze. Ba! tylko jak się do tego zabrać? W dużym mieście wiedziałby, co robić. Tam wystarczyłaby nocna godzina, pusta ulica. Ale tu, gdzie wszystkie zdarzenia wypływają na wierzch jak wzdęte trupy wyparte wirami z dna rzeki? Zamyślił się. A może… taka noc jak dzisiaj, wiatr… może Anna? Uderzony niespodziewanym pomysłem, spojrzał na nią.

Siedziała przed lustrem ciągle odwrócona plecami, w taki jednak sposób przechyliła głowę, iż nie ruszając się mógł ze swego miejsca dojrzeć profil. Wyraźnie rysował się na tle rozstawionego pod ścianą parawanu, tylko światło lampy padając z boku poszerzało cokolwiek linię policzka. Dzięki temu na pierwszy rzut oka twarz Anny wydawała się obrzęknięta.

Litowce zamarły słowa, które miał na końcu języka. Uczuł w sposób nieokreślony, że powinien natychmiast odwrócić głowę. Jednak nie mógł oderwać oczu od siedzącej. Miał wrażenie, że ulega niezrozumiałemu nakazowi, równie ohydnemu i przerażającemu, jak obraz, który go natarczywie pociągał. Musiał patrzyć. Twarz Anny, nienaturalnie nabrzmiała i blada, robiła wrażenie umarłej. A przecież żyła. Żyła w bezsilnym opadnięciu dolnej wargi, w oku jakby oślepłym, w tępym skurczu mięśni, których napięcie sparaliżowało Litowce oddech. Widział w swoim życiu wiele twarzy ściętych nienawiścią, ale w żadną z nich nienawiść nie wessała się piętnem tak szczególnym, jak w tę, którą miał przed sobą. Przed wielu laty na froncie zobaczył pewnego dnia ludzi zatrutych gazami. Nocą rozświetloną dalekimi błyskami, wśród złowrogiej ciszy zbierano ich z pola. Na ziemi szarej, jakby przysypanej popiołem, wtłoczone w leje i wyrwy leżały nieruchome, dziwacznie pokurczone ciała o twarzach – gdy je oświetlono – straszliwie zmienionych, zsiniałych, zastygłych w natężonym grymasie. Twarz Anny zdawała się również ulec zatruciu. Była w niej ta sama upiorność, co w tamtych ludziach z okopów: zamazanie granic pomiędzy nienawiścią, strachem i cierpieniem, wzajemne przeniknięcie tych wszystkich uczuć, milczący osad, chłód.

Ciszy w pokoju żaden szelest nie mącił. To tylko dokoła, górą i bokami, wiatr bił z niezmienną zaciekłością, gwałtowne i czarne przypływy napierały na ściany. Jak mały i wątły wydał się nagle Litowce dom! Jeszcze jedno silniejsze uderzenie i niby okręt zerwany z kotwicy zawiruje kruchą łupinką wśród sprzecznych prądów, aby na oślep zanurzyć się w burzliwy odmęt. Kto zatrzyma jego bieg?

Wtem coś miękkiego otarło mu się o nogi. To Makarek. Kopnął go podrażniony.

– Won!

Makarek miauknął żałośnie i zwinięty w kłębek przypadł do ściany.

Litowka podniósł się. Stanął przed Anną.

– No, gotowa?

Usłyszała głos, ale nie zrozumiała słów. Szumiało jej w głowie, jakby została wytrącona z ciężkiego snu.

Litowka zacisnął zęby.

– Czego się gapisz?

Ciągle miała oczy nieprzytomne.

– Ogłuchłaś? Pytam się: kiedy będziesz gotowa?

Połapała się wreszcie, o co mu chodzi. Szybko, lecącymi rękoma zakrzątnęła się wśród porozrzucanych w nieładzie na toalecie drobiazgów.

– Już, już, zaraz…

Chętnie popędziłby ją trochę. Ale nie – zreflektował się – nie teraz. Teraz potrzebował jej spokoju. Odstąpił więc na bok i dopiero po chwili przyjacielskim tonem zaczął tłumaczyć, o co mu chodzi. Chciał przede wszystkim, aby szybko pożegnała się z Jabłońskim. Niech zostanie jej trochę czasu, żeby mogła wyglądać dobrze wieczorem. I opowiedział, co to ma być za wieczór.

Anna słyszała już o Nawrockim. Widziała go nawet parę razy z daleka.

– Przystojny chłop! – pochwalił Litowka.

Zgodziła się. Owszem, robi wrażenie całkiem do rzeczy.

– Ba, ba! – mlasnął językiem. – Jeszcze jak do rzeczy. Zobaczysz! To, uważasz, mój serdeczny przyjaciel. Bardzo serdeczny – powtórzył z roztkliwieniem nieomal. – Musisz, uważasz, zdobyć sobie jego względy. Niech chłopak będzie zadowolony. Bo to, widzisz, taki gość, co to stworzony jest do wielkiego miasta. Do Morawca by pasował, o! Tutaj dla niego za ciasno, za płasko, uważasz – i ręką pokazał, jak bardzo monotonnie i żałośliwie musi być dla podobnego człowieka w Sedelnikach. – Nie ma gdzie skrzydełek rozwinąć. Pofruwać nie ma gdzie. A tak to sobie razem pofruwacie! Będziesz grzeczna, co?

Wzruszyła ramionami i zalotnie przegięła głowę. Grzeczna? Przecież zawsze jest grzeczna.

– Ale tu specjalnie, specjalnie… Więc będzie dziewczynka grzeczna, cio? – zaszczebiotał niespodziewanie i dodał już innym tonem z naciskiem: – Zależy mi na tym, uważasz?

Wyciągnął przed siebie nogi i wygodnie się rozparł. Ogarniał go coraz lepszy humor. Ech! napić by się tak jeszcze… jak to dobrze, że wiatr robi tyle hałasu. Niechby sobie pohulał przez całą noc.

Po ścianie łaziła ospała mucha. Litowka przyjrzał się jej z zainteresowaniem.

– A gdyby w pokoju było gorąco – powiedział łagodnie – to możesz otworzyć okno.

– Okno? – zdziwiła się biernie.

– No, okno, nie rozumiesz? Zwyczajne okno. Świeże powietrze, chłodek, noc z gwiazdeczkami, nie majowa wprawdzie, ale zawsze noc… Cóż to dziwnego? Nie otwiera się okien?

– Ależ owszem, otwiera się…

– No więc!

Strzepnął palcami w powietrzu i jakby ubawiło go nierozgarnięcie Anny, roześmiał się poczciwie. Zanim w sklepie rozległ się dźwięk dzwonka oznajmiający przybycie kierownika poczty, Litowka zdążył powiedzieć:

– Ciekawy jestem, co też teraz nasz przyjaciel Roman porabia?