37372.fb2 B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 12

I ty, człeczeńku, wyjdziesz i nie wrócisz,

Z piany powstałeś, w pianę się obrócisz.

Triumfująco powiódł wzrokiem po łóżkach, zatrzymał go na Irku, którym zresztą wcale nie interesował się w czasie obchodu.

– Panie Ireneuszu, za maleńki kwadrans porywam pana! obwieścił.

– Co jest, kurczę mać? Jak to jest? – jęczał potem Babilon spod namiotu. – Ty wychodzisz? Na serio?

– Wychodzę na serio – potwierdzał Irek z przekonaniem. – Jeszcze, widać, ktoś zostawił mi trochę czasu, jeszcze nie to przyszło, co przyjdzie. A już myślałem…

I widzisz, i widzisz… Wypis mi już prawie wpuścili do danych, już łachy miałem na dole odbierać…

Żebujka, patrząc spod okna to na jednego, to na drugiego, zarechotał między kląśnięciami gumy:

– No jo! Jeden jadł, drugi spadł. Nie miekaj, Babilon, po manele zawsze ktoś się zgłosi.

Wszechwłoga przyszedł nie po kwadransie, lecz po dobrej godzinie, zapisał w modemie Irka zezwolenie na wydanie ubrania i kazał najpierw zjechać do szatni, a później zejść do garażu.

Znowu trzeba było zanurzyć się we wnętrznościach Szpitala Nieustającej Pomocy, pokonywać jego przepastne labirynty, błąkać w plątaninie wind, w zawiłościach komunikacyjnych ciągów, klatek schodowych, półpięter i poziomów, jak dzika tkanka obrastających skołowanego człowieka. Wszędzie dudniła muzyka, skrzypiały wózki, łomotały jakieś naczynia, setki ludzi wędrowały w różne strony.

Docierał do sektorów, z których miał jechać dalej; okazywało się, że nie zawsze aktualne są litery ich oznaczenia i odpowiedniej windy należy szukać zupełnie gdzie indziej, że niekiedy zmieniono także przeznaczenie poszczególnych poziomów i, co prawda, jakiś pasaż albo hali jest koloru żółtego, ale de facto znajduje się w obszarze na przykład brunatnym. Gdzieniegdzie zamalowywano jedną barwę inną, nowa farba odpryskiwała, pozostawiając na murze liszajowatą narośl nieokreślonego koloru, i wtedy w ogóle nie było wiadomo, jaka to część szpitala. Gubił się zatem i odnajdywał, pytał o drogę poważnie kroczących lekarzy oraz okręconych szlafrokami pacjentów mijanych oddziałów, pałętających się bezczynnie od ściany do ściany.

Zapomniał jednak o chorobie i zmęczeniu, podążał naprzód z raźną miną, jakby rzeczywiście „na zawsze” wracał do świata. Pofolgował wyobraźni i zobaczył siebie jako

rześkiego sześćdziesięciolatka, który po udanym zabiegu wychodzi ze szpitala; czekają go jasne dni wypoczynku, powrotu do sił, może deptak w Busku albo Polanicy, chłód domu zdrojowego, parkowe koncerty wśród klombów i srebrzystych iglaków. Wizja była tak prawdziwa, że ogarek serca zakołatał przez chwilę trzy razy szybciej.

Znalazł się przed szatnią, na środku pustego korytarza, zamkniętego z jednej strony sześcioma automatami do wydawania odzieży, o czym informowały tabliczki, przedstawiające pociesznego ludzika w piżamie, pochylonego nad walizką. Bezskutecznie jednak wkładał końcówkę swojego modemu do każdego po kolei gniazdka. Wszystkie musiały być zepsute. Dopiero później zauważył obok zakratowane okienko z kartką: „Pukaj – czekaj”. Zapukał posłusznie, ale za nierówno uciętym kawałkiem dykty, zastawiającym kratę od drugiej strony, nie było żadnej reakcji.

Dziwne głosy usłyszał natomiast zza drzwi umieszczonych naprzeciw. Ozdabiał je napis: „Pralnia. Wejście zapasowe”, i rysunek człowieczka w piżamie, przyglądającego się balii otoczonej obłokiem mydlin. Zaciekawiony, zajrzał do środka.

Teraz już rozróżniał śpiewaną melodię i powtarzane słowa. To ksiądz Edwin sprawował swoją ofiarę.

W kącie, za rzędami maszyn do prania, na paletach, chroniących przed zamoczeniem nóg, klęczało kilka kobiet. Ksiądz wznosił akurat kielich przed ołtarzem urządzonym na stole do sortowania bielizny; stały tam dwie zapalone świece, a pomiędzy nimi poczerniały ze starości obrazek w blaszanej ramce. Modlitwie towarzyszyło buczenie zdezelowanych agregatów i wisząca w powietrzu para, przesycona detergentami.

– Niech sze zmiłuje nad nami wszystkimi Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty! – usłyszał z daleka stłumioną prośbę.

Zamknął drzwi cichutko, nie chcąc rozpraszać niczyjej uwagi.

Szatniarz, który przydreptał w końcu, żując jeszcze spóźnione śniadanie, wskazał mu windę prowadzącą do podziemnego garażu.

Wszechwłoga już tam czekał i zaraz wsiedli do czerwonego bertone doktora.

Irek nie lubił jeździć autami najnowszych generacji, czuł się w nich jak w kaftanie bezpieczeństwa. Fotel miękko, lecz zdecydowanie unieruchomił jego kręgosłup i lędźwie, a na głowie zamknął się hełm z intercomem.

– Niech pan patrzy, to drogi samochód, ale z osobowością – odezwał się Wszechwłoga. – Procesory reagują wyłącznie na dźwięki wydawane przez mój aparat głosowy, nikt inny go nie poprowadzi. O, proszę!

Gwizdnął krótko i gwałtownie, jak sędzia piłki siatkowej.

Silnik natychmiast dał znać o sobie ledwo wyczuwalnym drżeniem.

Cmoknął lewą stroną wyszminkowanych błękitnie ust- zapaliły się lewe kierunkowskazy, cmoknął prawą- prawe. Na podwójne pociągnięcie nosem włączały się wycieraczki szyb, urządzenie rzadko już spotykane, temperatura wewnątrz regulowana była kaszlem, światła, ustawienie foteli, pokładowy terminal, zapach panujący wewnątrzświstami, strzykaniem przez zęby, pomrukami o różnej kadencji, tonacji i natężeniu. Zrobienie „pyk” językiem o górne dziąsło – to był klakson, dwa razy „pyk” – otwieranie dachu, trzy razy „pyk” – napęd na tylną oś. Wszystko to Wszechwłoga z powagą demonstrował potulnie słuchającemu Irkowi.

– Znakomicie obliczone, nie może być ani jednej nutki więcej, ani jednego fałszywego tonu. Włosi są bezkonkurencyjni! Uwielbiam Włochów, to brzoskwiniowy puszek na torcie ludzkości, a my… zakalec, co trzeszczy w zębach. Na początku miałem pewne kłopoty, każdy sygnał musiałem wielokrotnie ćwiczyć.

Wóz bezszelestnie ruszył do góry, ku bramie wyjazdowej, klucząc w półmroku między zaparkowanymi pojazdami, pokonując kolejne kondygnacje, o których informowały wielkie rzymskie cyfry.

– Zna pan moje przywiązanie do tradycji, panie Ireneuszu. Nie wyobraża pan sobie, że do zatrzymywania mógłbym użyć innego dźwięku. Prrrrrr! – wrzasnął tak przeraźliwie, że gdyby nie fotel, Irek wyleciałby w powietrze ze strachu.

Bertone zarył w miejscu, szorując przednim zderzakiem o pochyły beton.

Wyjechali na światło dzienne. Burgundzka czerwień samochodu zaczęła blednąc, przechodząc w kolor starego złota, aby kolejno nabrać barwy zielonego groszku.

– Tylko trójfazowy lakier- zauważył Wszechwłoga. – Prawdę mówiąc, nie bardzo przypadają mi do gustu te ekstrawagancje. Jeżeli wóz zmienia kolor osiem razy na godzinę, to już przesada.

– A… nazwisko? ośmielił się Irek.

– Ach… Dziwi pana? Tak jak samowar w moim gabinecie? To jest znowu problem odmiennych punktów widzenia na sprawę wolności. Wy walczyliście z konwenansem, z formą, chcieliście ją modyfikować, przykrawać do własnych potrzeb, naginać, rozszerzać, zmieniać – jeśli nie koktajlami Mołotowa, to chociaż kpiną albo prowokowaniem. Stąd anarchizm, rewolucje seksualne, techno i Liebesparaden. Musie ist der Schlussel, ja? Stąd Marcuse, Lyotard, wszyscy ci postrzeleni utopiści. Żyliście w głupiej psychozie form, to była wasza sól w oku i szaleństwo, dawaliście się jeszcze na dodatek podpuszczać temu staremu hucpiarzowi Gombrowiczowi. My potrafimy zużyte formy po prostu odstawiać do rupieciarni i w ich miejsce tworzymy nowe. Nikt z niczym nie musi walczyć, każdy robi to bez nerwów, według upodobania, na swój własny użytek.

Bertone skręcił w aleję Armii Krajowej, nabierając nieco szybkości, wydłużył się i przywarł do asfaltu, ale rzeka stłoczonych aut nie sprzyjała normalnej jeździe. Posuwali się skokami, raz przyśpieszając, raz zwalniając. Gdy przejechali pod wiaduktem zlikwidowanej linii kolejowej, Irek przypatrywał się nowej dzielnicy, zbudowanej na łąkach za koszarami szkoły oficerskiej.

Nie lubił nowych osiedli. Teraz, po szpitalnej monotonii, trudno było mu się przyzwyczaić do samego widoku pełnych gorączkowego ruchu ulic. Nawet zasłonił na chwilę oczy, żeby uniknąć kręćka w głowie. Cały ten obraz widziany przez okno samochodu drgał, podnosił się i opadał, migał kolorami. Elewacje niewysokich domów zmieniały barwę co kilka minut, we wnętrzu narożnego sklepu, mimo upału i jaskrawego słońca, przewalały się kaskady tęczowych świateł. Sztuczne krzewy przy placyku z nieczynną fontanną również nie mogły postać sobie spokojnie – nieustannie odtwarzały procesy życiowe roślin. Na nagich gałęziach pojawiały się pączki, potem w oszałamiającym tempie coraz większe zielone liście, potem kwiaty, wreszcie barwy jesieni, czerwie

nie, brązy, potem więdnięcie, znów gołe wiechcie i znów wszystko od początku. Cztery pory roku w dziesięć minut.

Irek bał się takich miejsc, z doświadczenia wiedział, że bardzo łatwo można było tu zabłądzić. Przedtem, kiedy jeszcze urządzał sobie długie spacery, często już po paru minutach nie poznawał przecznicy, w którą skręcił, nie umiał odnaleźć przystanku autobusowego, sklepu, z którego właśnie wyszedł i tylko zdążył się odwrócić. Ściany, dachy, framugi, nawet najmodniejsze ubrania przechodniów wciąż zmieniały zabarwienie, jedne wolniej, drugie szybciej, układając niepowtarzalne kompozycje, tworząc z tego, co prawdziwe i dosłowne, oraz tego, co ulotne, nieuchwytne, trwające ułamki sekund, jakąś niepojętą całość, wartość wyższą, której nigdy nie zrozumie zbłąkany pielgrzym minionego czasu.

Za skrzyżowaniem z Warszawską wjechali w Obrońców Tobruku. Po obu stronach szerokiej ulicy ciągnęły się opustoszałe kwartały wpół zrujnowanych bloków, w głębokiej ciszy i w beznadziejnym uporze trwających jeszcze pod naprawdę pustynnym słońcem i rozprażonym niebem. Obowiązywał zakaz zatrzymywania, dawne drogi dojazdowe zagrodzone były żelaznymi słupkami. Całe osiedle obwiedzione parkanem z białoczerwonych policyjnych taśm, porozrywanych gdzieniegdzie i zwisających smętnie. Billboardy ustawione co kilkaset metrów pokazywały ruchomy obraz spadającej lawiny betonowych złomów ze sterczącym, powykręcanym zbrojeniem oraz ostrzegawczy napis: „Betonowa śmierć! Wstęp wzbroniony!”

Niektóre budynki były jeszcze całe, pod dachem, choć z niebezpiecznie wybrzuszonymi ścianami, pochylone i zapadnięte w środkowej części. Z innych domów powypadały pojedyncze płyty i leżały naokoło, obrośnięte trawą; te wyglądały z daleka jak rozprute plastry miodu. Tu i tam bloki zamieniły się w zupełne rumowiska, jakby po uderzeniach bomb. Dachy i stropy osiadły na sobie, niekiedy tylko strzelała w górę samotna szczytowa ściana z resztkami rozpaczliwie uczepionych na drutach betonowych elementów. Pawilon handlowy „Samba”, stojący kiedyś najbliżej głównej ulicy, zawalił się w taki sposób, że pozostał po nim niemal regularny czworobok równo ułożonych płyt, przypominający z daleka opuszczony, zarośnięty perzem magazyn materiałów budowlanych. Nigdzie nie było też okien, czasem tylko wystawały na zewnątrz zgniłe kawałki ram, przez puste dziury prześwitywało szare od upału niebo. Park szkieletów.

Łopuchy, gąszcze chwastów były wszędzie. Wciskały się w szczeliny popękanego asfaltu, atakowały szaloną zielonością puste podjazdy dla samochodów, bezludne podwórza, gdzie grały w słońcu dywany rozbitego szkła, buszowały po rozwalonych śmietnikach i hałdach betonowego gruzu.

Martwota tego miejsca miała jednak charakter pozorny. Irek wiele razy czytał o grupkach zbuntowanej młodzieży, o bezdomnych, czyli tzw. outsach ciągnących tutaj po zmroku i kontynuujących przyjemności dnia w piwnicach. Jeśli dobrze się przyjrzeć, można było dostrzec ścieżki wydeptane między ruinami, kolorowe szmaty w kilku oknach, kupy śmieci, opakowań po jedzeniu, nawet dziecięcy wózek przy porośniętych ostami schodach. Gdy kiedyś przejeżdżał tędy nocą albo ciemnym, zimowym popołudniem, widywał mdłe światełka migocące w różnych częściach tego czarnego kretowiska.

Pokonali jeszcze kilka skrzyżowań, z trudem minęli zapchane zjazdy do hipermarketów i wydostali się na trochę

swobodniejszą ulicę, która kiedyś była wylotową arterią, a teraz prowadziła tylko w stronę relokowanych, peryferyjnych dzielnic.

Bertone wtoczył się wreszcie na znajomy parking i zatrzymał przy trzepaku. Wszechwłoga wypuścił Irka, zapowiedział, że wróci po niego wieczorem.

Ustawione w pięciokąt bloki na pierwszy rzut oka wyglądały zupełnie zwyczajnie, jak przed chorobą, przed szpitalem. Zdziwiła go jednak cisza, szczególny bezruch, zdający się przylegać do wypalonych słońcem trawników, oblepiać ściany o barwie żużlu.

Wszystkie okna naokoło były pozamykane, pozbawione firanek i żaluzji, straszyły połyskliwą czernią szyb. Jak sześćdziesiąt lat temu, gdy puste lokale czekały na zasiedlenie przez szczęśliwców, którzy dostali przydział.

Nikt nie biegał po piaszczystym podwórku, o mury nie dudniły głuche uderzenia piłki, nie odbijał się wrzask dzieciaków i zgrzytanie przedpotopowej huśtawki. Przed śmietnikiem wyrosła potężna góra papierów, szmat, połamanych mebli, nad chodnikowymi płytami drgały fale gorącego powietrza.

Idąc do swojej klatki, spotkał Natalkę Dobkowską. Wyprowadzała psa, jak gdyby nigdy nic. Znał ją od pół wieku, pamiętał jako dziewczynkę, bawiącą się z jego córką w sklep przy starej budce telefonicznej, długonogą licealistkę, wiecznie spóźnioną na autobus, poważną osobę z wózkiem na sobotnich spacerach w towarzystwie męża, który potem wyjechał do RPA i przeprowadzał rozwód za pośrednictwem Internetu.