37372.fb2 B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

B?g Zap?acz! - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 14

Po szóstym semestrze dwukrotnie oblał egzaminy z prawa zobowiązaniowego i spadkowego, stracił akademik, musiał powtarzać rok. Ojciec wpadł w szał, tupał, ryczał, wyzywał od pasożytów, żądał, aby przeniósł się do szkoły pedagogicznej w rodzinnym mieście.

– Jeśli nie możesz być kimś, to bądź, cholera, byle kim! Abyś tylko był! – wykrzykiwał wściekle, aż chłopcy kopiący piłkę na podwórku zadzierali głowy.

Irek postanowił wówczas w ogóle zrezygnować ze studiów i został konwojentem w wagonie pocztowym.

Na początku był szczęśliwy. Wyobrażał sobie, że oto Janusz, Afro, Radiowóz i inni wysiadują teraz na zajęciach, przysypiając, słuchają suchej gadaniny wykładów albo jak osaczeni krążą po dusznych korytarzykach wydziałowego gmachu, zwanego „Harmonijką” z powodu modernistycznej architektury z lat trzydziestych, a on tu pędzi przez Polskę, przez lasy październikowe, złote i nie musi pisać prac zaliczeniowych, nie zna, co strach przed kolokwium z postępowania cywilnego, oraz ma dokładnie gdzieś prostackie złośliwości docenta Pacuły. Rozdziela za to listy, układa sterty paczek, chwytając hausty cierpkiego powietrza, wyrzuca przesyłki prosto w wilgotny mrok zapadłych stacyjek, gdzie pociąg stoi najwyżej minutę. Dziś może być we Wrocławiu, jutro w Szczecinie i na dodatek płacą mu za to jakieś tam pieniądze, a wolność tętni stukotem szyn i wyciem wiatru na żelaznych mostach!

Pomiędzy nim a Iwoną zaczęło się jednak coś psuć. Jeszcze w czasie wakacji uciekli stopem nad morze, na dzikie wydmy za Pod dębiem. Jeszcze wczesną jesienią był u niej w Toruniu i po krótkiej, rozbrajająco tkliwej nocy wyjechał z radosnym obrazem świata, poczuciem sensu i pewności

każdego kroku. Pisał powściągliwe listy, skrzętnie ukrywając tęsknotę. Ale ona odpowiadała na nie coraz rzadziej, tłumaczyła się pracą magisterską, promotorem – wariatem, terminami oddawania rozdziałów. Kiedy wieczorami dzwonił z dalekich stacji, z cuchnących lizolem noclegowni służbowych bądź zapchanych ludźmi publicznych rozmównic – nigdy jej nie było albo nie mogła akurat podejść. Wysłał kartkę, że przyjedzie w piątek w połowie grudnia, podał godzinę. Już z alejki, ukośnie przecinającej park od placu Rapackiego, widział przez siąpiący, mokry śnieg, że w oknie pokoju dwieście dwa się nie świeci. Drzwi zastał zamknięte. Krążył naokoło akademika i wracał co pół godziny, stając oko w oko z ciemną szybą, zza której majaczył naklejony od środka znajomy plakat Lotu nad kukułczym gniazdem. Odruchowo pukał, wsłuchiwał się w milczenie za szklaną taflą pokrytą wypukłym wzorkiem i odchodził. Wreszcie, za trzecim czy czwartym razem zdecydował, że więcej tam nie przyjdzie. Choć wielokrotnie jeszcze przyszło mu bywać w okolicy, Iwony już nigdy nie spotkał.

Nie miał wtedy ochoty na wizytę u niedawnych kumpli i pół zimowej nocy, do najbliższego pociągu o trzeciej nad ranem, przesiedział u Mirki. Drobnymi łyczkami popijali smolistą herbatę „Chinar” i wermut, który przywiózł dla Iwony, palili na przemian jej caro i jego extra mocne. Z dołu, z klubu „Nawojka” dudniły basy Electric Light Orchestra. Powiedziała mu ni stąd, ni zowąd, że zawsze bardzo go lubiła, bo jest poważny, porządnie ostrzyżony i ma normalne, zwężane spodnie, a także, w odróżnieniu od swoich kolegów, nie wrzeszczy po pijanemu na schodach, nie demoluje umywalni ani nie uruchamia gaśnic pianowych.

Odtąd przyjeżdżał już tylko do niej. Zostawał na noc, jeśli okoliczności sprzyjały, to znaczy żadna ze współmieszkanek nie nocowała akurat w pokoju. Seks z Mirką był zwięzły i zdawkowy, tak jak jej sposób mówienia. Krótkie spięcie ciał, parę nieporęcznych ruchów na wąskim, skrzypiącym materacu. Jej twarz początkowo nabrzmiewała przerażeniem, nawet odrazą, które po kilku miesiącach związku przeszły w obojętność, jaka towarzyszy każdej pospolitej życiowej czynności.

Prawdziwa rozkosz nadchodziła dopiero później, gdy zdołali już wyplątać się z własnych nóg i rąk, gdy obsychał pot i można było spokojnie przywrzeć do siebie w szorstkim cieple pościeli, przesiąkniętej wonią pralni chemicznej.

Potrafili przez dwa dni nie wychodzić z łóżka. Przytuleni, wręcz roztapiający się w gorącej gładkości nagich ciał, wędrowali przez słodkie sny – półdrzemki, budząc się co jakiś czas i opowiadając szeptem do ucha niestworzone historie.

Wtedy Mirka na krótko traciła swoją małomówność. Poznawał jej świat, cały jakby wyścielony futrem, okryty półmrokiem, zaludniony postaciami puchatymi i miękkimi, które chciała dostrzegać w każdym człowieku. Zwykłe rzeczy miały tam dziwaczne nazwy, piosenki poprzekręcane słowa, imiona i nazwiska przestawione litery. Kapcie to były „tupki”, sweter „pinżaczek”, cukierki „kapaki”, szklanki „konfutele”, a on sam „Iraszek”. Denerwowało go to i jednocześnie powodowało niespodziewane przypływy czułości.

Daleko, za ścianami, wegetowała akademikowa codzienność. Głosy na korytarzu, trzaskanie drzwiami, chlapanie wodą we wspólnych umywalniach. Gardłowe barytony z ostrej imprezy piętro wyżej skandowały: Szable w dłoń, lance w dłoń, bolszewika goń, goń, goń!, ktoś inny usiłował to

zagłuszyć puszczanym w kółko Livin’ Next Door to Alice zespołu Smokie. Zapewne też kartkowano gdzieś odbity na denaturacie nowy numer „Zapisu”, z tranzystorowego radia „Jowita” chrypiał „Głos Ameryki”, długowłosi brodacze, flegmatycznie strząsający popiół do puszki po konserwie turystycznej, dyskutowali o ostatnim pogromie Latającego Uniwersytetu, zatrzymaniu Barańczaka w Poznaniu i kolejnym pobiciu Michnika przez esbecję.

Oni natomiast przeciągali się błogo, ziewali, mruczeli do siebie i zasypiali na kilkanaście minut. Nie miał pojęcia, skąd brała się w nim tak wielka potrzeba snu, nie wyobrażał sobie, że potrafi przespać większą część doby. Kiedyś, pomiędzy jednym snem i drugim, powiedziała mu o chłopaku ze Szkoły Wojsk Pancernych w Poznaniu, którego już czwarty list wyrzuciła do zsypu.

Co parę godzin jedno bądź drugie wstawało, żeby zrobić herbaty albo zalać w żółtych kubkach prawdziwą, brazylijską kawę z pewexu. Kiedy czuli głód, w dzień, w środku nocy czy nad ranem, Mirka wyciągała zza okna torbę ze słoikami i szła odgrzewać domowe żeberka, schabowe, kawałki kurczaka. Jedli w łóżku, czasem popijali kwaśnym egri burgundi, palili papierosy i znowu drzemali, upajając się dotykiem, łagodnym ocieraniem skóry, lgnięciem aksamitu do aksamitu.

Kiedyś przyjechał wczesną wiosną, pod koniec marca. Niebo było czarne, walił śnieg z deszczem. Następnego dnia jednak obudziło ich natrętne słońce i gorąco. Wyskoczył spod kołdry, podbiegł do okna. Uchylił firankę, jaskrawe promienie zatańczyły na szafie, na wieszaku z ręcznikami, na brudnych szklankach. W rynnach szumiało, kamienice po drugiej stronie ulicy iskrzyły się całym bogactwem pokręconych ozdób z początku wieku, w dole dzieciaki biegały bez czapek, mokre chodniki wyglądały jak złociste lustra. Zawołał do Mirki, że nareszcie wiosna, że ciepło, że natychmiast muszą na długi spacer, na bazie do lasu, bo ptaki śpiewają i żyć się chce jak nigdy.

– Zasłoń mi zaraz to gówno – usłyszał z łóżka.

Potem szybko zaczęła biec naprzód taśma dorosłego życia. Ślub, magisterka Mirki, stan wojenny, szary śnieg i szare twarze, kolejki, kartki, mieszkanie w bloku, które ojciec, mobilizując całe swoje zawodowe i partyjne układy, wychodził im i wymęczył u kolegów z PRONu. On sam porzucił wagon pocztowy, skończył kurs dla księgowych, obrabiał ćwiartki etatów w Związku Hodowców Owiec oraz innych tego rodzaju instytucjach. Kiedy upadł komunizm, nie uczestniczył w rozdaniu kart, nie załapał się na prywatną firmę, biznes czy chociaż posadkę w administracji. Pracował tak jak przedtem, upajał się nowym, pochłaniał gazety, podziwiał bogactwo hipermarketów, spłacał raty za japoński telewizor, odtwarzacz CD i amplituner, za pierwszy samochód. Wysłuchiwał zrzędzenia ojca, truchtającego co rano do kiosku po najnowszy numer „Trybuny”, do ostatnich swych chwil wieszczącego rychłe nadejście najgorszej odmiany faszyzmu z prałatem Jankowskim jako fuhrerem i wypatrującego symptomów klęski głodu oraz kolonizowania kraju przez Jankesów.

Tymczasem Mirka żyła coraz bardziej niechętnie i lękliwie. Sama dla siebie była zaczarowanym kręgiem, w którym przestawały obowiązywać prawa grawitacji. Pogłębiało się to wraz z dorośleniem i coraz większą samodzielnością Oluchy. Nie lubiła światła, unikała rozmów. Kiedy znajomi gdzieś ich zapraszali, polskim zwyczajem przymuszali do przyjścia, dzwonili dla przypomnienia, dreptała zbiedzona po mieszkaniu, aby w końcu wykrztusić, żeby szedł bez niej, żeby coś wymyślił, że następnym razem na pewno… Po wyjeździe Olki czas spędzała przed telewizorem, najczęściej zgaszonym, albo w kuchni. Przemykała się tam bezszelestnie, błyskając szkłami okularów, i znikała na całe godziny. Mieszkali pod jednym dachem, ale obok siebie, mijali się, nic nie mówiąc. Gdy zagadywał ją przy obiedzie, pytał o zdanie, chciał o czymś opowiadać albo miał wątpliwości i rozterki do rozstrzygnięcia, słyszał w odpowiedzi jedynie łagodne: „Jedz, jedz…” Gotowała wspaniale, wyniosła to z domu, gdzie dziedzina ta odgrywała decydującą rolę w kształtowaniu rodzinnych uczuć. Swojego teścia pamiętał wyłącznie za gigantycznym, przedwojennym stołem, zachęcającego dobrodusznie: „Nakładaj sobie, Iruś, nakładaj sobie…”

Po śmierci Mirki w przeraźliwie ponurym szpitalu, w lesie, na skraju miasta świat nabrał ostrych krawędzi. Mieszkanie wyogromniało, stało się nieprzyjazne i chłodne, jakby ktoś wypuścił krew z tapet, mebli, dywanów, odbierając całą zaciszność i ciepło. Nie wiedział, co robić, ale głęboko gardził sentymentami. Nie dzwonił domofonem na dole, w nadziei, że usłyszy znajomy szczęk elektrycznego zamka, nie błądził po mieście, łudząc się, że może spotkają gdzieś w autobusie, wypatrzy w tłumie na dworcu albo przy stoisku z owocami zatłoczonego supermarketu. Postanowił wreszcie wywieźć jej wszystkie rzeczy. Jak w amoku opróżniał szafy, pakował do czarnych worków suknie, majtki i staniki, piżamy, płaszcze, nawet ulubiony niebieski szlafrok, w którym od niepamiętnych lat paradowała wieczorami. W letniej kuchni na działce Waldka Białego spalił fotografie, kasety

z jej ruchomym wizerunkiem, dyplomy, świadectwa pracy, pożółkłe listy od rodziców. Potłukł jej ulubioną filiżankę, wyniósł na śmietnik koc, pościel, wypełnioną starymi butami walizkę, z którą kiedyś przyjechała do niego z Izbicy na całe życie.

Odtąd należała już tylko do jego wnętrza i pamięci o niej nie profanowały przedmioty.

Słoneczna patyna na półkach z książkami Oluchy zrobiła się czerwonozłota. Nie myślał już o niczym, znów poczuł kiełkujący w okolicach kości ogonowej zarodek bólu, przez chwilę zatęsknił do doktor Gudrun i do ampułki z DFR – B. Pozazdrościł tym starym i chorym, którzy dostąpili łaski wymazania całej zawartości zwojów mózgowych. „Być bez przeszłości i bez przyszłości, być bez cierpienia, zdać się na wiatr, tylko na wiatr…” – marzył szeptem.

Martwą ciszę przerwał sygnał domofonu, natarczywie powtarzany kilka razy, zanim zdołał wstać i dobrnąć do drzwi.

– Czy pan tam jeszcze jest, panie Ireneuszu? To ja, Wszechwłoga! – zawołało ze staroświeckiej słuchawki z kabelkiem.

Zastanawiał się, co zabrać z mieszkania na pamiątkę. Nie zabrał niczego.

Oddział O-L usytuowano w zamkniętym sektorze Szpitala Nieustającej Pomocy. Był to obszerny, położony na uboczu pawilon, otoczony z trzech stron sosnowym lasem. Z głównym kompleksem budynków łączył go system nadziemnych korytarzy i wind.

Wszechwłoga szedł pierwszy, podrzucając swoją niebieską kulkę, której nie wyzbył się wraz z poprzednim nazwiskiem, Irek podążał za nim na wózku, popychanym przez barczystego pielęgniarza o srebrnych włosach, szarych cieniach pod oczami i sztywnej, haczykowato wywiniętej bródce. Przed chwilą, mimo nalegań, nie pozwolił, żeby odebrano mu ubranie i obleczono w pokraczną, sięgającą połowy łydek, zapinaną na plecach koszulę. Nąjpierw jechali dwoma windami – żółtą w dół, czerwoną do góry, potem, najwidoczniej już poza terenem właściwego szpitala, przemierzali długie, puste pasaże, także oznaczone różnymi kolorami. Nikogo nie spotkali po drodze, posadzki błyszczące jak świeżo wylany lód tłumiły echo kroków i szum opon wózka. Kilka razy przechodzili przez podwójne drzwi, właściwie rodzaj oszklonych klatek zamkniętych z obu stron i opatrzonych jednakowym napisem „Śluza sanitarna”. Wszechwłoga otwierał je za pomocą modemu osobistego, mylił przy tym kody, zapominał, długo przeszukiwał pamięć, kulka wypadała mu z ręki, chwytał ją wtedy desperacko, o mało się przy tym nie wywracając. Trwało to długo. Trzeba było jeszcze przebyć hali wielki jak sala gimnastyczna i drugi, mniejszy, zastawiony zagajnikami sztucznych rododendronów, palm, paproci. Stamtąd dopiero wchodziło się prosto na O-L. Przy wejściu Irek nie zauważył żadnej tabliczki, tylko znajomy rysunek uśmiechniętego człowieczka w piżamie, tym razem wznoszącego oczy ku niebu.

Wewnątrz zalegała głęboka cisza. Może ze względu na wieczorną porę albo panujące tu zwyczaje nie emitowano terapeutycznej muzyki, nie drażniły też nosa szpitalne odory.

Rozglądał się, podniecony, ale nie dostrzegł niczego ciekawego, poza tym, że oddział wyglądał na o wiele bar

dziej zadbany niż inne. Korytarz, zakończony wielkim oknem i galeryjką ze skórzanymi fotelami, kilkoro zamkniętych drzwi po obu stronach, wylot klatki schodowej – to wszystko. Miejscami wzorzysta wykładzina zamiast bezdusznej posadzki, reprodukcje na ścianach, futryny z imitacji ciemnego drewna nadawały nawet posmaku szczególnej elegancji, przypominającej skrzyżowanie wystroju hotelowej części ośrodka kurs O-L konferencyjnego i sali recepcyjnej pałacu ślubów z końca minionego stulecia.

– Jest bardzo dobrze, już pan widzi, że jest bardzo dobrze – uspokajał na wszelki wypadek Wszechwłoga. – Niechby pan zobaczył Psychiatryczny Zakład Opieki Socjalnej na Zielonej Górce albo ten drugi pod Kieźlinami. W dzień trzymają ich w wielkich salach, wyłożonych sztucznym kauczukiem, można sobie popatrzeć z góry, poobserwować reakcje. Wygląda to jak kolonia wściekłych mrówek. Ileż oni mają energii mimo tych siedemdziesiątek na karku! Wszyscy – kobiety, faceci – bez przerwy biegają, kopią się po tyłkach, podstawiają sobie nogi, piszczą, gdaczą, kłapią szczękami. Niektórzy pędzą na oślep, przewracają innych, ryczą jak stare samochody bez tłumików i kręcą rękami, udają, że niby kierownicą. Potem z całym impetem tłuką o ścianę, i jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, aż zwalają się zamroczeni. Żadne leki nie skutkują, tradycyjną naukę psychiatrii można sobie, jak to mówią, o kant sempiterny potłuc. Niestety, są niepoczytalni i tu, gdzie my teraz jesteśmy, nigdy nie trafią! Co parę godzin puszczają im techno, podobno dla kompensacji, profesor Ostermeier tak wymyślił. Wtedy wyją, tupią albo skaczą, jakby chcieli się oderwać od ziemi. Żeby pan zobaczył te pomarszczone golenie w locie! Efekt jest jednak odwrotny. Pobudzenie wzrasta do tego stopnia, że zaczynają spółkować, na podłodze, po kątach, gdzie się da. I niech pan sobie wyobrazi, większość nie ma z tym żadnych fizjologicznych problemów! A może niech pan sobie lepiej nie wyobraża, ten widok nie należy do najsmakowitszych.

– Boli mnie – zajęczał Irek dla szpanu. Wszechwłoga obiecał, że zaraz przyjedzie doktor

Gudrun i również tu, na Over Leadingu, będzie mu regularnie aplikować lekarstwo, jak długo sobie tego zażyczy. Pozwolił też wstać z wózka. Razem weszli do pokoju rejestracji.

Potężnej, studwudziestokilogramowej siostrze o nieproporcjonalnie małej głowie, z gołą czaszką cieniowaną na różowo, musiał znowu odpowiadać na pytania o wiek, płeć, przebyte choroby, życiorys. Procesor zapisywał jego słowa, a ona porównywała dane z tymi, które niedawno podawał do dokumentacji medycznej.

– Terminalny? – upewniała się półgłosem, zerkając pytająco na lekarza.

Wszechwłoga potwierdził skrzywieniem ust. – Jesteś przyjęty. Teraz powinieneś oddać modem – zażądała na koniec.

Irek cofnął się zaskoczony.

– Przecież to… niezgodne z prawem.

– Zależy z jakim. Z naszym zgodne, to wymóg. Chcąc nie chcąc, położył modem na biurku i szybko

cofnął rękę. Zaraz też delikatnie wepchnięto go do przebieralni z szafami w ścianach, gdzie musiał zdjąć ubranie, włożyć cytrynowożółtą piżamę, a na nią czerwony szlafrok.

– No, umundurowany! – orzekła siostra. – Teraz wygląda jak człowiek, jak wszyscy nasi.

Następnie zaprowadziła go do jednego z pomieszczeń po prawej stronie korytarza i cicho zamknęła za nim drzwi z napisem „Sypialnia nr 9”. Pokoje na Over – Leadingu nie przypominały szpitalnych sal. Miały nieco przyciemnione szyby, lustrzane od zewnątrz, jak nakazywała budowlana moda sprzed kilku dziesiątek lat, ale w każdym wisiały także zasłony malinowej barwy i prawdziwe firanki. Wszystkie były dwuosobowe, łóżka drewniane, szerokie, stały daleko od siebie, oddzielone dywanem, szafkami nocnymi, niskim stolikiem. Dotknął ściany- pokrywała ją tapeta o drobnym wzorku, na honorowym miejscu wisiało Babie lato Chełmońskiego. Klimatyzacja działała bezgłośnie, chłodne, dobre powietrze przesycał delikatny zapach lasu, może nawet nie sztuczny, może czerpany z okolicy.

Tymczasem z białego kokonu kołdry zwiniętego na łóżku bliżej okna wysunęła się łysa głowa, płaska i podłużna jak wielka śliwka.

Głowa łypnęła podejrzliwie wilgotnym spojrzeniem i zapytała:

– Też?

– Też potwierdził.

Właściciel głowy, mały, wysuszony człowieczek, podobny do kilku patyków związanych w pęk, wygrzebał się z pościeli, pojękując, usiadł i wyciągnął rękę:

– Konieczny jestem.

Obrzucał przy tym badawczym wzrokiem równie mizerną aparycję Irka, penetrował brzuch, odmierzał klatkę piersiową, nieomal wdzierał się pod pancerz czaszki. Po dłuższej chwili porozumiewawczo skinął brodą i znowu spytał: