37252.fb2
Leżąc widział nad sobą na wyciągnięcie ramienia zmierzwione sklepienie szałasu: gałęzie splecione, przetkane liśćmi, chrustem i mchem, nie dość jednak szczelnie, bo prześwitywały przez nie wysoko zawieszone i jakby od pni oderwane cienie sosen. Przed chwilą, zanim ściemniło się, widział również daleki i wąski skrawek nieba: szare pasemko szybko przemykające wśród drzew. Ten bezustanny ruch pozwalał nie myśleć. Oto całkiem niespodziewanie otwierały się wśród jednolitej szarości białe jeziora. Wtedy zdawało się, że zalegnie spokój, a słońce wzmocni nieśmiałą bladość ciepłym błyskiem. Ale już kruche brzegi pękały pod naporem kudłatych i burych kłębów. Już nowy zwał chmur pędził na oślep. Już ciężkie obłoki wbijały się jeden w drugi, łamiąc się bezszelestnie, a czarne i ostre gałęzie, same wichurą rozdzierane, rozdzierały z kolei ten nalot na strzępy i tak zwyciężony wyrzucały dalej.
Teraz niebo zatarło się w mroku, a śpiesząca noc powoli zamazywała i wierzchołki sosen. Już tylko porywistym kołysaniem znaczyły swoją obecność. Stawały się coraz bardziej ruchem, a coraz mniej kształtem. Wiotczały w oczach żegnane żałosnym skrzypieniem gałęzi i nikły wśród łoskotu pękających konarów. Zbliżał się koniec. Nadchodziła okrutna agonia żywych włókien i krzepnięcie soków. I mrok. On jeden. I szum – ogromna fala przelewająca się ponad ziemią, rzekłbyś, że niebo ośmielone ciemnością runęło z wysokości.
Morawiec oblizał spieczone wargi. Od wilgotnej, niedostatecznie chronionej przez szałas ziemi ciągnął gryzący chłód. Mimo grubego swetra i płaszcza Roman drżał. Gnijące liście wypełniały wnętrze szałasu mdłym, duszącym zapachem. Od niedalekiej Zelwianki ciągnęło błotem.
Był tak wyczerpany, że choć przeleżał na tym miejscu parę godzin, nie mógł zdobyć się na wysiłek najbłahszego ruchu. Przez szczeliny w ścianach wciskał się wiatr śliskimi podmuchami. Czuł na twarzy ich chłód. Kilkakrotnie postanawiał wstać i zabrać się przed nocą do opatrzenia swego schroniska. Ale za każdym razem żmudność tej pracy zatrzymywała go na miejscu. Z początku odkładał ją na później, potem, gdy się ściemniło, przestał o niej myśleć. Było mu teraz wszystko jedno.
Od dwóch dni nie jadł. Dwie noce nie przespane miał poza sobą, noce bezustannej ucieczki, błądzenia, zacierania śladów, uporczywej walki o życie. Raz jeden spał, kilka godzin zaledwie, gdy przed depczącą mu jak psy po piętach pogonią schronił się w samotnym, nie opodal dużej wsi położonym stogu. Było to po południu. Przed wieczorem, woląc nie ryzykować zetknięcia z ludźmi, nie chciał ruszać w dalszą drogę, zwłaszcza że ciągnące się dokoła bagna zmuszały go do przejścia przez wieś. Zaszywszy się więc w ciepłe siano przespał, jak mu się wydawało, krótką chwilę. Lecz gdy zbudził się, była noc. Wylazłszy ze stogu, ostrożnie, z odbezpieczonym naganem podszedł pod pierwsze chaty. W niewielu oknach świeciło się. Droga była pusta. W ciszy bełkotał młyn. Gdzieś na drugim końcu ujadały psy. Minął szczęśliwie ciemny budynek posterunku. Później w paru chatach widział ludzi jedzących przy stołach. Mógł wtargnąć do pierwszej z brzegu izby i z łatwością zdobyć jedzenie. Nie chciał jednak postępującej obławie dawać o sobie znaku. Ruszył więc dalej.
Dopóki czuł doraźne niebezpieczeństwo, a każda chwila dnia i nocy wymagała od niego pogotowia, napięcie nerwów nie zostawiało miejsca zmęczeniu. Był pochłonięty jednym pragnieniem: uciec, wydostać się poza zasięg naprędce zorganizowanej pogoni, zmylić ślady, aby znów móc stanąć przed otwartym i wolnym światem. Kiedykolwiek uciekał – a przecież z ucieczek składało się jego życie – nigdy nie myślał, co będzie robić później. Nie budował żadnych planów. Każda ucieczka otwierała przed nim, sądził, nieskończoność możliwości. Wybór zostawiał na później. Ucieczka bowiem zamykała się dla niego w oddzielną, własnymi prawami kierowaną egzystencję. I nią też żył, ją wchłaniał, w przyszłość, która należała już do innej rzeczywistości, nie patrząc. Wierzył w swoje szczęście. Nigdy nie myślał, że mogłoby się od niego odwrócić. Przywiązał je do siebie niezachwianą pewnością, iż musi mu służyć i torować drogę. To była jego broń skuteczniejsza, mniemał, od rewolweru, sprytu i mocnych mięśni. Zbyt dobrze przecież zdawał sobie sprawę, iż tę sławę otaczającą jego nazwisko zawdzięczał stokroć więcej swojej nieuchwytności niż swoim czynom. Od dawna zrozumiał, iż śledztwo, sąd, więzienie tworzą z przestępców szary, potępiony tłum, ścigając ich daleko poza zamknięte mury i kładąc piętno, którego nic nie zmaże. Gdy poznał w pewną noc Buraka, od razu, zanim zamienił z nim pierwszych kilka słów, wyczuł, że koleje tego chłopa układały się według prawa więziennego. Inni z okiem mniej bystrym nie dostrzegaliby tego. Ale on to prawo chwytał na odległość. Odczytywał je w oczach skazańców, w ich spojrzeniu, choćby pozornie najbardziej zuchwałym, przecież zawsze gdzieś, jakby od wnętrza przysłoniętym cieniem pięści i krat.
W pierwszych latach z zasady trzymał się od takich ludzi z daleka. Uważał, że przynoszą nieszczęście. Kto raz był karany, nie mógł w nim znaleźć towarzysza. Dobierał sobie ludzi nowych, nie startych jeszcze karą. Wynajdywał ich, wiedziony intuicją, w najrozmaitszych okolicznościach, wygrzebywał z knajp, z domów publicznych, z ulic. Większość też jego dorywczych kompanów tworzyli ludzie młodzi, przeważnie bezrobotni lub tacy, których burzliwe i namiętne natury nie umiały wyżyć się w spokojnym, unormowanym obowiązkami życiu. Nienawidził monotonii. Gdyby budząc się z rana wiedział, co go spotka wieczorem, uważałby podobny dzień za stracony. Jeśli zabrał się do jakiejś sprawy zbyt pewnej i z wiadomym końcem – porzucał ją nie dokończoną. Nie miał serca do takich historii. Stąd też pochodziły jego raptowne, najnieoczekiwaniej zaimprowizowane wyjazdy, tajemnicze zniknięcia, gdy zdawało się bez wyraźnego powodu przepadał gdzieś, aby po wielu miesiącach, w okolicznościach najmniej spodziewanych znowu wypłynąć.
Z biegiem lat, nie zmieniając trybu życia, zmieniał powoli dobór ludzi. Coraz mniejszą przyjemność znajdował w towarzystwie młodzieniaszków stawiających pierwsze kroki. Tak szybko szarzeli! Był w nich może urok siły, lecz siły dlatego tylko nie nadpękniętej, iż z niczym się jeszcze nie zderzyła. Załamywali się ci, po których najmniej tego oczekiwał. Zawodzili go najserdeczniej kochani. Zaczął się więc interesować inną kategorią ludzi. Coraz silniej pociągali go urodzeni pechowcy, chłopcy w gruncie rzeczy porządni, którym jednak z najrozmaitszych powodów nic się nie mogło udać, wszystko bowiem, czegokolwiek dotknęli, obracało się przeciw nim, na ich zło. Znał podobne typy na wylot. Byli to zwykle, wbrew wszelkim pozorom, ludzie nie stworzeni do takiego życia. Wdepnęli w nie zawsze jakby na ślepo, bez dostatecznej racji. Byli w tym wszystkim przybłędami, brnęli w głąb bez zastanowienia, pędzeni instynktem, który ich nie wypowiadał i nie wyjaśniał. W gromadzie ginęli. Ale gdy wzięło się takiego chłopaka na stronę – okazywało się, że każdy nosił w sercu pragnienia jakże inne od tych, które się urzeczywistniały. Jedni chcieli się uczyć, pragnęli wiedzy z rozpaczliwą zachłannością; drudzy ogromną tęsknotą ludzi wsi tęsknili do ziemi; innym marzyły się dalekie podróże, rojenia tym więcej rozdzierające, iż rzadko jasno uświadamiane. Ileż takich tęsknot poznał! Zdarzało się – w mętnych spelunkach, przy stołach zalanych wódką, wśród twarzy zwyrodniałych i napiętnowanych występkiem – odnajdywał nagle czyjeś jasne spojrzenie, nieśmiały, bardzo smutny błysk w oczach; usta, które klęły, drgały naraz uśmiechem dziecinnym i żałosnym, a dłonie, które poznały już palący chłód kajdanów, odzyskiwały zawstydzającą czystość.
Zapamiętał jedno zwłaszcza zdarzenie. Przed rokiem, wyszedłszy w gorącą letnią noc z dansingu, natknął się na jakiegoś młodego człowieka. Już we drzwiach go dostrzegł. Ulica była pusta, ów chłopiec stał na skraju chodnika, przy drugim rzędzie taksówek, w cieniu, poza zasięgiem świateł neonów. Kiedy Morawiec wyjął papierośnicę, tamten szybko podniósł głowę, zrobił krok naprzód i zatrzymał się. Dopiero gdy go Roman mijał, podszedł i przezwyciężając nieśmiałość poprosił o papierosa. Przeszli kawałek razem. Morawiec wyczuł, że młodemu chłopcu ciąży samotność. Sam zresztą był w podobnym nastroju. Rano miał wyjechać. Nie wiedział, czym wypełnić pozostałe godziny. Szukał jakiegoś towarzystwa. Przyjął więc bez wahania to, które przyniósł przypadek.
Mimo porządnego miejskiego ubrania nieznajomy nie robił wrażenia tutejszego. Wysoki i szczupły, o jasnych włosach i niebieskich oczach, wyglądał na lat najwyżej dwadzieścia parę. Miał ujmujący sposób bycia i miły, serdeczny uśmiech, który łatwo zjednywał sympatię. Gdy mówił z ożywieniem, robił wrażenie jeszcze młodszego. Przy całej bowiem męskiej dojrzałości ruchów i głosu miał w sobie dużo chłopięcości.
W kilka godzin później, nad ranem i po wielu kieliszkach, Roman poznał całą historię przygodnego towarzysza nazywał się Burak. Niedawno dzięki amnestii wyszedł z więzienia. Dwa razy już siedział. Nie wspomniał wprawdzie dokładnie za co, można się było jednak domyślić, że za przygodne kradzieże, których zresztą był raczej wykonawcą niż inicjatorem. Opowiadał o tym wszystkim prosto, prawie pogodnie, z ledwie uchwytnym akcentem goryczy. Kiedy wpadł po raz pierwszy, biciem zmuszono go do przyznania się. Człowieka, który go skatował, nienawidził później przez jakiś czas. Teraz było to już tylko odległe wspomnienie. Zresztą nie od tego jednego odszedł. Przyznał się, że woli nie myśleć o przeszłości. Ale właśnie dlatego, że tak mówił, wyczuwało się, iż jest mu obecnie źle i tęskni za czymś, co minęło i do czego powrócić nie może. „Czy rzeczywiście nie możesz wrócić?” – spytał Roman, choć wiedział, że nie ma powrotów. Burak potrząsnął głową. Nie, nie może, tam wszystko już o nim wiedzą. Tam?
Burak znajdował się w stanie, kiedy żadnej tajemnicy nie chce się dla siebie zachować. Owym nieokreślonym „tam” okazała się białoruska wieś Sedelniki. Pochodził stamtąd. Jego rodzina – miał matkę i liczne rodzeństwo – gnieździła się na kilku morgach ubogiej ziemi. Oczywiście nędza, kłótnie. Jemu, najmłodszemu, najbardziej się poszczęściło, tak przynajmniej zdawało się z początku. Rozpoczął karierę od pasania dworskich indyczek, potem krów. Kiedy miał czternaście lat, dostał się na chłopca stajennego. Później pracował w ogrodzie, po jakimś czasie przeszedł do kuchni, wreszcie dzięki dobrej prezencji i bystrości awansował na lokajczyka. I byłby nim z pewnością do chwili obecnej, gdyby nie rozbiło wszystkiego pewne zdarzenie. Stało się to przed dwoma latami, wczesną jesienią. Od paru miesięcy bawił wówczas we dworze sedelnickim syn dziedzica, jedynak, studiujący inżynierię we Francji. Burak jeszcze w rozmowie z Morawcem nie umiał sobie zdać sprawy, jak to się stało, iż młody panicz mógł tak silnie zaważyć na jego życiu. Opowiadał więc same fakty. Pałac sedelnicki nie obfitował w rozrywki. Dziedzic, dziwaczejąc na starość w urojonej cukrzycy i skąpstwie, zdążył w ciągu kilku ostatnich lat skłócić się ze wszystkimi okolicznymi dworami. Przez jakiś czas ciągnęły się te wzajemne niechęci i urazy, wreszcie goście zaprzestali odwiedzać Sedelniki, a z Sedelnik również nigdzie się w sąsiedztwo nie ruszano. Przyjechawszy na podobną pustkę, Seweryn Gejżanowski szybko zaczął się nudzić. Oczywiście lokajczyk nie był dla niego towarzystwem odpowiednim. Okazał się jednak pożytecznym. Zaczęło się od tego, iż na wyraźne życzenie panicza Burak sprowadzał mu ze wsi dziewczyny. Czynił to chętnie. Dziewczęta nie stroiły fochów, on zaś za każdym razem dostawał jakieś grosze, miał na papierosy i w sobotę na wódkę u Litowki.
W pierwszej chwili Roman przypuszczał, że przesłyszał się. „Co? – spytał. – U Litowki?” Okazało się, że tak. Morawiec wybuchnął śmiechem. „Znasz go?” – zainteresował się Burak. Zamiast odpowiedzi Morawiec kazał przynieść najdroższego wina. Uważał, że podobną nowinę należy oblać. Potem, w miarę jak dowiadywał się od Buraka rozmaitych szczegółów o swoim dawnym towarzyszu, ogarnęła go coraz większa wesołość. Owa złośliwa radość, którą zawsze odczuwał, gdy dzięki niespodziewanym zbiegom okoliczności życie odsłaniało nagle swój nieobliczalny mechanizm i niedorzeczne spoidła. Cóż za groteska! Ludzie, jak marionetki naciągnięte na niewidzialny sznurek, plączą się między sobą. Nie wiadomo, gdzie i kiedy która wyskoczy, z jakim grymasem, w jakim przebraniu. Dużo wypił, lecz jak zwykle przy alkoholu czuł się najbardziej trzeźwy i opanowany. „Uważaj – powiedział do Buraka – jedyne, co nam pozostaje do roboty w tym całym wielkim bałaganie, to nie dać się uśpić i czynnie pokazywać, że jest to bałagan. Jeżeli będziemy się czepiać złudnych pozorów, stworzymy sobie jakieś niedorzeczne iluzje, które w rzeczywistości nie znajdują żadnego potwierdzenia. Zjedzą nas, to wszystko!”
Przypomniał sobie nagle twarz Buraka taką, jaką widział przed dwoma dniami, po raz ostatni. Biegli razem szeroką ulicą. Przed nimi nikogo. Panika wymiotła przechodniów. Z tyłu zmieszane głosy, tupot ciężkich butów po bruku, jeden strzał, drugi. Ściemniło się już. Niedaleko, może na odległość dwustu kroków, zagradzały drogę płoty i ogrody. Byle tam dobiec. Słyszał obok przyśpieszony oddech chłopca. „Prędzej!” – zawołał. Chociaż się nie oglądał, czuł, że ściga ich coraz więcej ludzi. Już z boku wychylały się ośmielone sylwetki. „Prędzej!” – powtórzył. I w tej chwili, jednocześnie z ostrą salwą, Burak runął na ziemię. Przewrócił mu się pod same nogi, twarzą do góry, z rozpostartymi, jakby do lotu wyciągniętymi ramionami. Morawiec pamiętał, że zatrzymał się na dłużej niż sekundę. Myśl jego pracowała spokojnie, nie czuł żadnego podniecenia. Zdawał sobie sprawę, że stanąć teraz – znaczy zginąć. Zdążył jednak w pełnym biegu zobaczyć twarz Buraka. Leżała w dole blada, z lekko rozchylonymi wargami. Siła upadku wtłoczyła głowę chłopaka w grząskie błoto, ze skroni wąskim pasemkiem spływała krew.
„Oto koniec – pomyślał. – Kto wie, może nie najgorszy? Spokój, uwolnienie… Burak ze swoją naturą łagodną i miękką nie mógłby długo utrzymać się na powierzchni. Tacy ludzie muszą żyć w swoim świecie. Obcy grunt odepchnie ich”.
Spotkawszy przed tygodniem chłopca po raz drugi, znalazł go w rozpaczliwym położeniu. Po ucieczce z więzienia Burak nie wiedział, co z sobą robić. Nie miał żadnych znajomych, musiał ukrywać się na własną rękę, plątał się z nieporadną zuchwałością. Teraz wyraźniej niż przed rokiem nie było dla niego powrotu. Już za daleko zaszedł. Mógł iść tylko w jednym kierunku. Przyjmując szaleńczy plan Morawca przeczuwał być może, czym się to skończy. Ileż mówił jego smutny uśmiech, gdy idąc baranowicką ulicą w kierunku upatrzonego kantoru spojrzał na towarzysza. W pewnym momencie Morawiec, uderzony tym wzrokiem, chciał zawrócić. Od celu dzieliło ich kilkanaście zaledwie kroków. Szli w milczeniu. Młoda kobieta z dzieckiem na ręku obejrzała się za nimi ciekawie. Przy ścianie jednopiętrowego domku trzepotały się gołębie zdziobujące rozsypany groch. Nie, już było za późno!
Ziąb stawał się tymczasem coraz dokuczliwszy. Dreszcze tak ostro następowały jeden po drugim, iż mimo zaciśniętych zębów i wstrzymanego oddechu nie mógł nad nimi zapanować. Dygotał całym ciałem. Nie pamiętał, aby znajdował się kiedykolwiek w podobnie podłej sytuacji. Czyż po to wymknął się łapaczom, aby nawet sił nie mieć na skosztowanie wolności? A dalej?
Mimo osłabienia nie mógł zasnąć. Gdy zamykał oczy – powieki wypełniały zaraz natarczywe obrazy. Jakieś dawne wspomnienia, twarze, których nie umiał osadzić w czasie, o oczach rozwartych lękiem i ustach otworzonych jakby do krzyku; zamarłe krajobrazy, obce, a przecież kiedyś znane ulice, wszystko ściśnięte, niby ogromnym ciężarem rozpłaszczone. Kilka razy wśród tych dziwacznych gąszczów ukazywała się twarz Buraka. Wiatr szarpał podszyciem szałasu, wyżej kołysał się rytmicznie rozlewny szum. Więc to nie sen… Gdyby mógł z tych widziadeł otrząsnąć się, wyjść z nich jak z majaczeń sennych, uczułby ulgę. Ale tu, gdy otwierał oczy, słyszał ten sam co przed chwilą bełkot wichury, a pamiętając dokładnie wyraz męczących obrazów zdawał sobie sprawę, iż oczekują tylko cienia, aby śmiało i w ostrym zbliżeniu wychynąć.
Szumiało mu w głowie. Wyschnięte gardło i spieczone usta utrudniały oddychanie. Nagle przemknęło mu przez głowę: „Nie przeżyję tej nocy”. Ta myśl poderwała go. Automatyczny, niezależny od jego woli skurcz mięśni kazał mu się dźwignąć. Przez jakiś czas siedział nieruchomy, wyprostowanymi plecami i sztywno napiętym karkiem wsparty o ścianę szałasu. Przed sobą widział niski otwór. Pamiętał, że wchodząc do środka musiał się zgiąć i nieomal wpełznąć na czworakach. W głębi stała noc.
Wiatr jakby przycichł, przynajmniej tu dokoła zapadła cisza tak niespodziewana, iż zdawało się, że powietrze skrzepło ścięte nagłą równowagą. Wprawdzie dalej snuły się jakieś głosy zwinięte w jedną melodię, ale już stłumione, niby ze dna przepaści wydźwignięte, a echa ich wiotkie i ledwie szemrzące odpowiadały żałosną skargą ze stron jeszcze odleglejszych. Ten rozwlekły dwugłos był jakby powolnym odpływaniem, nieuchwytnym ruchem w ciemnościach, wywoływaniem i gaszeniem tajemniczych zaklęć.
Morawiec wstrzymał oddech. Nasłuchiwał. Wszystkie głosy, choć tak doskonale wydawały się zmieszane między sobą, zapadały w niego oddzielnie, jakby każdy z nich chciał wypowiedzieć coś innego. Nie był to jednak chór skłócony i bezładny. Noc smukłą wieżą płynęła na jasnych i przenikliwych dźwiękach. Oto granice zamykające ją przedtem ciasnym kręgiem zdają się otwierać i niby w pogoni za najdalszymi głosami toczą swój ciemny brzeg. Za chwilę będzie świtać.
Roman podniósł rękę do czoła. Pod palcami poczuł zimne krople potu. Wstać? Iść dalej? Krótkim, stanowczym ruchem podźwignął głowę i plecy oderwał od oparcia. Zdziwił się przelotnie, że ten wysiłek tak łatwo mu przyszedł. Przykląkł na jednym kolanie i chciał podnieść się, gdy zobaczył Buraka.
Stał obok, lekko wsparty o ścianę szałasu, z dłońmi w kieszeniach skórzanej kurtki, którą miał na sobie ostatnio. Poprzez mrok wyraźnie było widać zarys jego twarzy ocienionej nisko na czoło nasuniętą czapką. Morawiec od razu uchwycił znane spojrzenie.
Nie ruszając się spytał machinalnie, bez zdziwienia:
– To ty?
Burak uśmiechnął się.
– Jednak znaleźliśmy się.
Była teraz dokoła ogromna cisza. Krople rosy wolno spadały z drzew. Gdzieś daleko zapiały koguty. Więc naprawdę ranek? A wszystko poprzednie? – noc idąca z wiatrem – było snem?
– Opuściłem cię – powiedział z żalem.
Tamten wykonał ręką nieokreślony ruch.
– O, nie! Przecież to ja zostałem.
Umilkł i rozejrzał się po szałasie.
– Siadaj – szepnął Morawiec.
– Nie – odparł tamten – postoję, nie jestem zmęczony.
Przymknął oczy.
– Słyszysz?
– Tak.
– Koguty pieją.
I po chwili:
– To w naszej wsi. Pójdziemy tam, dobrze?
– Dobrze.
– Moja matka ucieszy się.
Morawiec drgnął. Poczuł napływ krwi do serca.
– Matka?
I bezładnie, z rosnącym przejęciem zaczął mówić:
– Wiesz, pamiętam jedno zdarzenie. Miałem wtedy siedemnaście lat. Nic nie robiłem. Zbyt wiele pragnąłem. Wszystkiego było za mało. Wszędzie za ciasno. Wałęsałem się po nocach. Noce rozszerzają świat. Mieszkałem z matką. Pracowała przez cały dzień. Miała wątłe zdrowie. Wyniszczała się robotą. A jeszcze w domu… Stosunki pomiędzy nami były coraz gorsze. Matka nie mogła się pogodzić z moim trybem życia, a ja z jej milczącą naganą. Każde nasze spotkanie kończyło się sprzeczką. Najbłahszy drobiazg stawał się pretekstem do kłótni. Całe swoje niezadowolenie wyładowywałem w domu. Wreszcie przestaliśmy prawie z sobą rozmawiać. Rozumiesz? Coraz dalej od siebie, tym bardziej obcy i wrodzy, iż w istocie tak bliscy. Musiała bardzo cierpieć. Wiedziałem o tym. Tyle razy miała oczy czerwone od płaczu. A jej plecy z dnia na dzień stawały się coraz bardziej przygarbione… Kiedyś, zaraz, to była wiosna, wczesna wiosna, marzec chyba, wieczór… Matka wróciła tego dnia wcześniej niż zwykle. Była bardzo blada, robiła wrażenie chorej. Poszła też zaraz do swojego pokoju, ja siedziałem obok, miałem dopiero za parę godzin wyjść. Pamiętam, tam u niej była cisza, przeszła jedna godzina, druga. Ogarnął mnie niepokój. Wydało mi się, że matce musiało się coś stać. Długo wahałem się, co zrobić. Wreszcie zdecydowałem się. Wszedłszy do pokoju, zobaczyłem ją na łóżku. Nie spała jednak. Już na progu to dostrzegłem. Leżała z szeroko otwartymi oczami, z dłońmi podwiniętymi pod głowę i wzrok jej obcy jakiś, bardzo daleki, jakby nieobecny od razu spoczął na mnie. Gdybym poszedł za pierwszym odruchem, cofnąłbym się. Ale zostałem. Może właśnie trzeba było wyjść? Nigdy jeszcze nie widziałem w oczach matki podobnego wyrazu. Przeraziła mnie ich cierpieniem przesycona zagasłość. W pokoju szarzało. Opuszczoną roletą poruszał lekko wiatr, cień jej padał matce na twarz. I tylko te oczy widziałem, rozumiesz, oczy nieruchome, głęboko zapadłe pomiędzy ruchliwymi smugami. Pamiętam, chciałem wtedy upaść przed nią na kolana, zapłakać, powiedzieć: mamo, kocham cię, zawsze kocham tak samo… Pragnąłem całować jej dłonie, poczuć na czole pocałunek, którym żegnała mnie w dzieciństwie, gdy zasypiałem. Ale spytałem tylko sucho, prawie ostrym tonem, czy nie czuje się źle. Żebyś wiedział, jak straszliwie smutno na mnie spojrzała. Powiedziała cicho: po cóż udajesz troskliwość, przecież i tak cię nic nie obchodzę… Zacząłem wtedy krzyczeć. Mówiłem z pełną przytomnością obelżywe słowa, powtarzałem je z okrutnym zadowoleniem, pochylony naprzód, z zaciśniętymi pięściami. Musiałem okropnie wyglądać, bo matka zerwała się. Pomimo mroku widziałem, jak stała z pobladłą, zamarłą twarzą, z rozchylonymi ustami, drobna, bezradna, zasłoniła sobie piersi dłońmi, jakby bała się, że ją zacznę bić… Więcej już jej nie widziałem. Rzuciłem tego wieczoru dom. Poszło! Ona wkrótce umarła. Nie byłem nawet na pogrzebie. Dopiero po paru latach dowiedziałem się…
Zaległa cisza. Jeszcze raz zapiał kogut w głębi mroku. Morawiec podniósł głowę.
– A innym razem, to już było o wiele później… Jechałem tramwajem. Na jednym przystanku wszedł, a raczej wcisnął się, bo był tłok, jakiś mężczyzna z małym, może dziesięcioletnim chłopcem. Sądząc z ubrania wyglądał na robotnika. Tak, na pewno był to robotnik, przypominam sobie teraz jego ręce ciężkie i bardzo spracowane. Pod pachą trzymał dużą paczkę owiniętą w starą gazetę. Z początku stali obaj przy sobie, trzymając się za ręce. Mały miał jasne włoski i duże ciemne oczy. Żebyś wiedział, jak mądrze patrzył na ojca! Zauważyłeś, że tylko dzieci potrafią patrzeć sercem? Potem ktoś się posunął i dziecko mogło stanąć przy oknie. Ale dalej nie spuszczało z ojca uważnego czujnego spojrzenia. W pewnej chwili nowi pasażerowie odsunęli mężczyznę w głąb platformy. Wtedy mały zawołał: „Tatusiu!” Ojciec kiwnął do niego głową. „Stój, synku” – powiedział. A mały na to bardzo poważnie: „Ja stoję, tatusiu, tylko ty się nie oddalaj, bo zgubisz się…”
Urwał i ręką przeciągnął po czole. Spojrzał na Buraka. Stał na tym samym miejscu.
– O czym myślisz?
Burak zawahał się. Dopiero po dłuższej chwili odpowiedział.
– Ja? O tym chłopcu, wiesz, tym małym… Pamiętasz go?
– Pamiętam.
– Strzeliliśmy do niego razem. W jego pierwszym spojrzeniu, gdy ujrzał nasze rewolwery, było tyle ufności. Może myślał, że żartujemy?
– Nie wiem.
– Podobny był do Michasia.
– Michaś? – zdziwił się Morawiec. – Co to za jeden?
– Z naszej wsi. Wychowaniec proboszcza. Michaś miał na imię.
– A proboszcz?
– Ksiądz Siecheń.
– Siecheń? – powtórzył Morawiec.
Nie, nigdy nie słyszał tego nazwiska.
Tymczasem Burak błądził wzrokiem po sklepieniu szałasu.
– Tamten mały bardzo przypominał Michasia – powtórzył.
Morawiec zwarł silnie szczęki.
– Nie myśl o tym… Cóż to? – rzucił nienawistnie. – Wyrzuty sumienia?
Burak nie odpowiedział. Wydało się nawet Morawcowi, iż cofnął się o krok, jakby chciał odejść. Zaraz jednak spostrzegł, że uległ złudzeniu. To mrok jedynie zgęstniał. Jednocześnie wypłynął szum wiatru, zakołysało się wszystko dokoła.
Morawiec, zdjęty nagłym strachem, chciał wyprostować się i wstać. Ale zbrakło mu sił. Miał wrażenie, że został oplątany i skuty ciężkimi łańcuchami. Szarpnął się. Nie puszczały.
Ogromny łomot runął z wysoka. Kłąb ostrych liści wcisnął się do szałasu.
– Burak! – krzyknął poprzez wzdęty bełkot.
Czuł, że opuszczają go siły. Jak przez mgłę widział niewyraźnie majaczący zarys sylwetki stojącego. Lęk przed samotnością napiął mu muskuły. Podczołgał się więc na rękach, wlokąc za sobą zdrętwiałe nogi. Zawirowało mu w oczach. I w chwili, w której uczuł na ustach wilgotny smak ziemi, przeniknął go na wskroś niespodziewanie wyszarpnięty ze świadomości błysk: Burak od dwóch dni nie żył.