37252.fb2 ?ad Serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

?ad Serca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

VIII

Przeszedłszy kilkanaście kroków ksiądz Siecheń przystanął i obejrzał się za siebie. Zrąb wzgórza i sylwetkę Fiodora zatarła już ciemność. Nie było widać i gajówki Siemiona. Wiatr szedł teraz wyżej i całą noc zdawał się z sobą ku górze unosić. W dole leżała czarna przepaść.

Proboszcz odetchnął z ulgą. Nareszcie był sam. Zaczął wolno schodzić. Ale wkrótce, nim zdążył zdać sobie sprawę z nagłego wzburzenia, krok jego stał się szybszy. Bezwiednie, jakby gnał go lęk przed nieokreśloną pogonią, począł biec. Zapadając po kostki w rozmiękłą ziemię, a ramionami rozsuwając zagradzające drogę świerki biegł coraz prędzej. Dopiero na dole jaru, pomiędzy mrocznym gęstowiem, zorientował się, że zboczył ze ścieżki i zabłądził w zagajniku. Zatrzymał się. Brakowało mu tchu, krew tętniła na skroniach, nogi drżały w kolanach. Gdy chciał zrobić krok naprzód, zatoczył się. Tracąc równowagę uczepił się palcami najbliższej, oślizłej gałęzi. Gdy wymknęła mu się z dłoni, zapadł się głębiej, rozdzierając ciężarem upadku splątany gąszcz drzewa. Plecami, potem głową uderzył o coś twardego.

Ten nagły wstrząs przywrócił mu równowagę. Powoli przychodził do siebie. Znajdował się wśród szorstkiego i wilgotnego igliwia, niby na dnie wielkiego stosu. Były tu cisza i spokój. Zdumiał się, że wiatr z tego miejsca może się wydać tak daleki, jakby przechodził nad innym światem. Dokoła słychać było szmer skraplającej się mgły, łagodny i lekki, jakby pomiędzy drzewami poruszały się niewidzialne skrzydła.

Leniwa ociężałość owładnęła księdzem Siecheniem. Wiedział, że powinien natychmiast ruszyć w dalszą drogę, miał jej tyle jeszcze przed sobą. Czuł, że Michaś na pewno nie położy się i będzie czekać na jego powrót i wiadomość o Siemionie. Ale nie miał siły, aby się przemóc. Było mu tu dobrze. Pomyślał, że gdyby położył się teraz na ziemi choćby wilgotnej, natychmiast by zasnął. Spać! Nie pragnął czuwać tak, jak nocy poprzedniej. Nie chciał powtarzać tych godzin, wolał nie przekraczać granicy, poza którą leżał świat groźny i posępny. Czuł, że musiałby jeszcze raz przegrać, jeszcze raz zaplątać się i zagubić wśród zdradzieckich ścieżek. Ale czyż czyni się to, co się chce? Czy naszymi pragnieniami, owym błądzeniem wśród mroku, kieruje nasza dłoń? Jakże daleko jest od nas Bóg! Jesteśmy tu samotni i nie wiemy, czy kiedykolwiek przestaniemy nimi być. Wieczna noc, wśród której głosy wołających gubią się jak drobne pyłki wirujące pod ogromną kopułą świątyni. Cóż więcej ponad echo odpowie naszemu wezwaniu? Łaska może nie być dana człowiekowi. Oto prawda, którą potwierdza nasze zło. Czyż wszyscy mogą być zbawieni? Czy Bóg nie pokochał Jakuba miłością bezinteresowną, a Ezawa czyż nie przeklął nienawiścią podobną? Każdy z nas może zostać ofiarowany łasce lub wydany potępieniu. Wyrok jest już nakreślony. Żyjemy razem z nim i według niego. Łaska! Dobro dane za darmo. Cóż powiedział Chrystus, gdy pytali go uczniowie, kto może się zbawić? „Dla ludzi jest to niemożliwe” – rzekł. Więc nic nie możemy? Oto Piotr gorąco zapewnia swego Pana na Górze Oliwnej, iż nigdy nie zaprze się Jego imienia. Jak niewiele mija godzin, aby musiał się przekonać, że nie stanowi o sobie…

Mimo napięcia tych myśli ksiądz Siecheń czuł, że przy wszystkich pozorach wzburzenia pozostaje obojętny, nieomal chłodny. Zastanowił się, o ile te gorączkowe rozważania, te pytania namiętne i skłócone są w nim niekłamaną potrzebą, a o ile nawykiem, który może rodzić się z częstego i nie zawsze świadomego obcowania z własną słabością. Już sama wątpliwość kazała mu raczej ten drugi powód uznać za prawdziwszy. Więc zawsze ucieczka? Któż nie ucieka, w kim nie czai się paniczny strach?

– Inni! Po cóż innych wywołujesz? A ty, ty sam? Twoja wiara?

– O, jak łatwo schronić się w wiarę!

– Nareszcie odrzuciłeś tarczę, za którą lubisz się skrywać.

– Iluż ludzi zasypia z modlitwą na ustach, ileż rzucamy słów podobnych grudom ziemi, którą przysypujemy gnijącą padlinę?

– Mów: ja zasypiam. Mów: nie ufać żarliwym pragnieniom, nie dowierzać zbyt łatwo wzniosłym porywom.

– To prawda. Czemu myślę o zbawieniu, potępieniu i łasce?

– Czy rzeczywiście te sprawy dotykają cię najsilniej i obchodzą najżywiej? Przecież to fałsz. Nie żyjesz samą wielkością.

– Tak. Moje życie składa się z tysiąca drobiazgów, do których jestem przywiązany.

– Więc może bojąc się siebie pomniejszyć, wolisz ich nie dostrzegać?

– Nie wiem.

– Śmieszny człowieku! Niechętnie widzisz swoją małość. Jednak kiedyś byłeś szczerszy wobec siebie samego. Nie wołałeś imienia Pana, aby ugasić swój niepokój. Pamiętasz?

– To dawno, tyle lat minęło.

– Ale dobrze pamiętasz? Czułeś…

– O, tak! Czułem wtedy, że jest we mnie jakaś tajemnicza siła, która gdy przychodzi do głosu, podszeptuje mi nagląco i usilnie, abym zgiął kolana, ukląkł i modlił się.

– Modliłeś się?

– Nie. Wiem: czyści są ludzie, którzy pragną modlitwy, lecz nie modlą się. Ilekroć słyszałem w sobie to gorące drżenie, ogarnął mnie wstyd. Lękałem się, czy nie ulegam chwilowemu wzruszeniu, czy tęsknota, która takim ciężarem uciskała moje serce, nie była błahą w istocie i powierzchowną. Bałem się sztuczną egzaltacją podsycać ten jakże jeszcze nieśmiały i może zwodniczy płomień.

– A widzisz, widzisz…

– Przerażała mnie myśl, iż pierwsze w moim życiu słowa prawdziwej modlitwy mogłyby wkrótce zdradzić, iż źródło, które, jak łudziłem się, we mnie bije, jest skąpe i chociaż nigdy nie wytrysło – wkrótce odsłoni puste dno.

– A teraz, pomyśl, ile teraz jest w tobie pychy, gdy chcesz się dręczyć swoim zbawieniem. Ty, ciągle tylko ty. Skarżysz się na rozdźwięk, jaki powstaje między tobą a ludźmi. Czyja to wina? Czy nie twoja? Czy nie troszczysz się więcej o siebie niż o innych? A może myślisz tylko o sobie? Ile w twoich czynach poświęcanych drugim jest miłości własnej? Nie mów znowu: nie wiem. Albo: nie chcę, nie mogę ciągle męczyć się. Ileż razy powtarzałeś, że nie dla spokoju jest człowiek stworzony? Czyżby to były tylko słowa? A może przywoływałeś niepokój fałszywy, aby jego mistycznym narkotykiem uśpić niepokój prawdziwy, który całego cię przenika i z którym musisz żyć, lecz o którym nie chcesz wiedzieć?

– Niepokój? Jaki niepokój?

– Dlaczego biegłeś teraz?

– Tak, biegłem.

– Przed czym, czy przed kim uciekałeś?

– Uciekałem?

– Musisz to wiedzieć. Cofnij się nieco wstecz, o godzinę, kiedy szedłeś tutaj.

– Wiem. Było ciemno. Omal nie zabłądziłem.

– Po drodze przypomniałeś sobie słowa, których przed latami użył biskup Łużański jako wstępu do jednego ze swoich kazań rekolekcyjnych.

– Pamiętam.

– Był to fragment z traktatu św. Cypriana „O nieśmiertelności”. Z pięciu zdań, jak pięć okrzyków piętrzących się jedno za drugim, utkwiły ci w pamięci dwa środkowe.

– I teraz je pamiętam: „Niech się boi umierać, kto nie ma przynależności do Krzyża i męki Chrystusa. Niech się boi umierać, kto z tej śmierci przejdzie do śmierci drugiej.”

– A kiedy zobaczyłeś Siemiona? Kiedy zostałeś z nim sam?

– Widziałem wielu umierających.

– Lecz oni bali się. Ty mogłeś wówczas nie bać się. Ich cierpienie zabierało twój strach. Czy nie spodziewałeś się ujrzeć w oczach Siemiona lęku? Byłeś pewny, że jego usta rwać będą jakieś słowa nieprzytomne i przerażone. Miałeś gotową formułkę na strach. A gdy go nie znalazłeś, cóż uczyniłeś ze swoim własnym strachem? Przypomnij sobie, o czym myślałeś, słuchając grzechów Siemiona? Czy spowiadając go byłeś z nim razem? Uciekłeś o wiele wcześniej, niż pozwoliłeś sobie to jawnie uczynić wobec siebie samego.

– Dosyć już. Nie chcę o tym myśleć teraz. Jutro…

– Gdy patrzę na jakiegoś człowieka lub myślę o nim, prześladują mnie nieraz dwa obrazy. Jeden ukazuje mi tego człowieka jako dziecko, a drugi zmienia żyjące rysy w umarłe. Są ludzie, których łatwo wyobrazić sobie leżących w trumnie. Można również o nich myśleć i jako o dzieciach. Inni dają się uchwycić tylko w tej chwili, którą przeżywają. Gdy tacy nagle umrą, śmierć ich musi przerażać. Świadomość, że już nie żyją, nie znajduje wtedy w moim odczuwaniu żadnego pokrycia, żadnego usprawiedliwienia i wytłumaczenia. Pozostaje ciągle żywa pamięć o kimś śmiejącym się, działającym, pełnym radości i siły, pamięć zupełnie rozbieżna z myślą o śmierci. Jak obcować ze śmiercią cudzą, aby ta śmierć nie stawała się moją własną? O, Panie! Czyż nie napiętnowałeś nas śmiercią, abyśmy żyli w okrutnym lęku i żebyśmy musieli sobą pogardzać? Któż bez drżenia serca może stanąć wobec Twego znaku? Gdyby na Zaduszki ludzie zamiast składania białych kwiatów i palenia łagodnych świateł musieli z odkrytymi głowami zstępować w ogromną i mroczną dolinę, gdyby czczono pamięć zmarłych chóralnym śpiewem żałobnych pieśni pod niebem nocy, wśród łopocących czarnych chorągwi, gdyby krzyże z umierającym Chrystusem znaczyły wędrówkę pokutników, iluż odważyłoby się wejść na tę drogę, ilu zniosłoby prawdziwy obraz śmierci w całej jego grozie? Współczucie? Nie, to nie ono budzi strach. Kiedy ktoś nagle umiera, boję się o siebie, a współczuciem i żalem bronię się tylko przed strachem. Czy można inaczej? Od chwili narodzin żyjemy zawsze ze swoją śmiercią. Z każdą minutą śmierć dojrzewa w nas, rozrasta się i umacnia. W każdą radość, w każde uniesienie wplątany jest ten posępny cień. Żyjemy, powoli umierając. Może się nam wydawać, iż jesteśmy po brzegi wypełnieni życiem, a tymczasem jest w nas sama już tylko śmierć. Budząc się rano, nie mogę wiedzieć, czy zobaczę bliski wieczór lub jeszcze bliższe południe. I wiem: nie boję się śmierci, dlatego że mogę być potępiony. Nie chcę umierać i myśl o śmierci przeraża mnie, ponieważ kocham siebie, kocham nawet w nienawiści i pogardzie, jaką do siebie czuję.

– A przynależność do Krzyża?

– Krzyż? Chrystus też się bał. Czyż nie prosił na Górze Oliwnej: „Ojcze, wszystko Ci jest możliwe, oddal ode mnie ten kielich?” Czy nie zawołał w godzinę męki: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”

– Ale czy twój strach jest cierpieniem ofiary? A twoja samotność?…

Ksiądz Siecheń podźwignął się i jak lunatyk, wyciągnąwszy przed siebie ręce, począł się przedzierać przez gąszcz zagajnika. Szedł wolno, co krok potykając się o nierówny grunt. Gałęzie, których kształtu nie mógł w mroku rozpoznać, uderzały go po głowie i ramionach. Zasłonił więc twarz dłońmi i posuwał się naprzód po omacku, ogarnięty ze wszystkich stron ciemnością. Nie myślał teraz o niczym. Chciał się jak najprędzej wydostać stąd, odetchnąć innym powietrzem, przestrzenią, wolnością. Był pewny, że dróżka, z której zboczył, powinna biec gdzieś w pobliżu. Kiedy się jednak po dłuższym błądzeniu zatrzymał, aby zaczerpnąć oddechu, znajdował się wśród tego samego krajobrazu, pomiędzy niezmienną gęstwą świerków. Jar, który z wysoka i przy świetle dziennym wydawał się tak niewielki, teraz rozrósł się do ogromnej przestrzeni, leżał dokoła niby głębokie dno mulistej rzeki, pozbawione światła i pełne ociężałych wodorostów.

Kilka razy zmieniał kierunek. Zawracał niespodziewanie, znowu rzucał się naprzód, przyśpieszał kroku, niecierpliwie zanurzał się w głąb lub skręcał nagle w bok, łudząc się, gdy drzewa zaczynały rzednąć, iż odnalazł nareszcie właściwy kierunek. Rychło jednak przekonywał się o omyłce. Więc na nowo podejmował poszukiwanie. Było dokoła coraz ciemniej i ciaśniej, rzekłbyś, że wśród tej nocy zagajnik nagle ożył, aby zwężającym się powoli kręgiem zamknąć zuchwałego śmiałka. Suchemu trzaskowi łamanych gałęzi odpowiadał w górze ciąg wiatru, raz odległy, ledwie uchwytny, lecz już za chwilę bliski, nasilony, sunący ponad głową. Wszystko było wrogie i nieprzejednane. Jak przebić się przez ten mur? Kiedy skończy się noc?

Ksiądz Siecheń czuł, że zaczynają go opuszczać siły. Coraz częściej przystawał. Miał poranione dłonie, pomiędzy palcami lepiła się krew. Mimo ciągłego ruchu drżał z zimna.

Nagle zdał sobie sprawę, iż kiedyś się znajdował w podobnym położeniu i przeżył wówczas dokładnie to samo, co przeżywał obecnie. W bardzo wielu okolicznościach, często zdawałoby się nic nie znaczących, przenikała w niego pewność, iż zarówno to, co czyni, jak i wszystko, co go otacza, nie jest niczym nowym, lecz tylko powtórzeniem jakiejś zagubionej chwili. Były to jednak najczęściej wrażenia tak przelotne i niejasne, iż znikały równie szybko, jak pierzcha lekka fala zmąconej wody. Teraz owa świadomość powtórności przeżywania zaskoczyła go swoją siłą. Przedzierając się dalej przez gąszcz, począł szukać w pamięci podobnej nocy. Przypomniało ją wszystko obecne: i gęsta ciemność dokoła, każąca krokom błądzić, i wiatr, który jak niskie i skłócone niebo ciążył nad głową, i uczucie znużenia nieokreślonego lęku, i męcząca pewność, że za chwilę musi się coś stać, musi się coś skończyć, a coś zacząć. To wrażenie zupełnej jednolitości obu odległych od siebie godzin było tak uporczywe, iż w pewnej chwili ksiądz Siecheń przestał zdawać sobie sprawę z granic czasu. Oto jedność, w której nie ma przeszłości ani przyszłości. Ciągle jest się w tym samym miejscu. Życie przepływa przez nas jak ogromny i zaborczy sen. Czy możemy zawrócić jego bieg? Okiełznać tę falę? A śmierć czymże jest, jeśli nie nagłym przebudzeniem? Jakim każdego z nas zastanie ta chwila: skamieniałym i martwym czy pełnym niewygasłego żaru?

Szedł coraz wolniej. Nie zauważył nawet, że teren dotychczas płaski zaczyna lekko wznosić się ku górze. Przemknęła mu przez głowę szybka myśl o Fiodorze. Ale zaraz pierzchła ustępując innej: oto uświadomił sobie, że wśród tej wędrówki kogoś zgubił. Ktoś był z nim przecież z początku, ktoś z nim razem szedł. Nie mógł jednak przypomnieć sobie kto. Wiedział tylko, że towarzyszył mu ktoś o zupełnie obcej postaci, ale jednocześnie bardzo bliski. Pod nieznanymi rysami twarzy wyczuwał znanego człowieka. Męczyło go to. Nie umiał uchwycić sensu tej sprzeczności. Pytać zaś nie chciał, wiedząc, że sprawiłby ból. Szli więc w milczeniu. Wtem, poprzez szum drzew i wiatru, usłyszał daleki głos wołający go po imieniu: „Pawle!” Wówczas przyspieszył kroku. Ten ktoś ciągle za nim podążał. Zaczął więc iść jeszcze prędzej. Któż go wzywał? Może przesłyszał się? Ale po chwili ten sam głos zabrzmiał donioślej i jakby bliżej: „Pawle, Pawle!” Chciał odpowiedzieć: „Jestem tutaj.” Bał się jednak zdradzić wołaniem miejsce, w którym się znajdował. Był sam. Tamte kroki oddalały się, cichły nieporadnie i lękliwie… To wszystko dokładnie pamiętał. Lecz kim był ten ktoś porzucony w ciemnościach? Czuł, że za chwilę i to będzie wiedzieć. Myśl jego pracowała w skupionym natężeniu. Jeszcze sekundę. Już prześwituje coś w mroku. I w tym samym momencie pełna jasność oślepiła go: Anna!

– Anna? – zawołał zdumiony, z akcentem niedowierzania.

Usłyszawszy swój głos Ksiądz Siecheń ocknął się. Spostrzegł, że ciągle szedł. Już gąszcz niskich świerków przerzedzał się, mógł się więc posuwać swobodnie. Świeży podmuch wtargnął w cierpkie, igliwiem przesycone powietrze, teren coraz wyraźniej piął się ku górze, a wyżej, na kształt chmury ciemniała szumiąca ściana wysokich sosen. Zrozumiał, że wydostał się wreszcie z jaru. I od razu uprzytomnił sobie całą przebytą drogę od chwili, w której razem z Fiodorem wyszedł z gajówki. Nikt mu oczywiście dalej nie towarzyszył. Wszystko teraz stało się jasne: przywidzenie, któremu na chwilę się poddał, było snem, jaki przeżył przed wielu latami, pewnej nocy poprzedzającej jego ostateczną decyzję rozstania się z Anną i porzucenia życia świeckiego. Zbudził się wówczas pod wrażeniem gwałtownej i bolesnej rozterki. Usiadł na łóżku, ale upłynęła dłuższa chwila, zanim uświadomił sobie, że nie musi dalej przedzierać się przez las w poszukiwaniu tajemniczego głosu. Obok spała Anna. Słyszał jej równy oddech, oddech człowieka, który nie przeczuwając grożącego mu niebezpieczeństwa śpi pełen ufności i spokoju. Noc była dość pogodna i jasna, aby Paweł mógł poprzez delikatny mrok zobaczyć Annę. Leżała zwrócona w jego stronę, usta miała lekko rozchylone i uśmiech pod zamkniętymi powiekami, w cieniu rzęs. Ogarnęło go wzruszenie. Czemu kochamy najmocniej, gdy miłość umiera? Dlaczego ludzie stają się najbliżsi, gdy mają się stać dalecy? Przez chwilę zapragnął zbudzić Annę, wyznać jej swoje rozterki, niczego nie ukryć, wszystko wytłumaczyć, a potem natychmiast odejść. Czuł jednak, że nie miałby sił uczynić tego jawnie, ponieważ od tych, których się kocha, można tylko uciec. I nigdy się już nie oglądać za siebie. Odejść w taki sposób, aby nie było powrotu. Wszystko potargać i zburzyć. Wszystko, jeśli trzeba, splamić. Oto godzina, na którą, jak na szalę wagi musi się złożyć całe przyszłe życie dwojga ludzi. Jakie będą dalsze ich losy? Co z sobą uczyni opuszczona Anna? A on sam, czy podoła czynom, które go kuszą i przyzywają? Tej nocy Paweł nie spał więcej. Wstał po cichu, żeby Anny nie zbudzić, narzucił na ramiona żołnierski płaszcz i przeszedłszy do drugiego pokoju otworzył drzwi na balkon. Śnieg, który począł padać z wieczora, pokrył już całą dolinę jednolitą bielą. Góry opasujące horyzont wydawały się obłokami skamieniałymi. Była cisza. Szerokie łuki gwiazd podpierały ciężar nieba. Wielki spokój leżał dokoła, chłód pięknej i doskonałej harmonii. Nastała jedna z tych nocy, które wznoszą ponad świat swój ogrom obojętnie i w milczeniu. Niczym jest wtedy człowiek i niczym jego miłość, nie ma losów złych i dobrych, nie istnieje dzień jutrzejszy, jest tylko samotność, ona jedna. Paweł oparł się o drewnianą balustradę. Niedaleki był już koniec nocy i powietrze, jak zawsze na przedraniu, ochłodziło się. Chore płuco szybko dało o sobie znać lekkim kłuciem. Ale nie chciał wracać do pokoju. Owinął się tylko szczelniej płaszczem. Pomyślał o swoich towarzyszach, z których wielu musiało w tej chwili czuwać w karpackich okopach. A może przedzierają się przez zawieję? Może niejeden z nich kona właśnie? Oto tam, w sercu gór i innych ziemiach jak Polska długa i szeroka, i dalej: na polach Francji, na wielu frontach i pod różnymi niebami, wszędzie, gdzie toczy się walka, giną ludzie jednego narodu, ożywieni jedną myślą, jednym pragnieniem. O każdej godzinie dnia i nocy krew Polaków wsączała się w ziemię. A on, cóż on czyni? Nagle posłyszał za sobą głos Anny: „Pawle, zaziębisz się!” Odwrócił się. Stała we drzwiach, w koszuli tylko. Gdy podszedł, pociągnęła go za rękę do pokoju. „Jak możesz tak wychodzić – powiedziała z wyrzutem. – Wiesz, że musisz na siebie uważać. Nie jesteś przecież zdrowy.”

To było. Przeszło. Po cóż poruszał zamazane ślady? Od dawna nie wracał do tych wspomnień. Czemu więc dzisiaj same wróciły? Nie wiedział. Dopiero za kilka godzin zrozumie, że ani jeden z naszych czynów nie ginie, lecz każdy o oznaczonej porze powraca i staje przed nami, aby zażądać drugiej odpowiedzi. Że jest również czas, kiedy minione lata musimy na nowo przeżyć i osądzić. Lecz nigdy po raz ostatni.

Dochodził do szczytu wzgórza. Ponieważ szedł na przełaj, ostatnich kilka metrów okazało się nieoczekiwanie stromą pochyłością. Pokonał ją jednak łatwo. Gliniasty grunt stanowił dobre oparcie dla nóg, a krzaki jałowców pomagały dłoniom. Wspinał się szybko. Czarne strugi wiatru chłostały go po plecach.

Znalazłszy się na górze, obejrzał się za siebie. Daleko, po drugiej stronie kotliny, jak wątły ognik połyskiwało okno gajówki. Tu otwierał się las pełen szumów i ech. W porównaniu z drogą dotychczasową dalsza mogła uchodzić za łatwą. Biegła prosto lasem, potem koło zelwiańskich mokradeł. Obliczył, że nie śpiesząc się powinien za godzinę dotrzeć do domu.